Józef Makal: Fotografowałem na dwie ręce: na dziś i dla siebie, na lepszy czas
Każde zdjęcie musiałem tak zaplanować, żeby nie brakło mi filmu na to najlepsze ujęcie, za którym każdy goni - mówi Józef Makal, były fotoreporter "Dziennika Zachodniego". Ostatnią klatkę rezerwował zawsze na spotkanie z kobietą
Co było twoim tematem numer jeden?
Kobiety, przecież wiesz. Dlaczego pytasz?
Pomyślałam, że może z perspektywy lat powiesz, jak ważne było pokazywanie zmieniającego się Śląska i Zagłębia, a te zmiany pięknie widać na twoich zdjęciach.
Zmiany też były ważne, ale w "Dzienniku Zachodnim" mieliśmy rubrykę: "Po prostu sympatyczna", więc szukałem tych sympatycznych brunetek, blondynek czy rudych.
Jakie więc kobiety spotkałeś na swojej drodze?
Fotografowałem zjawiskową aktorkę Marlenę Dietrich, uwodzicielską tancerkę Josephinę Baker. Ale nikogo nie uwodziłem.
Wiemy, wiemy. Potrafiłeś o kobietach opowiadać godzinami, po czym tup-tup do żony.
Do mojej ukochanej Halinki… Nie robiła mi wymówek. Wiedziała, że wrócę tylko do niej. Wyrozumiała, do śmierci. Ostatnią noc całą przegadaliśmy, wspominając, gdzie razem pojechaliśmy, co widzieliśmy.
Ciekawych panów też spotkałem.
Na przykład, kogo?
Robiłem zdjęcia Władysławowi Broniewskiemu, gdy w kopalni Sosnowiec, wśród górników, recytował swój wiersz o Zagłębiu. Spotkałem Jana Kiepurę, gdy śpiewał w katowickiej Hali Parkowej.
Od kiedy fotografujesz?
Już przed wojną dostałem na komunię aparat od rodziców, który schowałem na strychu po wrześniu 1939 r. Ktoś go ukradł.
Fotografowanie stało się pomysłem na życie?
Nie od razu. Z wykształcenia jestem geodetą i po wojnie zacząłem pracę w kolejach państwowych. Malowałem, wiedziałaś?
Skąd! Nigdy nie ujawniałeś się z tym talentem. Co malowałeś?
Bieruta, Stalina, Lenina i to takie wielkie portrety, na pięć pięter. Jednocześnie współpracowałem z Centralną Agencją Fotograficzną (CAF), "Panoramą", tygodnikiem młodzieżowym, który wychodził w Katowicach. W gazetach wtedy dobrze płacili.
CAF dawał większe możliwości, choćby wyjazdów. Dlaczego wybrałeś "Dziennik Zachodni"?
Ożeniłem się, to gdzie będę wyjeżdżał i opuszczał moją Halinkę.
W "Dzienniku Zachodnim" przepracowałeś ponad 40 lat. Jaki czas był najtrudniejszy?
Dla mnie lata 70. Dużo pracowaliśmy. Powstawało wiele inwestycji w regionie i robiliśmy dużo tzw. produkcyjniaków.
Z ludźmi partii, zarazem. Ciężkie czasy?
Ciężkie, co było robić. Na otwarcie Huty Katowice przyjechał Aleksiej Kosygin, premier Związku Radzieckiego. Stał na tle mojego wielkiego zdjęcia Edwarda Gierka z Leonidem Breżniewem. Wiele razy moje zdjęcia wisiały na ścianach domów.
Tamta władza pozwalała się fotografować łatwiej niż obecna?
Władysław Gomułka miał mocną obstawę. Do Gierka było łatwiej podejść, ale po zamachu na Kennedy'ego i to się zmieniło.
Jak było z Fidelem Castro na Śląsku?
