Jestem z Górnego Śląska, a mój język to... niemiecki
Troje Górnoślązaków opowiedziało Dawidowi Smolorzowi, jak to się stało, że żyjąc na polskim Śląsku w czasach PRL-u, wychowali się w niemieckim otoczeniu językowym.
Polska Rzeczpospolita Ludowa nie była w rzeczywistości tak jednorodna językowo i etnicznie, jak sama się przedstawiała i jak chcieliby tego ówcześni rządzący. Mimo powojennych szykan, które w późniejszych latach zastąpiła chłodna niechęć, i obowiązującego do 1989 roku niepisanego zakazu nauczania niemieckiego w śląskich szkołach, dla pewnej grupy mieszkańców regionu język ten pozostał narzędziem codziennej komunikacji także w ostatnich dziesięcioleciach PRL-u.
Troje Górnoślązaków, urodzonych w ostatnim dwudziestoleciu przed przełomem politycznym, opowiedziało nam, jak to się stało, że żyjąc na polskim Śląsku, dorastali w niemieckim otoczeniu językowym i jak ten fakt wpłynął na ich życie.
Moja mama czuła się Niemką
"Mama wäscht Strümpfe" (mama pierze pończochy), tak brzmiało pierwsze pełne zdanie, jakie wypowiedziała w swoim życiu Klaudia Kandzia z Kędzierzyna-Koźla (ur. 1969). Po 1945 roku wielu górnośląskich Niemców z powszechnie znanych względów nie przekazywało dzieciom swego języka ojczystego. Dlaczego w rodzinie Kandziów było inaczej?
- Moja matka jest silną osobowością - tłumaczy kędzierzynianka. - Poza tym zawsze czuła się Niemką i nie zajmowała żadnej eksponowanej posady, więc nie miała aż tak dużo do stracenia. Oczywiście były obawy, było też podsłuchiwanie pod oknami, ale to jeszcze zanim się urodziłam. Mamie często zadawano pytanie "Dlaczego mówisz po niemiecku, skoro jesz polski chleb?", na co ona zawsze odpowiadała "To dajcie mi francuski".
Z tatą po polsku, z mamą - po niemiecku
- Z ojcem, który urodził się pod Tarnowskimi Górami, rozmawiałam po polsku, z mamą zawsze po niemiecku, także poza domem i poza Śląskiem, na wczasach: w górach i nad morzem - wspomina Klaudia Kandzia.
- Trudno mówić o jakichś wielkich nieprzyjemnościach, ale w Kędzierzynie zdarzały się czasem negatywne reakcje. Na mojej mamie nie robiło to jednak większego wrażenia. To były lata 70. i 80. W szkole nauczyciele wiedzieli, że mówimy w domu w dwóch językach, ale nie czułam się z tego powodu dyskryminowana. Jeśli dostałam dwóję, to znaczyło, że na nią zasłużyłam. Pewne problemy próbowano mi stwarzać jedynie w samej końcówce liceum, w późnych latach 80., kiedy postanowiłam zdawać na germanistykę do Wrocławia. W szkole nie miałam niemieckiego, bo w województwie opolskim, poza jednym wyjątkiem, nie nauczano go wtedy nigdzie. Ale żeby móc podejść do egzaminów wstępnych, potrzebowałam zgody liceum. Dyrekcja, choć wiedziała, że znam niemiecki, odmówiła mi wydania dokumentu, tłumacząc to tym, że nie uczyłam się tego języka w szkole. Uratowało mnie zaświadczenie o ukończeniu półrocznego kursu niemieckiego, na który poszłam tylko po to, żeby dotrzymać towarzystwa koleżankom. Gdyby nie ten kurs, prawdopodobnie nie pozwolono by mi zdawać na germanistykę.
Wyrosłam na "Deutsche Welle"
- Wśród rówieśników z okolicy, poza kuzynami i jedną koleżanką, nie miałam z kim porozmawiać po niemiecku - mówi Klaudia Kandzia. - No, chyba że w czasie wakacji, kiedy przyjeżdżali do nas krewni, albo kiedy my jeździliśmy do NRD. Goście z zachodnich Niemiec mojej mamie przywozili zawsze książki, a mnie gazetę "Bravo". To dlatego właściwie nie znałam polskiego słownictwa dotyczącego dojrzewania czy erotyki, za to świetnie wiedziałam, jak co nazywa się po niemiecku. W naszym domu świętością były ponadto radiowe wiadomości i koncert życzeń w "Deutsche Welle". Co ciekawe, właściwie zawsze były tam też jakieś pozdrowienia dla rodzin żyjących na Górnym Śląsku. Trochę upraszczając mogę powiedzieć, że wyrosłam na "Deutsche Welle", niemieckich książkach mojej mamy i na "Bravo".
