Jerzy Mencel - instruktor i pilot z Ławicy, „kruk", który zestrzelił odrzutową „jaskółkę"
Jerzy Mencel był jednym z pilotów z Ławicy, który szykował się do obrony Poznania na myśliwcu PZL P11c. Jednak w czasie krótkiej obrony miasta, wobec wycofania samolotów spod znaku poznańskiego kruka na lotniska z których organizowano zasadzki, nie dane mu było przeganiać znad poznańskich dachów niemieckich bombowców. Ale przeszedł do historii polskich skrzydeł w inny sposób…
Poznania strzegły samoloty 132 Eskadry Myśliwskiej, utworzonej w 1919 roku jako 4 eskadra bojowa wielkopolska, przemianowanej później na 15 eskadrę (która atakowała w czasie wojny polsko-rosyjskiej 1920 roku zagony konnicy Budionnego), 112 eskadrę myśliwską i ostatecznie – od 1928 roku noszącej numer 132. We wrześniu 1939 eskadra należała do III/3 dywizjonu myśliwskiego, działającego na rzecz Armii „Poznań”. I już 1 września jej myśliwce PZL P11c wystartowały do lotu w obronie miasta i bombardowanej Ławicy, a pierwszą walkę stoczyli ppor Mikołaj Kostecki, pchor. Jan Pudelewicz i kpr Wawrzyniec Jasiński. Niestety eskadrę wycofano z Poznania na mniejsze lotniska, skąd z tzw. zasadzek mogła uderzać na zbliżające się wyprawy niemieckich bombowców. Walczyła do 17 września zestrzeliwując 21 wrogich samolotów.
Pilotem takiej oto jednostki, a nawet jej instruktorem był Jerzy Mencel. Urodził się on 6 kwietnia w Poddębicach. Ukończył Państwową Szkołę Techniczno-Przemysłową w Łodzi, zgłosił się ochotniczo do odbycia służby wojskowej – odbył kurs dywizyjny podchorążych piechoty w 18 Pułku Piechoty w Skierniewicach, po czym skorzystał z okazji przyjęcia do innego rodzaju wojsk: wybrał lotnictwo. A że przeszedł wszystkie badania lekarskie i zdał egzaminy, trafił do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie, a następnie do Szkoły Podchorążych Rezerwy Lotnictwa w Sadkowie, gdzie wykonał swoje pierwsze loty. Bojowo nastawiony pilot trafił do myśliwców, co go bardzo cieszyło. Pierwszy przydział służbowy kaprala podchorążego rezerwy Jerzego Mencla – do 132 eskadry myśliwskiej 3 Pułku Lotniczego – przywiódł młodego orła do Poznania. Tu na Ławicy poznał bliżej podstawowy myśliwiec polskiego lotnictwa, PZL P11c, i tak dobrze opanował pilotaż jedenastek, że skierowano go na kurs instruktorów. Po jego ukończeniu dzielił się swoją wiedzą z mniej doświadczonymi pilotami tak dobrze, że zaproponowano mu pracę w Szkole Orląt w Dęblinie i powierzono szkolenie pilotów bułgarskich, którzy mieli przejąć zakupione przez Bułgarię w Polsce myśliwce PZL P24, nowocześniejsze od „jedenastek”, których – jak się okaże – zabraknie na wrześniowym niebie. Jeszcze 30 sierpnia 1939 roku Jerzy Mencel startował do lotu wraz z bułgarskim podporucznikiem Kolewem. Gdy wylądował, czekała na niego karta mobilizacyjna: miał się jak najszybciej zgłosić na macierzystym lotnisku Ławica w Poznaniu…
Nie dane mu jednak było bronić bazy, z którą łączyły go piękne wspomnienia. Gdy Jerzy Mencel wraz ze spotkanymi po drodze kolegami – instruktorami dotarł do Poznania, nad miastem unosiły się słupy dymu po bombardowaniach, a lotnisko po niemieckim ataku lotniczym nie nadawało się do akcji. Nikt nie mógł mu powiedzieć, gdzie zostały przesunięte maszyny poznańskiego Pułku, więc Jurek Mencel z innymi lotnikami dotarł do Wrześni, później do Kutna (po drodze przeżywając 15 nalotów niemieckich), skąd 9 września trafił do Lublina, wchodząc w skład Oddziału Lotnictwa Myśliwskiego Bazy Lotniczej nr 3 w Kierzu koło Lublina. Nie dane mu jednak było wziąć udziału w walkach – nie było dla niego samolotu, a pojedyncze patrole polskich myśliwców nie przyniosły kontaktu z niemieckimi samolotami. Ostatecznie Mencel ewakuował się do Rumunii, skąd udało mu się przejechać do Jugosławii (urzędnicy rumuńscy, wspierani przez niemieckie gestapo uznali, że nie jest on wojskowym, ale studentem), dalej do Grecji, skąd statkiem 23 października dopłynął do Marsylii we Francji.
