"Jeszcze to Wilno ciągnęło się za mną przez okres studiów. I całe szczęście"
- W Wilnie jest taka piękna dzielnica, Antokol, gdzie stoi słynny kościół Piotra i Pawła. Tam się urodziłam w szpitalu wojskowym - wspomina Krystyna z Kurowskich Mrozicka. Po wojnie przyjechała do Zielonej Góry.
Jestem wilnianką z krwi i kości, pochodzę z rodziny wojskowej - przedstawia się pani Krystyna. Jej rodzice - Weronika z Łojków i Piotr Kurowscy - mieszkali w dzielnicy, która powstała po roku 1920, po tym, jak Józef Piłsudski zdobył Wilno. To była dzielnica wojskowa, z koszarami. Ulica Plutonowa, Artyleryjska, Obozowa, Ułańska... Przy tej ostatniej stał ładnie zaprojektowany dom. Mieszkali tu Kurowscy i jeszcze trzy rodziny, które marszałek ściągnął z Poznania, Włocławka i Wągrowca. Pani Krystyna pokazuje mi zdjęcie. Na pierwszym planie wysportowani chłopcy grają w siatkówkę, a w tle widać bloki. Nowoczesne, atrakcyjne. Ale ludzie niechętnie tam się wprowadzali. Woleli mieć swój domek, ogródek z kwiatkami.
List jak dar niebios
- W Wilnie jest taka piękna dzielnica, Antokol, gdzie stoi słynny kościół Piotra i Pawła. Tam się urodziłam w szpitalu wojskowym i zostałam ochrzczona w kościele Świętego Ignacego. Nazywali mnie Antokolczyk - uśmiecha się pani Krystyna, rocznik 1933. - Ojciec był artylerzystą i miał bardzo dużo medali, a najważniejszy był ten od Józefa Piłsudskiego, za zdobycie Wilna. Gdy wybuchła wojna, ja miałam sześć lat. Wszyscy wojskowi poszli walczyć. Do nas przez żołnierza trafiła wiadomość, że mój tata zginął. I ten żołnierz widział, jak leży martwy, a nad nim stoi koń, ukochany koń...
Na Weronikę Kurowską, która w Wilnie została sama z córką, spadł potworny cios. - To miało swoje przykre konsekwencje - nie ukrywa pani Krystyna. - Moja mama nigdy nie pracowała zawodowo, nie było pieniędzy na opłacenie mieszkania i właścicielka domu wymówiła je nam. Przyjęła nas sąsiadka z tej samej ulicy. Ale ponieważ była to rodzina wielodzietna, wprost niemożliwością było tam żyć. Przyjęła nas kolejna rodzina. I tak mieszkałyśmy: dwie kobiety bez mężów, jedna z dwiema córkami i mama ze mną.
Tymczasem z Niemiec przychodzi list... - Okazuje się, że mój tata żyje i jest w niewoli. Później już korespondował często, zdjęcia przysyłał - przyznaje pani Krystyna. W swoim sentymentalnym archiwum ma taką fotografię: 26 żołnierzy w mundurach siedzi lub stoi w trzech rzędach, w tle przystrojona choinka, na ścianie wizerunek Chrystusa. Na odwrocie podpisy wszystkich kolegów Piotra Kurowskiego, niektóre z adresami. Gdynia, Lublin, Grodno, Ruda Pabjanicka, Myszków, Milówka, Wilno, Warszawa, Łódź, Lwów, Poznań...
Dla żony i córki ten list był darem niebios, ale sytuacji materialnej nie poprawił. Weronika Kurowska z trudem znalazła pracę w kamieniołomach pod Wilnem. Niestety, przy takiej harówce szybko zachorowała. - Żadnych zapomóg nie było. Wyprzedawało się wszystko, co było w domu. Różne drobne rzeczy mama nosiła na targ. A większe, jak kanapa czy szafa, sprzedawało się ludziom ze wsi - wspomina pani Krystyna. - I pamiętam, że trzydrzwiową szafę rolnik kupił za taki worek, chyba nawet nie stukilogramowy, ziemniaków. Ponieważ ja się rozpłakałam, bo bardzo było mi szkoda tej szafy, dał mi małego kurczaczka.
Uratowani przed Sybirem
Z Uniwersytetu Wileńskiego, jednego z najstarszych w Europie wschodniej, który w XVI wieku założył Stefan Batory, zaczęto zwalniać profesorów. I ci profesorowie, zwłaszcza kobiety, chwytali się czegokolwiek. Większość pań została zatrudniona w restauracjach czy jadłodajniach jako kelnerki. - Natomiast moja mama dostała pracę w takiej, przed wojną ładnej, restauracji jako bufetowa - relacjonuje pani Krystyna. - Był taki incydent, kiedy mieszkańcy zaangażowali się politycznie, powstało podziemie, Armia Krajowa, że jedna z pań z tej restauracji nie pojawiła się w pracy. Kolejna poszła się dowiedzieć, co się stało, i już nie wróciła. Jedna, druga, trzecia... I mama też. A to był kocioł. Kto tam wszedł, to już nie wrócił. Następnego dnia mamę wypuścili, ale nie wszystkie kobiety miały tyle szczęścia.