Nietypowa rodzina
- Czy czułam się inna ze względu na to, że mówiliśmy po niemiecku? Nie - odpowiada sobie Klaudia Kandzia. - To było dla mnie całkowicie normalne. Ale miałam też taki spokojny okres buntu. Kiedy chodziłam już do liceum i w naszym domu w Kłodnicy odwiedzały mnie koleżanki z centrum Kędzierzyna, chciałam czasami, żeby mama w ich towarzystwie mówiła do mnie po polsku. Zwykle do nich zwracała się po polsku, do mnie po niemiecku. Na to ona zawsze odpowiadała mi: "Co by to były za przyjaciółki, gdyby cię nie akceptowały".
Moja znajomość niemieckiego często mi pomagała. Dzięki tekstom z "Bravo" wiedziałam o pewnych sprawach więcej niż moi rówieśnicy. Kiedy jeździliśmy z rodzicami do Czechosłowacji, przeważnie odnoszono się do nas lepiej niż do innych turystów z Polski.
Ciekawym doświadczeniem były wyjazdy do NRD. W drodze powrotnej nasz samochód zawsze wyładowany był tapetami, butami, wędlinami i innymi towarami deficytowymi, których teoretycznie nie wolno było wywozić. Kiedy NRD-owscy celnicy orientowali się, że jak na obywateli Polski jesteśmy nietypową rodziną, zwykle kazali nam zjechać na boczny pas. Ale nie po to, żeby nas skontrolować, ale żeby wypytać, jak to jest, że choć mieszkamy po polskiej stronie granicy, wszyscy, łącznie z dzieckiem, czyli ze mną, biegle mówimy po niemiecku. Byli zdziwieni i zaciekawieni. I nigdy ani nic nam nie zabrali, ani nie kazali płacić żadnych kar.
Moje życie zawodowe? Zawsze było związane z niemieckim. Aktualnie pracuję jako dziennikarka niemieckiej redakcji radiowej w Opolu. Dwujęzycznie wychowujemy także naszego syna. Ale, jako że mój mąż pochodzi z zachodnich Niemiec, to ja rozmawiam z dzieckiem po polsku.
- Moja matka nie tylko nauczyła mnie niemieckiego, ale także przekazała mi niemiecką tożsamość - tłumaczy Klaudia Kandzia. - Dzięki temu nigdy nie miałam takich rozterek, jakie dotykały część moich rówieśników. Nie musiałam szukać swojej tożsamości, ponieważ sprawa była dla mnie zawsze jasna: wiedziałam, że jestem Niemką żyjącą na Górnym Śląsku.
Dziadkowie i babcie nie rozumieli, jak mówiłem po polsku
Aż do ostatniej fali wyjazdów do RFN w późnych latach 80. Zabrze było miastem, w którym jak na warunki Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, stosunkowo często można było usłyszeć język niemiecki. I to bynajmniej nie w wydaniu gości zza Odry czy Łaby. Jak wspomina Damian Wyleżol (ur. 1971), który wychował się w dzielnicy Biskupice, jego rodzice starali się wprawdzie rozmawiać z nim po polsku, ale między sobą mówili zwykle po niemiecku.
- Obu języków uczyłem się więc w sposób naturalny. Do mnie mówili po polsku, bo czasy były trudne. Nie za bardzo chcieli, żebym naszą językową niemieckością afiszował się poza domem. O ile jednak z rodzicami mogłem porozmawiać po polsku, z dziadkami raczej nie było to możliwe. W ich domu w kwestii językowej rok 1945 niczego nie zmienił. Do dziadka czy babć nie mogłem zwracać się po polsku, bo po prostu by mnie nie zrozumieli. Oczywiście zasadniczo była świadomość tego, że mogą nas spotkać jakieś nieprzyjemności. Ale nasza rodzina od zawsze była mocno związana z muzyką i z Kościołem i to dawało swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. Pewnego razu, kiedy kilka osób z naszej rodziny jechało gdzieś pociągiem na wycieczkę w towarzystwie zaprzyjaźnionego księdza, któryś ze współpasażerów głośno wyraził swoje niezadowolenie z faktu, że ci rozmawiają ze sobą po niemiecku. Ksiądz, sam pochodzący spoza Śląska, odpowiedział wtedy, że to przecież język naszych przyjaciół z NRD, co zamknęło wszelkie dyskusje.
