Jerzy Piotrowicz - „Chuligan” artystyczny i towarzyski
Niezwykłe życie i sztukę Jerzego Piotrowicza, poznańskiego malarza, którego prace można obejrzeć w Muzeum Narodowym, wspominają przyjaciele - Ryszard Książek i Wojciech Makowiecki.
W Poznaniu w Muzeum Narodowym trwa retrospektywna wystawa twórczości Jerzego Piotrowicza, a nawet kilka wystaw, bo jego prace można oglądać także w czterech poznańskich galeriach.
Zapytany, na czym polega siła jego sztuki, prezes Towarzystwa Jerzego Piotrowicza Ryszard Książek mówi: - Jestem od tego, żeby Piotrowicza przybliżać poznaniakom. Czynię to od 17 lat przy okazji rocznicy śmierci bądź urodzin, ale z takim natężeniem to rzeczywiście jego dzieła pierwszy raz są pokazywane. Jest w tym malarstwie jakaś prawda, jest kawał życia Piotrowicza i to ciągle jest malarstwo żywe, które po prostu chce się oglądać. A ponieważ Piotrowicz nie realizował się tylko w jednej dyscyplinie, toteż jest okazja, aby pokazać drzeworyty, grafiki i obrazy, począwszy od tych wczesnych, aż po powstałe w roku śmierci.
Piotrowicz był wszechstronnie utalentowany plastycznie, studiował malarstwo i ukończył je w klasie profesora Szmańdy w poznańskiej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych /dziś Uniwersytet Artystyczny/. Jeśli wspominać jego okres studencki, to trzeba odnotować, że w tej pracowni, jak sam wspominał, był chwalony, chociaż już go roznosiło. Nie mieścił się w przyjętych ramach. Oczekiwał nieustannych ocen i korekt, chciał ciągle doskonalić swoje rzemiosło, umiejętności i warsztat. Profesor Szmańda, którego Piotrowicz bardzo szanował, wpadł na pomysł, aby go trochę utemperować i zaproponował mu podjęcie drugiego kierunku - grafiki.
Kiedy sprzedał parę prac, przychodził z kasą pod Szkołę i mówił: „I co profesorki, ile dziś sprzedaliście prac?”
- Na wystawie w Arsenale mamy Arkę jako temat wiodący, są przykłady drzeworytów i grafiki, mamy całą ścianę prac, która ukazuje jego wszechstronność. Jako twórca Piotrowicz był człowiekiem bardzo impulsywnym. Na przykład w grafice skupiał się wręcz na każdym drobnym rycie. Jego profesorowie mawiali, gdy patrzyli jak się znęca nad blachą, że nic z tego nie będzie, ale oczywiście się mylili - zauważa Ryszard Książek, dodając: - W Bibliotece UAM dotarłem do jego pracy magisterskiej. Składa się ona z czterech stron maszynopisu, na których zawarł swoje credo artystyczne. Interesowała go Biblia i najwybitniejsi malarze świata. To do końca praktycznie realizował. Możemy powiedzieć o jakiejś zamkniętej historii człowieka, który się zrealizował. Oczywiście pozostaje żal po nim i pytanie, co byłoby dalej, gdyby żył.
Na Piastowskim i na Wildzie
O pracowni Jerzego Piotrowicza, która mieściła się na szesnastym piętrze wieżowca na osiedlu Piastowskim 115/116, krążyły legendy, jednak wbrew nim nie było łatwo zobaczyć go przy malowaniu obrazów.
- Gdy zacząłem bywać w tej pracowni, poprosił mnie o pomoc przy drukowaniu grafik. Nie było to nic górnolotnego: żadna myśl o tym, że współuczestniczę w tworzeniu dzieła. Gdy przyszedłem do pracowni pierwszy raz, obrazy były wszędzie, a do tego na honorowych miejscach zdjęcia Piłsudskiego, jego pierwszej nauczycielki i Czapskiego. Pracownia pełna była obrazów, rysunków, gwaszy rozwieszonych na klamerkach i próbnych odbitek. Piotrowicz otaczał się dużą ilością książek, regał z nimi dzielił pokój na część do pracy i część do spania. To ma o tyle swoją historię, że po pewnym czasie Piotrowicz przyznał mi się do bólów głowy. Pracownia miała korytarzyk, magazynek, ubikację, kuchenkę i pomieszczenie główne. Na całej jednej ścianie były okna. Te okna mają znaczenie dlatego, że na wszystkich obrazach i na grafikach konsekwentnie światło pada od strony okien. Dziwnym trafem w tej kuchence był mikroklimat Było to długie, dość wąskie pomieszczenie. Czułem, że tam temperatura jest obniżona, a powietrze żywsze. Dlatego nie wahałem mu się tego powiedzieć. Przeniosłem mu materac, zmieniłem układ regałów i zaakceptował ten stan. Teraz mógł wyjść do pomieszczenia, w którym się może położyć i zrelaksować - wspomina Ryszard Książek.