Późniejsze koleje losu też nie były dla niego łaskawe – mimo przeszkolenia we Francji nie zdążył zasiąść za sterami francuskich myśliwców w polskich jednostkach, a w Wielkiej Brytanii, w czasie przeszkolenia na nowoczesne samoloty myśliwskie w Usworth uległ poważnemu wypadkowi, łamiąc miednicę i uszkadzając kręgosłup. Nie złamał natomiast ducha bojowego, i po długiej rehabilitacji dowiódł, że może latać bojowo. Trafił najpierw do 308 Dywizjonu „Krakowskiego”, a następnie do 317 Dywizjonu Myśliwskiego „Wileńskiego” (litery kodowe JH, pilotów nazywano więc „juhasami”), gdzie – już jako porucznik - wykonał swój pierwszy lot bojowy 6 marca 1942 roku, w osłonie konwoju. Dywizjon wówczas już latając na legendarnych myśliwcach Spitfire Mk V wykonywał loty ofensywne nad Belgią i Francją, co dawało Jurkowi nadzieję na otwarcie konta zwycięstw.
Już 15 marca 1942 roku ponownie zaświeciła szczęśliwa gwiazda Mencla: tego dnia dwanaście maszyn dywizjonu, prowadzonych przez kapitana pil. Józefa Brzezińskiego wystartowało do osłony pięciu bombowców atakujących niemieckie statki u wybrzeży Francji: misja miała jednak za zadanie przede wszystkim wywabienie w powietrze niemieckich myśliwców, którymi mieli się zająć definitywnie piloci 2 Polskiego Skrzydła Myśliwskiego. Jednak zamiast Niemców napotkano bardzo gęstą mgłę i część wracających na ostatnich kroplach do Anglii samolotów nie zdążyła już wylądować na wyznaczonym lotnisku. Po drodze w dodatku „juhasi” wlecieli w formację balonów zaporowych, których stalowe linki mogły w mgnieniu oka poszatkować każdy samolot – udało się jednak przelecieć przez nią. Najgorsze jednak było przed nimi…
Kapitan Brzeziński chciał doprowadzić swoich pilotów na lotnisko zapasowe, właściwie jeden pas do awaryjnych lądowań, Bolt Head, fatalnie położone w tych okolicznościach, bo na wierzchołku wysokiego klifu. Mgła jednak i tu całkowicie uniemożliwiła widoczność i lądujący dowódca dywizjonu roztrzaskał się na skalistym brzegu. Nikt po nim nie próbował lądować, i wszyscy na własną rękę próbowali posadzić swoje maszyny na jakimkolwiek kawałku terenu, ryzykownie schodząc we mgle jak najniżej.
- Mój wskaźnik paliwa spadł do 25 galonów, byłem pewny, że każdy z nas czuł strach – wspominał Jerzy Mencel.