Na podwórku, w kontaktach z rówieśnikami dominował polski, ale miałem kuzynki, które tak jak my mieszkały w Biskupicach, i dla których niemiecki, tak jak dla mnie, był językiem ojczystym. Kiedy osiągnąłem wiek szkolny, rodzice wy-tłumaczyli mi, żebym się lepiej nie przyznawał do znajomości niemieckiego. Sam zresztą już wtedy widziałem, że to drażliwy temat, że w szkole lepiej być wycofanym. Znajomi rodziców pochodzący spoza Śląska nie mieli najmniejszego problemu z tym, że u nas mówi się po niemiecku. Natomiast w szkole koledzy pytali mnie czasem złośliwie, dlaczego nie wyjeżdżamy do RFN. Nic na to nie odpowiadałem, bo nigdy nie staraliśmy się o wyjazd.
Język ciepła i emocji
- Już we wczesnej podstawówce zainteresowały mnie nauki przyrodnicze - kontynuuje Damian Wyleżol. - Mam z tamtych czasów sporo niemieckich książek, którymi zaczytywałem się wtedy, i do których sięgam także dziś. Czym jest dla mnie niemiecki? Językiem ciepła i emocji, językiem, który kojarzę z domem. Nie wyobrażam sobie Bożego Narodzenia bez niemieckich kolęd, życzeń i bez wstążeczek z niemieckojęzycznymi napisami. Kiedyś na urodzinach śpiewało się u nas tylko "Hoch soll er leben", z biegiem czasu doszło do tego także "Sto lat". Mam kilku przyjaciół, z którymi rozmawiam po niemiecku, niestety większość z nich mieszka teraz w Niemczech. Moja żona nie jest wprawdzie rodowitą Ślązaczką, ale zżyła się z naszym środowiskiem do tego stopnia, że sama też już dobrze mówi po niemiecku. Chcielibyśmy, żeby także nasz syn znał ten język.
Czy niemiecki miał wpływ na moje życie zawodowe? Tak. Jestem organmistrzem, tak jak mój ojciec i dziadek. W tej branży bez znajomości niemieckiego dostęp do literatury fachowej jest znacznie utrudniony. Mam też drugi zawód, ponieważ skończyłem germanistykę na Uniwersytecie Śląskim. Naprawa organów to moje główne zajęcie, ale jestem także tłumaczem i nauczycielem niemieckiego. Nauczycielem niemieckiego zostałem trochę przez przypadek. Na początku uczyłem prac ręcznych i plastyki. Kiedy podczas wycieczki grona nauczycielskiego do Wiednia okazało się, że znam niemiecki, pani dyrektor od razu zaproponowała mi, żebym zajął się także nauczaniem tego języka.
- Odnośnie tożsamości powiedziałbym, że my Ślązacy - czy nam się to podoba, czy nie - stoimy jedną nogą w jednej kulturze, drugą nogą w drugiej. Od nas zależy, co z tym zrobimy - mówi Damian Wyleżol.
Luka pokoleniowa
Z Pietrowic Wielkich, położonych w powiecie raciborskim, na dawnym kulturowym pograniczu polsko-niemiecko-morawskim, pochodzi Magdalena Stojer-Brudnicka (ur. 1986), od pięciu lat mieszkanka Warszawy. Choć po niemiecku mówi od zawsze, nie nazywa go językiem ojczystym.
