Jerzy Grabus. Chłopak, który 28 czerwca 1956 chwycił za broń. Stał się bohaterem

Czytaj dalej
Fot. Paweł F. Matysiak
Błażej Dąbkowski

Jerzy Grabus. Chłopak, który 28 czerwca 1956 chwycił za broń. Stał się bohaterem

Błażej Dąbkowski

Lufy karabinów i pistoletów były przede wszystkim wystawione w stronę reżimu, znienawidzonej władzy - opowiada Jerzy Grabus, kombatant Czerwca ’56 i autor książki o tamtych wydarzeniach.

Spotkaliśmy się przy Poznańskich Krzyżach. To miejsce wyjątkowe i symboliczne, jaka jest Pana pierwsza myśl, kiedy Pan tu powraca?
Jerzy Grabus: Plac Adama Mickiewicza i ten pomnik zawsze przypominają mi tę ogromną manifestację, jaka odbyła się 60 lat temu. To tu zgromadziło się ponad 100 tys. ludzi mających dość ówczesnej władzy komunistycznej. Plac był wypełniony po brzegi. Również w tym miejscu uformowała się grupa, a w niej także ja, która poszła pod więzienie na ul. Młyńską.

Dlaczego postanowiliście wyruszyć?
Jeszcze na placu krążyła plotka, że została tam uwięziona grupa robotników z HCP, którzy w Warszawie prowadzili rozmowy z rządem.

Zostańmy jeszcze na chwilę przy placu. To jeden z wielu symboli tamtego zrywu, a który jest dla Pana najbardziej istotny?
Zdecydowanie ul. Kochanowskiego. Pamiętajmy, że wtedy Krzyże nie istniały, a przed budynkiem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego trwały walki, lała się krew, padały pierwsze ofiary.

POLECAMY TEŻ: Konkurs filmowy Poznań56"

A Pan z bronią w ręku atakował komunistów.
Tak, miałem nawet trzech młodych amunicyjnych, donoszących mi naboje. Dwóch z nich zostało zresztą na moich oczach zastrzelonych przez ubowców. Później, pamiętając o tych tragicznych zdarzeniach, zabiegałem, by powstało tam miejsce pamięci.

Jak to się stało, że złapał Pan wtedy za broń?
Zdobyłem ją przypadkowo, choć należałem do tajnej organizacji niepodległościowej, która ją posiadała. Naszym celem, od momentu zakończenia II wojny światowej było przygotowanie do zbrojnego starcia z komunistami, mimo wszystko to, co wydarzyło się w czerwcu, mocno nas zaskoczyło. Nie zdołaliśmy się pozbierać ani porozumieć, bowiem łączność między nami została przerwana.

Jak wyglądały te walki pod budynkiem Urzędu Bezpieczeństwa?
Początkowo stałem w grupie tramwajarzy z MPK i nie było mnie, kiedy padły pierwsze strzały. Postanowiłem się stamtąd oddalić.

Dokąd Pan poszedł?
Jako student Politechniki Poznańskiej, dorabiałem sobie na MTP jako przewodnik. 28 czerwca to był dla mnie dzień roboczy, więc postanowiłem tam wrócić. Wtedy też pojawili się tam manifestanci, którzy podążyli w tym samym kierunku. Nieśli ze sobą flagę. Znajdowała się na niej plama krwi. Podeszli pod pawilon centralny, a ja słysząc okrzyki wybiegłem przed budynek.

To wtedy zrobiono to słynne zdjęcie z grupą osób wpatrzonych w zakrwawioną flagę, na którym Pan również się znalazł?
To był ten moment. Nagle obskoczyli nas fotoreporterzy i dziennikarze, robiąc dziesiątki zdjęć. Akurat to jedno, o którym pan wspomniał, obiegło cały świat, trafiając na okładki zagranicznych dzienników. Z przodu widać kobietę w białym kostiumie, to była tłumaczka języka niemieckiego. Poprosiła mnie o pomoc, miałem za jej pośrednictwem przekazać reporterom informacje o manifestacji i zdać relację z jej przebiegu. Zaraz po tym, jak spełniłem jej prośbę, zostawiłem pracę i pobiegłem na Kochanowskiego. Znalazłem się w tłumie napierającym od ul. Dąbrowskiego, druga grupa robiła to samo z drugiej strony, czyli od ul. Poznańskiej. Ubecy zaczęli strzelać niemal na oślep, próbując nas odepchnąć jak najdalej od budynku.

Wycofał się Pan?
Nie, bo akurat podbiegła sanitariuszka prosząc o pomoc. Blisko budynku UB, w zasadzie naprzeciwko wejścia, leżał ranny człowiek potrzebujący natychmiastowej pomocy, chwyciłem za nosze i pobiegłem tam razem z nią. To przy nim znalazłem karabin, broń zabrałem razem z krwawiącym manifestantem. Kiedy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości, nosze przekazałem najbliżej stojącemu mężczyźnie. Chwyciłem za broń, ustawiając się przy pobliskim murku. Zacząłem wraz z innymi ostrzeliwać gmach.