Z fotoreporterami jechałem do Zabrza gazikiem na czele kolumny. Miałem koszulę z pagonami i takie same granatowe spodnie, czapeczkę. Panie czekały na przywódcę Kuby z kwiatami. Gdy jedna z nich mnie zobaczyła, mówi: "Patrz, tyn pieron z tą brodą, to musi być on". Fidel Castro, w mundurze górniczym, bo został Honorowym Górnikiem PRL, jechał dalej z Janem Mitręgą, ministrem górnictwa. Podchodzę do rozpromienionych kobiet i mówię: "Saludo senoritas, saludo camaradas". Zażartowałem, a ochroniarz chciał mnie za to wyrzucić z auta.
Fotografowałem chyba wszystkich przywódców obozu socjalistycznego, w tym Nikitę Chruszczowa, Michaiła Gorbaczowa i jego żonę Raisę. Piękna kobieta. Przyjechała do Katowic z panią Jaruzelską i zwiedzały miasto.
A politycy z zachodniego świata?
Byłem w Zabrzu, gdy prezydent Francji Charles de Gaulle mówił: "Niech żyje Zabrze - najbardziej śląskie z miast śląskich, a zatem najbardziej polskie z miast polskich!". Śmialiśmy się, bo ono takie polskie nie było. Fotografowałem premiera Szwecji Olofa Palme, kanclerza Niemiec Helmuta Schmidta, prezydenta Francji Valéry'ego Giscard d'Estaingna. Już na koniec pracy w "Dzienniku Zachodnim" robiłem zdjęcia w Krzyżowej ze spotkania premiera Polski Tadeusza Mazowieckiego i kanclerza Niemiec Helmuta Kohla. Utrwalałem wizyty Jana Pawła II; w Katowicach, choć tu wyznaczono nam miejsce dalekie od papieża, ale w Częstochowie stałem bardzo blisko Ojca Świętego.
Bywało niebezpiecznie?
Jeszcze jak! Gdy szedłem na miejsce pożaru rafinerii w Czechowicach-Dziedzicach w 1971 roku, na głos się modliłem: "Zdrowaś Maryjo, łaski pełna…". Widziałem dziewczynę, która uciekała z nasypu, żeby się wydostać z tego piekła. Płonęła. Gdy eksplodował zbiornik, oblała ją ognista ropa.
Fotoreporter jest jak strażak na pierwszej linii?
Na kopalni Generał Zawadzki w Dąbrowie Górniczej z Barbarą Piotrowiczową pracowaliśmy nad tekstem o drugiej zmianie. Idziemy na przodek, a z drugiej strony wybiegają górnicy i wołają, by zakładać maski i uciekać, bo pożar. W redakcji mówimy naczelnemu, że uciekliśmy śmierci. A on ze spokojem, że całą stronę gazety oddałby na wspomnienia o naszym poświęceniu.
Były też miłe chwile, jak choćby nagroda w konkursie Interpress Photo w Moskwie za zdjęcie z powodzi.
Wojskową amfibią płynąłem z dziennikarzem Jackiem Maziarskim do zalanych okolic Wodzisławia Śląskiego. To był niesamowity żywioł. Widziałem zająca na wielkiej gałęzi, który próbował się ratować. W pewnym momencie uderzyliśmy w słup wysokiego napięcia. Akurat podniosłem aparat, bo robiłem to nagrodzone zdjęcie z krzyżem na pierwszym planie i ludźmi w wodzie. Po uderzeniu wpadłem do amfibii rozbijając czoło. Na szczęście były tam worki z piaskiem i zamortyzowały uderzenie. Krótko potem dostaliśmy wezwanie do prokuratury.
Z powodu uszkodzenia słupa energetycznego?
Tak, okazało się, że ludzie z mojego zdjęcia nie żyją. Jak odpłynęliśmy, z uszkodzonego słupa obsunęły się do wody przewody i prąd ich poraził. Gdyby obsunęły się wcześniej, pewnie też byśmy zginęli.
Zdjęcie ukazało się w gazecie?