- To dla mnie język "dziadczyny", ponieważ znam go od dziadków, głównie rodziców mojej mamy. Wiem, że nie ma takiego określenia, ale uważam, że należałoby je wprowadzić, szczególnie w kontekście śląskim. Moi dziadkowie nie mogli nauczyć niemieckiego swoich dzieci, ponieważ po 1945 roku, kiedy to Pietrowice Wielkie znalazły się w granicach Polski, jego używanie zostało zakazane. Tak więc ten element swojej kultury, którego nie mogli przekazać dzieciom, przekazali mnie jako wnuczce. Nie pamiętam momentu nauki, zawsze poza polskim mówiłam także po niemiecku i to było dla mnie czymś zupełnie oczywistym. W moim życiu istniał jednak dość jasny podział: po niemiecku rozmawiałam z dziadkami i z krewnymi z Niemiec. Mieszka tam, nawiasem mówiąc, większość mojej rodziny. Po polsku mówiłam natomiast z rodzicami, w szkole i zasadniczo w przestrzeni publicznej. Jako dziecko nie zastanawiałam się, dlaczego tak jest, taki stan był dla mnie czymś normalnym. Czy wśród moich rówieśników były osoby znające tak jak ja niemiecki z domu? Tak, ale z koleżankami nigdy nie rozmawiałam w tym języku. Z kolei generacja naszych rodziców, urodzona już po wojnie, w większości albo nie mówiła biegle po niemiecku, albo - tak jak na przykład mój ojciec - przestała go w pewnym momencie używać ze względu na presję otoczenia. W ten sposób powstało coś, co nazywam luką pokoleniową. Żartuję czasem, że mam czworo dziadków-Niemców i dwoje rodziców-Polaków. I że wcale to nie oznacza, że zostałam adoptowana, albo że wyemigrowaliśmy do innego kraju.
Wielokulturowa tożsamość
- Z dziadkami zawsze rozmawiałam po niemiecku - wspomina Magdalena Stojer-Brudnicka. - Także poza domem, kiedy jeździliśmy do Raciborza, czy gdziekolwiek indziej. Nigdy nie miałam z tego powodu żadnych nieprzyjemności. Z moimi drugimi dziadkami także przeważnie rozmawiam po niemiecku, ale w tym przypadku czasami płynnie przechodzimy na polski, a raczej na gwarę śląsko-morawską, by potem znowu powrócić do niemieckiego. Nie ma tu jakiegoś jednego systemu, wszystko zależy od sytuacji i tematu.
- Gdy studiowałam lingwistykę stosowaną na uniwersytecie w Poznaniu, wielokrotnie pytano, skąd u mnie taka znajomość języka i czy mieszkałam kiedyś w Niemczech. Gdy mówiłam, że jestem z Górnego Śląska i znam niemiecki z domu, starsze pokolenie od razu wiedziało, o co chodzi. Dla moich rówieśników nie było to już takie oczywiste. Podobnie jest w Niemczech. Kiedy starsi pytają: "Kim pani właściwie jest, Polką czy Niemką?", odpowiedź "Jestem z Górnego Śląska" wyjaśnia wszystko. Ze swojego "egzotycznego" śląskiego, czy wręcz niemieckiego pochodzenia muszę się także czasami - w pozytywnym znaczeniu tego słowa - tłumaczyć w Warszawie, gdyż dla wielu osób tutaj uchodzę za ciekawy przypadek mieszania się kultur i języków - dodaje.
- Czy wyniesiona z domu znajomość niemieckiego wpłynęła na moją tożsamość? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Ona nie tyle na nią wpłynęła, co stanowi jej część. Język niemiecki jest częścią mojej tożsamości, tak jak język polski czy dialekt morawski. Nie da się oddzielić jej poszczególnych elementów. Moja wielokulturowa tożsamość to nierozerwalna całość. Czuję się Ślązaczką, choć ostatnio coraz częściej mówię, że jestem po prostu Europejką.
- Chyba dlatego, że w moim życiu zawsze były różne języki, tak łatwo przychodziła mi nauka kolejnych, a znam też angielski i francuski. To, że jestem dziś tłumaczką, z całą pewnością zawdzięczam wielojęzyczności wyniesionej z domu. W pracy nie mam problemu z "przeskakiwaniem" z języka na język, bo w sposób naturalny robię to od dziecka - dodaje Magdalena Stojer-Brudnicka.
Kiedy byłam mała, wplatałam czasem niemieckie słowa w polskie wypowiedzi, ale - co może wydawać się dziwne - w odwrotną stronę nigdy. Wynikało to chyba z pragmatyki językowej. Słowa lub frazy niemieckie wplatałam wtedy, gdy lepiej wyrażały to, co chciałam powiedzieć, i gdy wiedziałam, że mimo to zostanę zrozumiana. Podobnie było z morawskimi "wstawkami", bo jako dziecko mówiłam także dialektem morawskim. Ale to jest już inna historia - podsumowuje Magdalena Stojer-Brudnicka.
* O Górnoślązakach, dla których językiem ojczystym jest czeski (morawski), przeczytasz na łamach DZ za tydzień.