10 grudnia 1912. Rodzi się Jerzy Turowicz, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” przez 51 lat
W Krakowie, 10 grudnia 1912 r., w kamienicy rodzinnej przy Sobieskiego 7, wszystko się zaczęło... Tak mógłby o sobie powiedzieć Jerzy Turowicz. To był człowiek tego formatu i takich zasług dla Polski, że nawiązanie do znanych słów Jana Pawła II nie byłoby w jego wypadku niestosownością.
Nie można mieć jednak żadnych wątpliwości, że sam nie wypowiedziałby ich. Redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, którym kierował ponad pół wieku, jak zapewniają liczni świadkowie, lubił przebywać w cieniu, był milczkiem. „Nawet w czasie kolegiów redakcyjnych zabierał głos rzadko”- wspominał Marcin Król, który był jednym z członków warszawskiego „desantu” w „Tygodniku”. Ale Marek Edelman w rozmowie z Anną Mateją przekonuje, że Turowicz wcale nie był nieśmiały, milczący z natury, lecz kierował się zasadą, by mówić, kiedy ma się coś do powiedzenia, gdy trzeba.
Niestety, młode pokolenia, generalizując, nie wiedzą, kim był, a starsze zapominają o nim, ewentualnie celebrują tylko okrągłe rocznice.
W PRL odgrywał jedną z najważniejszych ról na scenie publicznej. Zaczął ją w marcu 1945 r., gdy współzakładał „Tygodnik Powszechny”, pismo, które jeśli chodzi o oddziaływanie na elity, było jednym z najważniejszych w PRL, o ile nie najważniejszym, choć nie dla wszystkich.
Regułą jest, że wybitni ludzie mają na sumieniu mnóstwo poważnych wad i grzechów. Turowicz przeczy jej. Był wybitny, ale zawsze zachowywał się porządnie. Oczywiście, gdy czyta się dzisiaj jego korespondencję lub wspomnienia o nim, można natknąć się na nieliczne kąśliwe uszczypliwości wobec bliźnich. Być może znajdą się tacy, którzy oburzą się tym, że pił alkohol i to w samej Bazylice Świętego Piotra. Stało się to, o czym opowiadał w jednym z wywiadów, 11 października 1962 r., w dniu rozpoczęcia II soboru watykańskiego. Padał ulewny deszcz, a Turowicz przemoczony i zziębnięty wpadł do bazyliki. Widząc go w takim stanie, dziennikarz irlandzki wyciągnął piersiówkę i pociągnęli sobie.
Kluczem do zrozumienia Turowicza są dwie rzeczy. Po pierwsze, będąc gorliwym katolikiem, nad dobro Kościoła instytucjonalnego wynosił i praktykował naukę Chrystusa, szczególnie z Kazania na Górze.
Po drugie - jak charakteryzował go Leszek Kołakowski: „Był człowiekiem dobrym z natury, nie zaś z kultury, nie z doktryny jakiejś, nawet nie z wiary. Taki po prostu był, takim go świat stworzył, by światu dobro rozdawać”.
Prymas Stefan Wyszyński nieraz dąsał się na Turowicza, zwłaszcza po tym, gdy szef „Tygodnika” napisał w 1969 r. tekst „Kryzys w Kościele”. Wyszyński odpowiedział mu, że mamy do czynienia z „kryzysem publicysty”. Krótko później papież Paweł VI przyznał, że kryzys w Kościele jest.
Ci, którzy znali zarówno prymasa, jak i redaktora „Tygodnika Powszechnego”, zapewniali, że obaj darzyli się szacunkiem, choć na niektóre sprawy mieli odmienne poglądy, w tym na kształt polskiego katolicyzmu. Krzysztof Kozłowski, przez dziesięciolecia zastępca Turowicza, przed swoją śmiercią mówił nam: - Jerzy był jedynym człowiekiem na świecie, który mógł przy Wyszyńskim zasnąć, bo na innych prymas robił wrażenie dowódcy. Kozłowski wspomina, że na spotkaniu obu panów w Rzymie, w latach 60., po omówieniu spraw istotnych, gdy atmosfera zrobiła się serdeczna, prymas zaczął szczegółowo przedstawiać swoje poglądy na temat gospodarki PRL-owskiej. Turowicza zaś fascynowały spory dotyczące miejsca świeckich w Kościele. No i stało się. Turowicz zasnął. A Wyszyński? Okrył go kocem. Swoje listy do Turowicza Wyszyński zaczynał „Drogi Jerzy”, a w odpowiedzi dostawał listy zaczynające się od słowa: „Ojcze”.
Nie jest tajemnicą, że również z Karolem Wojtyłą Jerzy Turowicz spierał się o Kościół „od zawsze”. Niechętni mu przypominają słynne zdanie, które w latach 90. napisał Jan Paweł II. Chodzi o fragment mówiący, że Kościół po 1989 r. „nie czuł się dość miłowany” przez „Tygodnik”. Istotą tego sporu było to, czy media katolickie powinny głównie formować katolików - jak chciał Wojtyła - czy przede wszystkim informować, a przez to skłaniać człowieka, by zaczął samodzielnie myśleć. Za tym opowiadał się Turowicz. W jego ocenie prasa powinna pomagać człowiekowi, stawiając mu ważne pytania.
Dla wielu Jerzy Turowicz był autorytetem. Tak wielkim, że Gustaw Herling-Grudziński wspominał, iż kiedy z Jerzym Giedroyciem pod koniec lat 80. zastanawiali się, kto mógłby zostać prezydentem Polski, obaj równocześnie wykrzyknęli nazwisko Turowicza jako idealnego kandydata. Kiedy natomiast w czasie inauguracji obrad Okrągłego Stołu przemawiał jako przedstawiciel obozu „solidarnościowego”, chyba dla wszystkich stało się oczywiste, że to on reprezentuje prawdziwy nurt inteligencki.