Jesteśmy, bo wrócili z bieżeństwa. Zbiór wspomnień dzieci i wnuków
Według wielu historyków z ziem dzisiejszej wschodniej Polski w głąb Rosji wyjechało od 3,5 do 5 milionów ludzi. Bieżeństwo spowodowało wiele ofiar. Ci, którzy przetrwali, wrócili w rodzinne strony. Jesteśmy ich dziećmi.
W Białymstoku mamy nawet „Rondo Pamięci Bieżeństwa 2015”. Tylko kto potrafi je zlokalizować, a ilu młodych ludzi wie w ogóle o co chodzi? A jednak znaleźli się i młodsi, i starsi, którzy zechcieli podzielić się swoją pamięcią o bieżeństwie.
Zaczynem do powstania książki „Jestem, bo wrócili” był apel o nadsyłanie wspomnień na konkurs pod takim właśnie tytułem. Wcześniej o takie wspomnienia prosiła na stronie internetowej biezenstwo.pl Aneta Prymaka-Oniszk. Dzięki swej żmudnej pracy i kontaktowi z internautami powstał uhonorowany nagrodą im. Wiesława Kazaneckiego reportaż historyczny „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy”. Teraz otrzymujemy zbiór wspomnień, dokumentów, a nawet prób literackich i plastycznych dających świadectwo o największym eksodusie w dziejach XX wiecznej Europy.
Z punktu widzenia historyka, ale i zwykłego czytelnika zainteresowanego jednostkowymi losami mieszkańców tych ziem, najcenniejsze są właśnie wspomnienia. Jedne krótsze, składające z okruchów pamięci jak jakiś zamazany obraz, inne - pełne szczegółów, zachowane w pamięci dzięki silnej na terenach wiejskich pamięci mówionej. Pewnie dlatego autorki opracowania zdecydowały się rozpocząć zbiór od wyjątkowo krwawej historii rodziny Biryckich z zatopionej później przez komunistów wsi Łuka.
Ich historia jest nieco nietypowa. Choć wszyscy byli prawosławni, część rodziny prawdopodobnie ze względu na małe dzieci, postanowiła nie wyjeżdżać, inna część ruszyła w połowie sierpnia 1915 roku na wschód. Ostatecznie trafili do Kaługi. I znów - pamięć Biryckich to dobre przyjęcie przez miejscowych, spokojne życie, praca, gromadzenie oszczędności. I tu zaczyna się wielka rodzinna tragedia. Według ustnych przekazów starsza córka Biryckich poznała w latach dwudziestych chłopaka, który zajmował się rabunkami. Nieopatrznie wygadała się, że ojciec zgromadził sporo kosztowności i złoto. Pewnego dnia jej „kawaler” odwiedził Biryckich z trzema kompanami. Najpierw wywabił z domu ojca, po czym rozłupał mu głowę siekierą, podobny los spotkał żonę i nieszczęsną oblubienicę. Wszystko widziała jej młodsza siostra, która dostała w czoło obuchem siekiery. Ale przeżyła. Bandyci odnaleźli ukryte w domu złoto i wyszli, nie zauważając, że przywalona innymi trupami mała Olga żyje. Kiedy zbrodnie odkryli pracownicy zamordowanego ojca dziewczynki, poszli do miejscowej milicji. Sprawców szybko zatrzymano, a władze chciały nawet oddać zrabowane kosztowności rodzinie. Odmówiła, bo przez złoto zginęli przecież najbliżsi. Takie mrożące krew w żyłach opowieści to jednak w tym zbiorze wyjątek.
Większość historii ma dużo banalniejsze, choć nie mniej tragiczne scenariusze. Z reguły trudów podróży nie przeżywały małe dzieci. Urzeka za to opowieść o niezwykle twardej kobiecie - Annie Tarasewicz z Nowoberezowa. Kiedy ruszyła w bieżeństwo, miała już 29 lat. Odłamek ranił ją w stopę. Rana nie goiła się, najpierw ucięto jej stopę, kiedy wdała się gangrena, w moskiewskim szpitalu amputowano jej nogę aż do kolana. Z protezą wróciła jednak do miejsca urodzenia. Miała szczęście, bo dom w Lipinach, z którego wyruszyła na bieżeństwo pozostał nietknięty. Miała gdzie zamieszkać i dożyła sędziwego wieku.