– Lecimy niebezpiecznie nisko i mamy zbyt mało paliwa w rezerwie. To poczucie strachu wzmagało się, gdy dolatywaliśmy do lotniska Bolt Head. Tam też była zła widoczność. (…) Mgła była tak gęsta, że nie widać było nawet plaży. S/L Brzeziński nie miał wyboru, dał rozkaz do lądowania i opuścił podwozie. Leciałem bezpośrednio za nim i nagle zdałem sobie sprawę, że muszę dla bezpieczeństwa lądowania zwiększyć odległość między nami. Wszystko zdawało się iść dobrze, gdy nagle przede mną nastąpił potężny wybuch. Kłęby ognia wystrzeliły w powietrze i nie pozostało żadnych wątpliwości co do losu S/L Brzezińskiego”…
Jerzy Mencel wykrzyczał przez radio ostrzeżenie i poderwał samolot: postanowił lądować na jakimkolwiek polu ze schowanym podwoziem. Gdy przez lukę we mgle zobaczył kawałek ziemi, momentalnie skierował tam Spitfire’a i skraksował, tracąc skrzydło i obracając samolot przodem w kierunku, z jakiego nadleciał. Ponieważ w każdej chwili uszkodzona maszyna mogła wybuchnąć, Mencel wyskoczył z kabiny, i szczęśliwy, że żyje, ze spadochronem blokującym ruchy zaczął uciekać. Wtedy zobaczył jak inny Spitfire mija go o 3-4 metry i… ląduje na jego okaleczonej maszynie! To był sierżant Grobelny, który również wyskoczył zaraz po tym z kabiny, by nie zginąć w spodziewanej eksplozji. „Cóż, widziałem, że Pan ląduje na tym polu, więc usiadłem obok, by dotrzymać Panu towarzystwa” – powiedział Menclowi chwilę później, gdy obaj odbiegali od lądowiska.
Prawie wszystkie polskie Spitfire’y (oprócz dwóch maszyn, które na ostatnich kroplach paliwa dotarły na lotniska w Exceter i Newquay) rozbiły się na polach. Na szczęście nikt więcej, oprócz dowódcy, nie zginął, i w „krwawej niedzieli Dywizjonu 317” stracono tylko dziesięć samolotów.
Jerzy Mencel zaleczył drobne urazy po tym lądowaniu i 28 kwietnia 1942 roku spotkał się w walce z niemieckimi myśliwcami FW-190. Zaliczono mu w niej uszkodzenie jednego Focke Wulfa. Kolejny FW-190 znalazł się na jego celowniku 15 lipca 1942 roku – wtedy pięć Focke Wulfów atakowało łodzie ratownicze na kanale La Manche, gdy spadło na nie pięć polskich Spitfire’ów - i ten samolot już poszedł w ogniu do wody. Zestrzelenie zostało uznane jako wspólne z podporucznikiem Teofilem Szymankiewiczem. Mencel ponadto trzykrotnie otrzymał Krzyż Waleczny (w sumie miał cztery KW!), później stopień kapitana i… pożegnał się z „juhasami”, dostając w kwietniu 1944 roku przydział do 309 Dywizjonu Myśliwsko-Rozpoznawczego „Ziemi Czerwińskiej”. A była to bardzo nietypowa jednostka, w sam raz dla poznańskiego instruktora myśliwców z Ławicy: dywizjon który zasłynął z kilku rzeczy, niewiarygodnych nawet w wojennych realiach…
Dywizjon rozpoczął swoją bojową działalność w grudniu 1940 roku, podejmując loty przechwytujące w rejonie rzeki Clyde. Myliłby się jednak ten, kto wyobrażałby sobie, że Polacy otrzymali odpowiedni sprzęt – myśliwce. Oto bowiem, litery kodowe AR i całkiem spore biało – czerwone szachownice malowano na… Lysanderach – powolnych samolotach rozpoznawczych i łącznikowych, które nie miały żadnych szans w spotkaniu z niemieckimi myśliwcami, o czym boleśnie przekonali się Anglicy we Francji i w Afryce. Mimo tej oczywistej nieprzydatności Lysandera do zadań myśliwskich, samoloty te utrzymały się w dywizjonie do wiosny 1942 roku, gdy jednostka – jako jedna z pierwszych w całym królewskim lotnictwie brytyjskim, a pierwsza wśród polskich dywizjonów, otrzymała Mustangi. Te amerykańskie myśliwce bardzo szybko ewoluowały, stając się jednymi z najlepszych, jeśli nie najlepszymi, alianckimi myśliwcami II wojny!
