Jest cel, to go gonię
Od 30 lat zasiada w fotelu szefa Filharmonii Zielonogórskiej. Krajowy rekord! Prof. Czesław Grabowski poprowadzi w piątek jubileuszowy koncert.
Dlaczego 30 lat temu wybrał pan filharmonię w Zielonej Górze?
To był zupełny przypadek. Ja wcześniej, mieszkając na Śląsku, o Zielonej Górze wiedziałem, że takie miasto istnieje. Ale Śląsk w tym czasie - obecnie również - to był wielki potencjał nie tylko pod względem przemysłu, ale też kultury. Może nawet troszeczkę zbyt zapatrzony w siebie, nie chcę mówić zadufany, bo to nie przystaje do śląskiej rzetelnej pracy. Wiedziałem, że najpierw jest Śląsk, Warszawa, Kraków... I nagle Romek Lasocki, z którym idziemy przez całe nasze przyjacielskie życie, powiedział, że z Zielonej Góry odchodzi dyrektor Kawalla i może bym się tym zainteresował. To był kaprys chwili, bo ja na Śląsku byłem dobrze „ustawiony”. Miałem dom, pracę, rodzinę, ale postanowiłem spróbować bycia na swoim, czyli być odpowiedzialnym za wszystkie decyzje. Przyjechałem tutaj, ileś rozmów z orkiestrą, w urzędzie - wtedy wojewódzkim. To nie było na zasadzie przyniesienia mnie tutaj w teczce, tylko rodzaj bardzo szerokiego konkursu.
I zastał pan muzyków, stłoczonych przed koncertami na wąskich schodach... Wtedy pojawiła się myśl, żeby dobudować salę koncertową z prawdziwego zdarzenia?
Pierwszy raz to powiem: wtedy, jak tu przyszedłem, to mi to wcale nie przeszkadzało. Że mam gabinet, który - jak przyjeżdżali soliści - musiałem im odstępować na garderobę. Że sala mała. Że na tę salę przychodziło tyle ludzi, ile przychodziło. To był dla mnie stan normalności. Później się okazało, że to był stan zerowy.
Jak się panu udało zgromadzić w grupie osób, które zaangażowały się w rozbudowę filharmonii, ludzi i z prawa, i z lewa?
Głównym motorem tych - nazwijmy to dyplomatycznych - akcji był od początku senator Zbyszko Piwoński. Pomagaliśmy sobie nawzajem. On - kontaktami, doświadczeniem, ja - zapałem. Z senatorem Piwońskim i rektorem Marianem Miłkiem stworzyliśmy taką trójkę, która chodziła po bankach czy zamożniejszych przedsiębiorstwach, żeby zbierać środki, przekonywać ludzi. Śmialiśmy się, że chodzimy po kolędzie jak Trzej Królowie. To nie był sukces finansowy, ale dyplomatyczny. Sala została wybudowana środkami Euroregionu, urzędu marszałkowskiego i miasta.
Fotele kupiły firmy i melomani...
Tych foteli sprzedaliśmy na tyle dużo, że zaczęły się protesty, bo ludzie myśleli, że jak ktoś sobie fotel wykupi, to dla następnego zabraknie miejsca. Ale my mieliśmy sytuację opanowaną. Od strony reklamowej to była znakomita akcja. Przypomnę, że 12-13 lat temu byliśmy jednymi z pierwszych w Polsce, którzy wybudowali przy filharmonii nową salę. Później to już poszło błyskawicznie: Olsztyn, Białystok, Koszalin, Jelenia Góra... To był impuls dla kolegów.
Atrybuty dyrygenta... Batuta?
Najważniejsza dla artysty jest osobowość - filtr, przez który on przepuszcza te piękne utwory. Batuta to nic innego jak przedłużenie ręki. Wiąże się z pozycją dyrygenta. To jest może śmieszne, ale jak przychodzą do mnie studenci na pierwsze zajęcia, to niekiedy zapominają nut, ale mają batutę. Uważają, że to jest mądrość dyrygenta (śmiech).
Frak czy smoking? Ma pan swojego krawca?