We wszystkich wspomnieniach, mimo trudnych chwil spędzonych w podróży, trudów i cierpienia, okres pobytu w Rosji jawi się szczęśliwymi latami. Większość ocalałych bieżeńców znalazła pracę, spotkała się też z życzliwym przyjęciem miejscowych. W porównaniu z życiem w biednych wsiach, rosyjskie pełne były dostatku. Powracający z bieżeństwa zapamiętali codzienną możliwość jedzenia białego chleba, obfitość dziczyzny, ryb, a przede wszystkim niezwykle żyzne ziemie. Przejmowali obyczaje miejscowych, podglądali się nawzajem. Maria Dzimitruk ze wsi Pieńki koło Michałowa podczas bieżeństwa miała nauczyć rosyjskich chłopów robienia kaszanki, salcesonu czy wreszcie kiełbas. Za cara mięsa bowiem mieli tak dużo, że jedynie je solili, a jelita wyrzucali. Polskie wędliny miały im wyjątkowo smakować i do końca bieżeństwa zdolna Polka uczestniczyła w każdym tamtejszym świniobiciu.
Te czasy dostatku za panowania cara kończy wybuch rewolucji październikowej. Wystarczy zajrzeć do wspomnień Antoniny Kuryło ze wsi Nurzec. W momencie bolszewickiego przewrotu miała 10 lat. Jej ojciec był maszynistą, bo przez pobliski Nurzec Stację przebiegała linia kolejowa. W zawodzie mógł pracować także w Rosji. Najlepsze warunki do życia znaleźli w Kamyszłowie, miasteczku na trasie kolei transsyberyjskiej w pobliżu Jekaterynburga. Opowieści wysłuchała jej synowa - Irena Kuryło. Zanim teściowa zmarła w roku 2001, wiele razy miała wracać pamięcią do okrutnych czasów, kiedy czerwonoarmiści judzili miejscowych do napadu na klasztor prawosławny. Teściowa miała widzieć, jak czerwoni bandyci wlekli po ulicy staruszka-mnicha za brodę, bo nie chciał wydać rzekomo posiadanych przez duchownych skarbów.
Historie o zamęcie, rabowaniu i przejmowaniu władzy na przemian przez białych i czerwonych powtarzają się we wszystkich relacjach. Zaczął się głód, a szermujący hasłem o łączeniu się proletariuszy leninowscy siepacze zaczęli kierunkować nienawiść wobec obcych. A powroty też nie przebiegały bez problemów. Wystarczy poznać dramatyczną historię Piotra Bohdanowicza ze wsi Starzyna. Za cara studiował agronomię, przeżył bieżeństwo, ale nie dotarł na czas na przydzielony przez komunistów w 1922 roku pociąg do Polski. Dzień później już mu nie pozwolono. Przeżył w Sowietach do 1937 roku, tam został zabity i pochowany w nieznanym miejscu podczas planowej eksterminacji Polaków. Więcej szczęścia miał syn Wasyla i Anastazji Józwowicz z Żuków. Zgubił się na dworcu, a pociąg z Moskwy pojechał do Polski bez niego. Przeżył i w latach 50. XX wieku skontaktował się z rodzicami, którym udało się wrócić do rodzinnej wsi.
Kto miał szczęście - wracał do swojego domu. Jednak większość chat spalono, inne rozebrali sąsiedzi, którzy nie wyjechali i wykorzystali do budowy własnych domów. Pola zarosły, a rodziny gnieździły się w ziemiankach, zarabiając na życie służbą. Kto nie ukrył zawczasu złota przed Sowietami, musiał zamieniać je na papierowe ruble, które w kapitalistycznej Polsce nie miały żadnej wartości. Kiedy Łukasz i Mikołaj Kryszeniowie w maju 1922 roku wrócili do Narewki, zastali spalone budynki mieszkalne i gospodarcze. Mieli też obowiązek meldowania się na posterunku policji, gdzie wyzywano ich od „stalinowskich pachołków”.
„Jestem, bo wrócili” zawiera kilkadziesiąt takich historii. Każda podobna i każda inna, unikalna. Dodatkowo kilka z nich wydrukowanych jest w języku białoruskim, są opisy zachowanych dokumentów, a nawet próby literackie i plastyczne. Do wydawnictwa dołączono „Bieżeńską Gazetę” i płytę DVD z rejestracją spektaklu „Bieżeńcy” Grupy Teatralnej z Muzeum Białoruskiego w Hajnówce i filmami „Kak oni ne wernulis” Pawła Kuczyńskiego i „Pamięć pokoleń o bieżeństwie rodziny Gawryluk 1915-1923” Mikołaja Gawryluka.
Zbiór relacji kończą osobiste wspomnienia uczestniczek zorganizowanej w 2015 roku wyprawy na Syberię, właśnie śladami bieżeńców. W Tomsku zajrzały do kart uchodźców. Według nich wszyscy deklarowali wyznanie prawosławne, a jako że jechali z zaboru rosyjskiego - narodowość rosyjską.
- Konsekwencje burzliwej historii XX wieku - świadomie lub nieświadomie - ponosimy nadal - zauważa Katarzyna Sawczuk.