Wyznacznikiem wartości człowieka w społeczeństwie komunistycznym była praca, wokół której miała być skoncentrowana ludzka aktywność. W artykule czternastym konstytucji PRL z 1952 r. znalazło się stwierdzenie, że „praca jest prawem, obowiązkiem i sprawą honoru każdego obywatela”. Uchwalono nawet specjalne przepisy wprowadzające obowiązek jej wykonywania. Jedno z bardziej poczytnych opracowań na temat wykuwania się „nowego świata” w systemie komunistycznym nosi tytuł „Maszyna i śrubki”.
Komunizm nie tylko zniewalał człowieka, ale także eksploatował go ponad miarę, traktując go jako jeden z wielu podobnych trybików z opisywanej przez Michała Hellera maszyny.
Zakłady pracy w gospodarkach centralnie planowanych były jednak znacznie mniej wydajne niż ich odpowiedniki w państwach kapitalistycznych. Jednym z pomysłów na zmianę tego stanu rzeczy było wprowadzenie – obok pracujących sobót, wygórowanych norm oraz powszechnego systemu nadgodzin - współzawodnictwa pracy.
„Radzieccy herkulesi”
Twarzą tego ruchu został górnik z kopalni „Centralnaja-Irmino” w Donbasie, Aleksiej Grigorjewicz Stachanow. W nocy z 30 na 31 sierpnia 1935 r. w ciągu niemal sześciu godzin wydobył 102 tony węgla, przekraczając normę czternastokrotnie.
Choć kierownictwo kopalni zadbało o odpowiednie warunki pracy (uprzątnięto chodnik oraz zapewniono odpowiednią ilość materiałów i wsparcie dodatkowego robotnika), to wynik i tak był imponujący. Natychmiast wynagrodzono górnika miesięczną pensją oraz nowym mieszkaniem. Niecały miesiąc później ukazał się w sowieckiej „Prawdzie” artykuł zatytułowany „Sowieccy Herkulesi. Rekordy donieckich rębaczy: Diukanowa i Stachanowa”, a 10 września 1935 r. użyto po raz pierwszy określenia „ruch stachanowski”. Takie były początki jednej z większych sowieckich kampanii propagandowych. Na początku w Doniecku, a potem w pozostałych regionach imperium wzywano do przekraczania norm.
„Pierwszy polski stachanowiec”
Rozwijany w Związku Sowieckim ruch współzawodnictwa pracy był wzorem dla podobnych rozwiązań w innych krajach komunistycznych, gdzie permanentnie borykano się z problemem niskiej wydajności. W Polsce powojennej, z powodu olbrzymich strat majątku narodowego w latach 1939-1945, poziom produkcji, rolnictwa i handlu był znacznie niższy w porównaniu z wartościami osiąganymi przed wrześniem 1939 r.
W regionie gliwickim w październiku 1945 r. osiągnięto jedynie 53 proc. wydajności pracy z 1937 r. Słabe wyniki uzyskiwano także w Zabrzu (58 proc.), Katowicach (61 proc.), czy Rybniku (65 proc.). Pod tym względem Małopolska nie była wyjątkiem: kopalnie okręgu krakowskiego osiągnęły jedynie 60 proc. przedwojennej wydajności. W kolejnych miesiącach sytuacja gospodarcza Polski w dalszym ciągu przedstawiała się fatalnie. Do tego dochodził kolejny problem rządzących – wbrew założeniom komunistycznej ideologii i mimo bezprecedensowej agitacji, robotnicy nie wspierali nowej władzy.
Remedium na tego rodzaju trudności miały być - podobnie jak w „ojczyźnie proletariatu” - powtarzane do znudzenia apele, by pracować szybciej, ciężej, efektywniej. Już w 1945 r. pracownicy różnych zakładów masowo składali indywidualne i zbiorowe zobowiązania przekroczenia planu produkcji. Dwa lata później, po rozbiciu jawnej opozycji, czyli PSL, i umocnieniu władzy komunistów, rozpoczął się etap współzawodnictwa pracy. 27 lipca 1947 r. organ prasowy Polskiej Partii Robotniczej (PPR), „Trybuna Robotnicza”, opublikował list otwarty wzywający do zwiększenia wydajności pracy. Propaganda próbowała przekonać Polaków, że jego autorem był analfabeta, górnik Wincenty Pstrowski. „Pierwszy polski stachanowiec” pochwalił się ponad dwuipółkrotnym przekroczeniem norm oraz zaapelował: „Wzywam do współzawodnictwa towarzyszy rębaczy innych kopalń”.
„Kto wyrąbie więcej ode mnie?”