W tym dywizjonie Jerzy Mencel doczekał pamiętnego lotu w dniu 9 września 1945 roku. Tego dnia Czterdzieści dwa myśliwce Mustang III, ze 133 Polskiego Skrzydła Myśliwskiego, należące bezsprzecznie do najlepszych maszyn minionej wojny, leciało w eskorcie pięćdziesięciu sześciu ciężkich bombowców Lancaster, zmierzających nad Hamburg. Niemcy przegrywali wojnę, ale mimo przewagi powietrznej aliantów, samoloty przechwytujące Luftwaffe wciąż starały się rozbijać brytyjskie i amerykańskie wyprawy bombowe. Dlatego siedzący w kabinie jednego z Mustangów biorących udział w tej operacji „Ramrod 1533”, kapitan pilot Jerzy Stanisław Mencel, rozglądał się uważnie na wszystkie strony. Pierwsza połowa misji przebiegła spokojnie: Lancastery zrzuciły swój śmiercionośny ładunek, i uformowały szyk powrotny. I wtedy pojawiły się niemieckie myśliwce – bardzo groźne myśliwce przechwytujące Me-262 Schwalbe, samoloty odrzutowe uzbrojone w cztery działka 30 mm, szybsze od jakiegokolwiek samolotu aliantów. Messerschmitty wykorzystały swój atut: na bardzo dużej prędkości wbiły się w szyk bombowców, strzelając z bliskiej odległości w mijane ciężkie maszyny. Ich piloci musieli bardzo się śpieszyć, nie tylko z powodu zużywanego w szybkim tempie paliwa, ale także z powodu eskorty, która lecąc wyżej od bombowców, już wchodziła w nurkowanie, by swoim Mustangom dać jak największą prędkość. Polacy nie dogoniliby jednak i tak „jaskółek”, musieli jednak przeszkodzić w bezkarnym polowaniu i… liczyć na moment, gdy Messerschmitty przelecą przez aliancki szyk i zwolnią, by zawrócić do ponownej szarży.
Kapitan Mencel leciał z prawej strony szyku, nieco wyżej od bombowców, gdy zobaczył około ośmiuset metrów przed sobą jednego ze zgrabnych odrzutowców, spadających na Lancastery. Niemiecki samolot przeleciał przez szyk, a następnie wyrównał i chciał atakować od dołu. Ale nasz pilot już skierował swojego Mustanga z oznaczeniami dywizjonu 309 „WC” i literą indywidualną „F” do równie straceńczego lotu nurkowego, między szeregami ciężkich bombowców…
- Zauważywszy mnie Niemiec wykonał głęboki zakręt w lewą stronę, potem w prawą i zaczął nurkować. Siedziałem mu już na ogonie w odległości około 600 metrów, otworzyłem do niego ogień i pogoniłem za nim z wysokości 5000 do 2000 metrów, stale strzelając
– wspominał po latach Mencel.
Pociski z luf Mustanga doszły do celu – Messerschmitt zachwiał się, buchnął z niego czarny dym, po czym przewrócił się brzuchem do góry i runął ku ziemi. Nie miał żadnych szans na lądowanie - pogromca innego Schwalbe, chorąży Antoni Murkowski na Mustangu WC-C widział, jak ofiara kapitana Mencla pod kątem sześćdziesięciu stopni uderza w ziemię i eksploduje…
Jak się okazało, Polacy zestrzelili w ciągu kwadransa zestrzelili aż cztery odrzutowce, a piątego – uszkodzili. Pilot zwycięskiego Mustanga WC-F z radością wracał na swoją pozycję w szyku eskorty, ciepło myśląc o swoim samolocie, opatrzonym godłem osobistym przedstawiającym napis „Barbara Jurek” i rysunek malującej te słowa dziewczyny. Nie wiedział, że następnego dnia weźmie udział w kolejnej operacji eskortowej – Ramrod 1534 – tym razem nad Lipsk, i ponownie zobaczy odrzutowe Schwalbe – jednak tym razem nie zdobędzie już kolejnego zestrzelenia.
Jak się okazało, ostatnie zwycięstwa polskich pilotów w II wojnie światowej zostały odniesione nad niemieckimi odrzutowcami. Autorem jednego z nich był Jerzy Mencel, pilot, który we wrześniu 1939 roku miał bronić lotniska Ławica.