Później przyjaciele kupili mu dwa fotele. Jechali z nimi przez całe miasto tramwajem, budząc lekką sensację. Jeden z tych foteli, jego ulubiony, był fotelem lotniczym. W końcu w pracowni pojawiły się też dwa krzesła dla ewentualnych gości, bo wcześniej nie było na czym siedzieć.
- Na początku w pracowni nie było szklanek. Z czasem pojawiły się też talerze. Lubił przygotowywać sobie rybę albo gotować kurczaka. Odwiedzało go coraz więcej osób spoza naszego grona - dodaje Wojciech Makowiecki, historyk sztuki, długoletni szef poznańskiego Galerii Miejskiej Arsenał.
Zanim jednak Piotrowicz, w drugiej połowie lat 70., wyprowadził się na osiedle Piastowskie, a załatwił mu tę pracownię ówczesny prezes poznańskiego oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków Zbigniew Bednarowicz, ponieważ Jurek miał papiery, że choruje na serce, pomieszkiwał na ulicy Chwiałkowskiego w pokoiku, 16 metrów na górze z okienkiem, które często zakrywał, aby nie było światła.
- Byłem tam raz czy dwa razy, ale raczej nikt tam nie odwiedzał go - wspomina Wojciech Makowiecki. - Było po prostu niesympatycznie, a on tam mieszkał ładnych parę lat. Od ukończenia studiów w 1972 do 1976 roku, kiedy Bednarowicz załatwił mu pracownię w wieżowcu. Jurek był mu bardzo wdzięczny i wychwalał go do końca życia, mimo że Bednarowicz jako prezes związku był postacią trochę kontrowersyjną. Preferował sztukę realistyczną i poznański koloryzm, a Jurek był w opozycji do tego środowiska.
Jak opowiadał Jarek Maszewski, relacja z Bednarowiczem była o tyle dziwna, że Piotrowicz był trudny, ale Bednarowicz zaufał mu, gdyż widział w nim potencjał.
Bywał takim juchtą i „chuliganem”, ponieważ często prowokował ludzi w relacjach interpersonalnych. Takie zachowanie z osobami, z którymi się dobrze znał, było akceptowane, to było 10, 15 osób, najbliższe grono. - Wiedzieliśmy, że można mu dużo wybaczyć, ceniliśmy go za twórczość, a nie sposób bycia, ale on zachowywał się agresywnie często wobec osób, których nie znał. To było przyjmowane przez nich źle, uważali, że to wariat, czasem słowo artysta było jakimś wytłumaczeniem... - wspomina Wojciech Makowiecki.
Piotrowicz i kobiety
- Dla pełnego obrazu trzeba też poruszyć temat, nie podejmowany zazwyczaj we wspomnieniach - Piotrowicz i kobiety. To, że w pracowni pojawiły się talerze i sztućce, wynikło z obecności w niej pań. Miał powodzenie u kobiet, zarówno intelektualistek, jak i plastyczek, które go hołubiły, ceniły to, co robił w sztuce i podobała się im postawa artystycznego i towarzyskiego chuligana. Było kilka związków w jego życiu, jednak kiedy niektóre panie zaczęły pomieszkiwać w pracowni, Jurek dostawał szalu. Wychodził na miasto, one tam zostawały i kiedy wracał, niestety były dalej. Zdarzało się że przychodził do mnie, mówiąc: Zabierz ją, bo ja już nie mogę - wspomina Wojciech Makowiecki.
- On po prostu nie wytrzymywał dłuższej obecności drugiej osoby w pracowni. Przeszkadzała mu w malowaniu. Dwie z tych pań trzeba było prawie siłą wyprowadzać, tak spodobało się im życie z artystą i, bądź co bądź, z niełatwym człowiekiem. Ale Jurek bywał też zakochany. Pamiętam jego miłość z lat 70. do bardzo pięknej, czarnowłosej plastyczki, którą odprowadzał do domu. Ale wyjechała do Paryża i go zostawiła.
Jego Poznań
Kiedy Jerzy Piotrowicz wychodził z pracowni i wyruszał na miasto, miał swoje stałe punkty. Był to Arsenał i Klub Plastyka, do którego zachodził rzadko, nie cenił jednak przebywającego tam popijającego towarzystwa, mimo że sam wódeczką nie gardził. Drugim miejscem był pokoik w Muzeum Narodowym, na rogu Paderewskiego i Ludgardy, gdzie pracowali Mariola Dąbrowska i Włodek Nowaczyk, przesiadywał u nich nieraz godzinami. Następnie, gdy zachciało mu się jeść, podążał na Kantaka na rybę, gdzie czasami spotykał się z Janem Komolką. A jeśli starczało mu sił na dalsze wędrówki, szedł do Szkoły, jak studenci nazywali uczelnię, gdzie odwiedzał przede wszystkim Tadeusza Jackowskiego, z którym się przyjaźnił.