W opowieści pani Krystyny wciąż przewijają się wątki patriotyczne. Bo w takim duchu została wychowana, jak wielu Kresowiaków. Ojciec walczył na frontach obu wojen światowych, młody wujek Władysław Łojko zdobywał Berlin, kuzyn Paweł Łojko był pod Monte Cassino i nawet w słynnej książce Melchiora Wańkowicza o tej krwawej bitwie figuruje w spisie bohaterów (dziś mieszka w Kanadzie, jest wielkim działaczem polonijnym); kolejny wujek, Aleksander Smoleński, dożył stu lat i za swoje zasługi dostał medal od Donalda Tuska...
- Tak, patrioci - pani Krystyna wzdycha z sentymentem. - Mama chodziła do znajomych „na radio” i dowiadywała się wszystkiego. Ale jako żona wojskowego była pod obserwacją. I myśmy już byli skierowani na Sybir. Przyjechała ciężarówka, wkroczyli Rosjanie, kazali szybko się pakować. Niewiele można było brać, a ja ciągle chciałam wziąć moją lalkę ukochaną... Nas od Syberii uratował właściciel domu, starowier. Zaczął nas bronić przed tymi żołdakami z bagnetami na karabinach. Że tu są dwie wdowy, wiedzą, że ich mężowie nie żyją, mają tylko te dzieci... I uratował nas. Rosjanie pokręcili się po podwórku, coś tam posprawdzali i pojechali.
Pani Krystyna, choć była jeszcze małą dziewczynką, też zaangażowała się w wojnę, w walkę z okupantem. Jak wszystkie dzieci ze szkoły powszechnej. Oczywiście na swój sposób. - Bo to było tak... Rosjanie wkroczyli i otumanili Litwinów, że dadzą im Wilno. I dali. Nasz bojkot polegał na tym, że nie chcieliśmy uczyć się języka litewskiego. I pokażę panu świadectwo, gdzie same piątki mam i trzy plus z litewskiego, dla przekory - zaznacza pani Krystyna. Mam przed oczami tę cenzurkę (pažymėjimas Kurovskaitė Krystė) z roku szkolnego 1942/43. I faktycznie, od lewej do prawej same piąteczki. Tylko pod rubryką „Lietuvių kalba” widnieje trójka z plusem. - Druga sprawa, to też za czasów Litwinów: dzieci nosiły biało-czerwone kokardki. A Rosjanie przywozili swoje dzieci i one nosiły czerwone krawaty. I myśmy się bili: oni nam zrywali te kokardki, a my szarpaliśmy ich za te krawaty... - zdradza pani Krystyna.
Polska - to wielka rzecz!
- Z drugiej strony, polskie dzieci były chronione przez profesorów z uniwersytetu. Podyktowane to było ideologią. Zajęli się oni tajnym nauczaniem. I kiedy po raz drugi Rosjanie wkroczyli do Wilna, to ja kończyłam czwartą klasę. Mama zapisała mnie do gimnazjum, które mieściło się tuż przy Ostrej Bramie. I tu mam piękny odcinek życiorysu - w oczach pani Krystyny widać błysk. - Chodziłam na komplety do profesor Natalii Han--Ilgiewicz, przez dwa lata. To się odbywało w domu tej pani, która była wielką patriotką, uczyła nas zasad moralnych. Pani profesor tak nas pokochała, że gdy nadszedł termin repatriacji, pożegnałyśmy się we łzach.
Pani Krystyna otwiera jeden ze swoich pamiętników. „Nie zapomnij nigdy, Kochanie, że: Polska - to wielka rzecz! Całym sercem Cię kochająca Twoja nauczycielka” - to wpis profesor Han-Ilgiewicz z 22 lutego 1944 roku. „Spotkałyśmy się podczas wojny. Czy doczekamy się wspólnej radości? Kto wie? Lecz wspólnie spełniajmy swój obowiązek. Twoja kochająca Cię nauczycielka” - to wpis z 25 lutego 1944 roku.
- Po latach, już tu, w Zielonej Górze, w „Kurierze Polskim” czytam, że Order Uśmiechu dostała pani profesor Han-Ilgiewicz, wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim. Napisałam do redakcji z prośbą o adres. Wyjaśniłam, dlaczego z tym się zgłaszam. Odpisali, przysłali - w głosie pani Krystyny słychać wzruszenie. - Po iluś latach, gdy już studiowałam na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, któregoś razu widzę afisz, że odbędzie się wykład profesor Han-Ilgiewicz. Oniemiałam. Jak przyjechała, poszłam z bukietem kwiatów przywitać ją. I największą satysfakcję miałam, że mnie rozpoznała. Do końca jej życia korespondowałyśmy. Później jej opiekunka zawiadomiła mnie, że zmarła.
Profesorów z Wilna pani Krystyna spotkała też na uczelni. Dziekan Czesław Zgo-rzelski siedział w więzieniu na Łukiszkach, jednym z najbardziej okrutnych miejsc, porównywanym do Łubianek w Moskwie czy Brygidek we Lwowie. - Jeszcze to Wilno ciągnęło się za mną przez okres studiów. I całe szczęście, bo ja jestem zakochana w tym mieście - podkreśla pani Krystyna.