Wszystko wskazuje na to, że apel górnika był inspirowany przez komunistyczne władze. Wezwanie „przodownika” miało poprawić trudną sytuację w górnictwie poprzez zwiększenie wydobycia i zachęcenie wykwalifikowanych robotników specjalistów do powrotu do Polski. Współzawodnictwo rozszerzało się z czasem na inne gałęzie przemysłu, przede wszystkim na przemysł włókienniczy, metalowy i papierowy. Do czerwca 1948 r. uczestniczyło w nim już niemal 70 tys. robotników w 24 największych fabrykach i kopalniach w Polsce. Były jednak takie obszary, np. cukrownictwo, czy hutnictwo, gdzie nie zamierzano wprowadzać go w życie, tłumacząc to m.in. niskim odsetkiem młodych pracowników.
Do końca okresu stalinowskiego propagandyści wielokrotnie odwoływali się do idei współzawodnictwa. Wzywano nie tylko do przekraczania norm, ale także do „wyścigu jakości”, czy zwalczania „niedoróbstwa”, spóźnialstwa i absencji.
Tępiono osoby unikające wysiłku oraz agitujące przeciwko dyscyplinie pracy, nazywając je „bumelantami”, „łazikami”, „szkodnikami”, czy „brakorobami”. Robotnikom pokazywano krótkometrażowy film, w którym lektor zwracał się do odbiorców: „Nie mamy złota ani walut. Naszym jedynym bogactwem jest praca. Nie traćmy bezmyślnie czasu!”.
Jednocześnie nagradzano tych, którzy przekraczali wyśrubowane normy. Poza wspomnianym już górnikiem kopalni „Jadwiga”, innymi
słynnymi „polskimi stachanowcami” byli górnicy: Bernard i Rudolf Bugdołowie, Franciszek Apryas i Wiktor Markiewka, czy murarz-rekordzista Mateusz Birkut z obsypanego nagrodami filmu Andrzeja Wajdy pt. „Człowiek z marmuru”. Na cześć „przodowników pracy” zmieniano nazwy ulic, osiedli, zakładów pracy, miejscowości, stawiano pomniki, jak np. Wincentego Pstrowskiego w Zabrzu, który decyzją rady miasta z 2018 r. przemianowano na monument „Braci Górniczej”. Losy tego pomnika są dowodem na wciąż istniejące w III RP problemy z komunistycznym dziedzictwem.
„System norm daje same nonsensy”
Badacze zajmujący się tą problematyką podkreślają, że robotnicy w systemie komunistycznym nie byli jednolitą grupą społeczną. Z jednej strony składała się ona ze starszych robotników pamiętających warunki pracy w fabrykach okresu międzywojennego, a z drugiej – ich młodszych kolegów wychowywanych zgodnie z ideałami marksistowsko-leninowskimi. Ruch współzawodnictwa stawiał na aktywność młodszych robotników i to wśród nich był bardziej popularny.
Spełnianie wyśrubowanych norm było dla przeciętnego robotnika wręcz niemożliwe bez „kombinacji” albo znaczącej pomocy, np. ze strony dyrekcji fabryki.
Ich przekraczanie przez przodowników pracy powodowało nierzadko zwiększenie wymogów dla pozostałych pracowników. Rządzącym w upowszechnianiu idei współzawodnictwa nie pomagały także plotki, jak ta, że „trzeba będzie pracować dwanaście godzin dziennie oraz w niedzielę, że tego rodzaju ustawy już opracowywano przez PPR-owców w sejmie”.
Podczas prób bicia rekordów dochodziło również do wypadków spowodowanych zbytnim pośpiechem. Nic dziwnego, że „stachanowcy” spotykali się ze wzrastającą niechęcią, a nawet wrogością doświadczonych robotników. Nierzadko zdarzały się szykany, zastraszania, groźby, a nawet dotkliwe pobicia „przodowników pracy” ze strony tzw. zwykłych pracowników.
Również gospodarcze rezultaty współzawodnictwa były niewielkie, a nierzadko generowano spore straty. Jan Józef Szczepański zapisał w swoich dziennikach pod koniec 1952 r., że „system norm daje w rezultacie same nonsensy”, a „»normomania« sieje spustoszenie wszędzie. W jeziorach nie ma ryb, komunikacja kuleje, wszystkiego brak”.
„Przekroczył normę, wyciągnął nogi”
Wincenty Pstrowski zmarł 18 kwietnia 1948 r. w Krakowie po przeprowadzonej po raz pierwszy w Polsce pionierskiej transfuzji krwi.
W społeczeństwie rozpowszechniano wówczas żarty, które były odtrutką na wszechobecną propagandę: „Jeśli chcesz iść na Sąd Boski, pracuj tak jak Wicek Pstrowski”, „Wincenty Pstrowski, górnik ubogi, przekroczył normę, wyciągnął nogi”. Rzeczywiście, przeciążenie spowodowane pracą ponad siły, górnik zabrzańskiej kopalni „Jadwiga” przypłacił życiem.
Podobnie jak scentralizowana gospodarka PRL, która długo się opierała, ale w końcu weszła w stan agonii po wprowadzeniu kolejnego nietrafionego eksperymentu.
Żadne próby zwiększenia wydajności poprzez ideologiczne pomysły w rodzaju współzawodnictwa pracy nie mogły tego zmienić.