Nie. I nie jest żadną tajemnicą, że wszystkie moje fraki i smokingi szyłem w Bytomiu, gdzie kiedyś był pan Józef - absolutny specjalista w szyciu fraków. Pierwszy frak uszył mi po jednej przymiarce. A czy frak, smoking czy ubranie? Frak jest najbardziej eleganckim ubiorem mężczyzny, jak również bardzo wygodnym - nie trzeba go zapinać na guziki. Smoking jest już mniej oficjalny, ale bardzo uroczysty. Ale to nie chodzi o to, jak się ubrać. Otóż przesadna elegancja artystyczna stwarza niepotrzebną granicę między estradą a widownią. Bardzo mi odpowiada stylistyka holenderska. Nawet te najlepsze orkiestry grają w eleganckich garniturach, a więc w ubraniach zbliżonych do tych, w jakich powinni być nasi słuchacze. I to wydaje mi się bardzo naturalne.
A lakierki?
Oooo, proszę pana! Długo by opowiadać. Ja rozpoczynałem, nazwijmy to, karierę artystyczną w takim momencie, kiedy nie można było dostać niczego. Porządnej koszuli smokingowej, frakowej. O lakierkach nikt nawet nie marzył. Na moich pierwszych koncertach zawodowych miałem moje dobre, skórzane buty. Z tym, że one były brązowe, więc zaniosłem je do szewca, żeby mi je przemalował na czarne lakierki (śmiech). Prawdziwe lakierki kupiłem później za granicą i bardzo je szanowałem. I nagle kiedyś, jadąc na koncert, straciłem te buty w wypadku samochodowym. Byłem przerażony, bo gdzie kupię nowe? Ale się okazało, że w tej chwili w każdym sklepie można kupić jakieś dobre lakierki.
Pamięta pan wszystkie z tych 2.000 koncertów?
To niemożliwe! Oczywiście zbieram afisze. I kiedy robiłem przewody, habilitację, później na profesora, musiałem te wszystkie afisze przejrzeć. I powiem szczerze, że o każdym z tych koncertów można by opowiedzieć ciekawe rzeczy nie muzyczne - jakąś przygodę, spotkanie. Dla mnie każdy koncert, który jest przede mną, jest najważniejszym. Natomiast było wiele koncertów znaczących. Ten na otwarcie nowej sali w 2004 r. czy w 50. rocznicę zakończenia drugiej wojny światowej, kiedy wykonaliśmy IX Symfonię Beethovena w kościele pw. Najświętszego Zbawiciela... Bardzo ważnym był koncert na jubileusz 60-lecia Filharmonii.
Teraz koncert z okazji 30-lecia pana dyrektorowania w Filharmonii Zielonogórskiej. Z udziałem Chóru Zespołu Pieści i Tańca Śląsk - obowiązkowo?
Obowiązkowo! Jestem wychowany na repertuarze Śląska i Mazowsza, który obowiązywał w mojej rodzinie. Miałem kilka lat, gdy słuchałem piosenek „Karliku, Karliku” i innych. Znałem je na pamięć. I później, po 30 latach, jak stanąłem za pulpitem Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk, to pamiętam to zdziwienie, że na próbie prowadzę cały repertuar bez partytur, z pamięci. I kolejna historia. Po ponad 30 latach dzwoni do mnie dyrektor Cierniak, czy ja bym nie przyjechał do Koszęcina. Odpowiedziałem, że z największą radością. Odżyły wspomnienia. Będąc w Śląsku nie zrealizowałem „Harnasi” Szymanowskiego. A wydawało mi się wtedy, że trzeba ten zespół pchnąć w innym kierunku, takim również filharmonicznym. I w zeszłym roku, jak do nich przyjechałem, to dyrektor Cierniak mi mówi: - Ja wiem, dlaczego pan z zespołu Śląsk odszedł? Nie dali panu wystawić „Harnasi”. No to robimy teraz. Po tym koncercie z dyrektorem Śląska wiele sobie obiecujemy. Prawdopodobnie dalsza nasza współpraca w tym kierunku będzie podążała.
Jak panu minęło te 30 lat w Zielonej Górze?
Wspaniale! I potwornie szybko. Gdyby ktoś powiedział, że ja przyszedłem tutaj pięć lat temu, to bym w to uwierzył, ponieważ żyję ciągle do przodu. Taka jest moja filozofia życia, że wszystko jest przede mną. Już w tej chwili mam zaplanowane koncerty, które będę chciał wykonać za kilka miesięcy. Już planujemy kolejną rozbudowę... A więc znów jest cel. I ten cel będę gonił.