Czasami zaglądał do pracowni Andrzeja Kurzawskiego, gdzie nie każdy mógł bywać. Tam trzeba było być zaproszonym. Piotrowicz zresztą też wejść z ulicy do swojej pracowni nie tolerował. Później pojawiały się nowe miejsca, jak Galeria Horn, którą prowadzili Wejchert i Kretkowski na ulicy Mielżyńskiego. Następnie restauracja Pod Koroną i Galeria Polony na Świętym Marcinie. Stałym też jego miejscem była prowadzona przez Grzegorza Kretkowskiego knajpka Pod Aniołem przy ulicy Wrocławskiej. Latem bardzo często można go było spotkać, gdy pochylony stał na rogu Wrocławskiej i Starego Rynku, i po prostu patrzył.
Oszczędny, ale z gestem
Jerzy Piotrowicz był znany z oszczędności. Nie był człowiekiem, który chętnie wydawał pieniądze. Zresztą nie miał ich za dużo. Żył ze sztuki. Szczególnie na początku, kiedy nie było galerii komercyjnych i dużo nie sprzedawał.
- A propos jego niechęci do wydawania. Zapamiętałem dwie szczególne sytuacje - opowiada Wojciech Makowiecki. - Pierwsza zdarzyła się, gdy jechaliśmy w 1995 roku na jego wystawę do Hanoweru. Wyjeżdżając z Poznania, przekroczyłem szybkość i policja mnie zatrzymała. Jako winowajca chciałem zapłacić mandat, ale Jurek powiedział: ja płacę. Zdziwiłem się, nie znałem go od tej strony. W Hanowerze po otwarciu wystawy poszliśmy na kolację do tureckiej restauracji. Jurek był bardzo zadowolony, bo okazało się, że na wernisażu Wydział Kultury kupił kilka prac. Gdy przyszło do płacenia rachunku, każdy chwycił za kieszeń, rachunek był niemały, bo wynosił prawie 600 marek, ale Jurek powiedział: ja zapłacę. W tym momencie wszyscy zdębieli. Był oszczędny, ale potrafił mieć gest.
- Przypomnę pewną sytuację, kiedy podeszła do mnie na wystawie pewna pani i pokazała wizytówkę Tadeusza Brzozowskiego. Z jednej strony był adres zakopiański profesora, drugą Brzozowski wykorzystał jako kartkę pocztową, nakleił znaczek i wysłał do Szkoły z treścią: „Do pań księgowych: Uprzejmie proszę o wypłacenie Jureczkowi Piotrowiczowi z moich poborów 1000 złotych”. To pokazuje, jakie były między nimi relacje. Tadeusz Brzozowski zmarł nagle na zawał na lotnisku w Rzymie. Kiedy Jurek dowiedział się o tym, powiedział: Wziął się i umarł, a mnie zostawił. Więź obu artystów o tak różnych osobowościach była ogromna. Przyjaźnili się, doceniając jakże różną swoją sztukę - opowiada Ryszard Książek. - Ponieważ Piotrowicz nie miał telefonu, międzymiastowe do Zakopanego zamawiał u mnie w domu. Czekało się czasem wiele godzin, ale w końcu było połączenie. Gdy Piotrowicz zakwalifikował się na konkurs w Rzymie, oczywiście zadzwonił do Brzozowskiego. Nie było żadnego dzień dobry, żadnego co słychać tylko: „I co Tadziu, siedzisz z tymi babami w kuchni i nie wiesz, co się na świecie dzieje”. Za chwilę poinformował go o udziale w konkursie. Doczekał się teraz wspaniałych wystaw i publikacji - to docenienie jego twórczości.
Sztuka Piotrowicza to sztuka osobna od tego, co się w Poznaniu działo. To była twórczość, która była za jego życia ceniona przez nieliczne grono przyjaciół. Z drugiej strony ta sztuka nie przebiła się w Polsce. Ale tak często bywa z wielkościami lokalnymi. Były próby promowania jej w Krakowie czy w Warszawie, także w Izraelu, ale nie udało się.
- To nie jest przypadek tylko Piotrowicza, podobnie jest z innymi ciekawymi artystami poznańskimi w Polsce. Może obecne znakomite wystawy zmienią tę sytuację - zauważa Wojciech Makowiecki. - Jurek współpracował i przyjaźnił się z Teatrem Ósmego Dnia. Marcin Kęszycki to jego druh brat. Piotrowicz był stałym bywalcem w jego domu i był ojcem chrzestnym jego syna Jana, którego utrwalił w „Walce aniołów”. Przyjaźnił się też z Ryszardem Krynickim, wieloma lekarzami i intelektualistami, którzy cenią jego sztukę.
Na koniec historyjka. Kiedy Galeria Garbary 48 lub Horn sprzedały mu parę prac, przychodził z kasą pod Szkołę i mówił: „I co profesorki, ile dziś sprzedaliście prac?”. Miał kompleks profesorów Szkoły. - Myślę, że chętnie zostałby na uczelni. Byłby dobrym nauczycielem, bo młodzież ceni takich szaleńców. Tylko czy Szkoła by to wytrzymała? - zastanawia się Ryszard Książek.