Ale skąd! Z krzyżem? Naczelny mówił, że go wyrzucą, jeśli to opublikuje. Mogę sobie zrobić z nim, co chcę. Wysłałem więc na konkurs do Moskwy i wygrałem. Wtedy wydrukowały go wszystkie gazety, także DZ.
Fotoreporter Andrzej Baturo mówi, że to nie były wolne czasy, ale udało się stworzyć krąg wolnych fotoreporterów. To prawda?
Wszyscy fotografowali na dwie ręce: robiliśmy zdjęcia, które publikowała gazeta, i zdjęcia dla siebie, na lepsze czasy. Podczas pierwszej "Solidarności" w Jastrzębiu-Zdroju zrobiłem zdjęcie marszu robotników na czele z krzyżem. Do gazety poszło zdjęcie bez krzyża, choć to z krzyżem jest bardziej przejmujące, ale takie to były czasy.
Technika druku pozwalała na drobne oszustwa. Pamiętam, jak "otwierałeś oczy" pierwszemu sekretarzowi partii w Katowicach, Zdzisławowi Grudniowi, bo on robił głupie miny.
Częściej musieliśmy poprawiać Edwarda Gierka. Gdy przemawiał, podnosił i opuszczał głowę. Na zdjęciu trzeba było żyletką lekko zadrapać oczy, by na nie przejrzał. Natomiast z Grudniem mieliśmy inny problem. Gdy występował z Jerzym Ziętkiem, to na pierwszym planie widać było brzuch Ziętka. Wtedy grafik wycinał Grudnia ze zdjęcia i naklejał go w miejsce tego brzucha.
Do jakich lat wracasz najchętniej?
Do lat 80., bo zaczęliśmy jeździć po kraju i świecie. Wcześniej pojechałem służbowo tylko do Brna, na targi. Był koniec lat 60. W czasie wieczoru przyjaźni, gdy tańczyłem boogie-woogie, Czesi zaczęli wymachiwać w moją stronę i schodzić z parkietu. Byli oburzeni, że tańczę amerykański taniec. Z opresji wybawił mnie ambasador Polski w Pradze, Włodzimierz Janiurek. Powiedział: "Towarzysze, przecież nasz kolega tańczy tak, jak gra muzyka, a do niej to właśnie jest taniec odpowiedni". I Czesi mnie przeprosili.
W pewnym okresie awansem dla redaktorów DZ było przejście do "Trybuny Robotniczej". Nie miałeś takiej pokusy?
Składano mi propozycje, ale po co miałem przechodzić, skoro w DZ było mi bardzo dobrze? W ciągu dnia robiłem zdjęcia dla gazety, a wieczorami, w domowej ciemni - dla różnych organizacji i firm. Ciemnię miałem w łazience, ale rodzina zaczęła protestować, że nie może się spokojnie wykąpać i urządziła mi ciemnię w kuchni.
Co stało się z twoim filmowym archiwum?
Ktoś ukradł i pewnie zechce go kiedyś wykorzystać.
W książce "Poziom na dwa łamy" Arka Goli mówisz, że twoja praca to pogoń za człowiekiem. Dokąd za nim biegniesz?
Człowiek jest dla mnie najważniejszy, jego życie od urodzenia do śmierci. Przygotowałem taką wystawę do Paryża: "Jeden dzień na Śląsku", która zaczynała się na porodówce, potem było przedszkole, szkoła, studia, praca, rozrywka, aż do starości i śmierci. Wystawa dotarła też do Reims.
Żałujesz, że aparat cyfrowy nie pojawił się wcześniej? Oszczędziłbyś sporo czasu spędzonego w ciemni.
Teraz jest łatwiej. Musiałem każde zdjęcie zaplanować tak, by mi nie brakło klatki na to najlepsze ujęcie w drodze powrotnej do redakcji. Ostatnia klatka pozostawała też w oczekiwaniu na spotkanie z sympatyczną panią.