Skoro była to regularna walka zbrojna, to sądzi Pan, że o Czerwcu ’56 powinniśmy mówić w kategoriach powstania? Wielu historyków się temu sprzeciwia, proponując nazwy mniej nośne, typu „zdarzenia” „wydarzenia” czy „incydenty”.
Te osoby swoje opinie zazwyczaj argumentują tym, iż każde powstanie musi mieć swojego przywódcę, powinno być przygotowane. Ja z kolei uważam, że może być ono spontaniczne, odbyć się i bez wyraźnego lidera. W mojej ocenie to, co wydarzyło się 60 lat temu w Poznaniu, było przygotowane, bo sytuacja dojrzewała do wybuchu od momentu zakończenia II wojny światowej. W ludziach z miesiąca na miesiąc narastał opór, bo spodziewali się, że po okupacji niemieckiej zacznie się w końcu jakieś normalne życie. Starsi oczekiwali, że w najgorszym wypadku będzie tak, jak w czasach II Rzeczpospolitej, kiedy było biednie, ale dało się żyć. Pamiętajmy, że robotnicy w Cegielskim, zanim ruszyła produkcja, za sprzątanie zakładu, otrzymywali dosłownie miskę zupy na obiad. Mijały lata i wiele się nie poprawiło, istniała czerwona kasta, której żyło się całkiem dobrze, reszta musiała się zadowolić ochłapami. To ten narastający gniew był przygotowaniem do naszego powstania.

A co z przywódcami?
Oni byli, choć lokalni. Zetknąłem się z takim na ul. Dąbrowskiego. Chłopaki, do których dołączyłem, tworzyli tzw. ekę jeżycką, wyraźnie dowodził nimi, jasnowłosy mężczyzna o pseudonimie „Diabeł”. W tym miejscu prowadziliśmy też zorganizowaną walkę z komunistami.

Po latach coraz częściej mówi się, że zryw miał niemal wyłącznie podłoże ekonomiczne. Nie walczyliście więc o niepodległość?
W tamtym momencie nikt się nad tym nie zastanawiał, choć rzeczywiście trudno nazwać tę walkę niepodległościową. Lufy karabinów i pistoletów były przede wszystkim wystawione w stronę reżimu, znienawidzonej władzy i jej najgorszemu organowi, Urzędowi Bezpieczeństwa. To on gnębił ludzi, niszczył żołnierzy podziemia antykomunistycznego, torturował ich, rozstrzeliwał. Wtedy jeszcze nie myśleliśmy o w pełni suwerennym kraju.

Nie był to pierwszy bój Jerzego Grabusa, bo jeszcze jako nastolatek działał Pan w konspiracji jako harcerz na Lubelszczyźnie, stykając się zarówno z brunatnym, jak i czerwonym okupantem.
W rejonie Dęblina, gdzie wtedy mieszkałem, istniała bardzo silna partyzantka Armii Krajowej. Ja akurat od 1944 r. przynależałem do tajnej organizacji harcerskiej, która AK służyła głównie jako kurierzy. Już wtedy wiedziałem, że nikt nie zniesie sowieckiego terroru, widząc bandę zbirów, która wkroczyła do Polski po przepędzeniu Niemców. Najpierw więc byłem świadkiem akcji odwetowych na Niemcach, później widziałem egzekucje na Rosjanach, którzy dopuścili się gwałtów oraz rabunków, a po zainstalowaniu się nowej władzy, także konfidentów.

Walkę i konspirację miał Pan we krwi.
Można tak powiedzieć, tym bardziej, że także mój ojciec i moja matka służyli w AK, z kolei dziadek był powstańcem wielkopolskim. Ja, co prawda, urodziłem się w Dęblinie, ale ojciec pochodził z Wielkopolski, do której zresztą wraz z całą rodziną wrócił po II wojnie światowej. Tu więc skończyłem „Marcinka” i rozpocząłem studia na politechnice.

Wróćmy jednak do Czerwca ’56. Jakie represje spotkały Pana po zakończeniu powstania?
Zostałem w nim dwukrotnie ranny, dlatego postanowiłem przez jakiś czas ukrywać się w domu. Już wtedy urządzono pogoń za uczestnikami zrywu, na ulicach można było zobaczyć wzmożone patrole milicji, wojska i UB, korzystające z wielu donosów. Miałem jednak szczęście, bo w lipcu rozpoczynała mi się praktyka studencka w Gdańsku. Choć oficjalnie miała się ona zakończyć jeszcze w tym samym miesiącu, z Poznania płynęły do mnie bardzo niepokojące wieści o aresztowaniach. Postanowiłem przeczekać i podjąłem pracę jako robotnik w stoczni. Zostałem tam do końca sierpnia.

Ale komuniści i tak dopięli swego.
To ciekawe, ale nie zatrzymano mnie w Poznaniu, a jeszcze w Gdańsku, zaraz po tym, jak kupiłem bilet powrotny do domu. Ubowcy przyszli po mnie do hotelu robotniczego, na powitanie dostałem kopniaka w twarz. O dziwo, w ich siedzibie przyjęto mnie całkiem po ludzku, ostatecznie bez większych problemów wróciłem do rodzinnego domu, choć w przedziale towarzyszyło mi czterech funkcjonariuszy z pistoletami maszynowymi.

Po powrocie, podobnie jak wielu powstańców, wylądował Pan jednak w znienawidzonym budynku przy ul. Kochanowskiego.
Tak, choć muszę powiedzieć, że udało mi się uniknąć brutalnego śledztwa. Na aresztowanych znęcano się w głównie w lipcu, ale po przyjeździe ubowców z Warszawy, praktyki te zostały wyciszone. Tylko raz rzucono się na mnie z pięściami, kiedy podsłuchiwałem, ze szklanką przy uchu, jak przebiega przesłuchanie w sąsiedniej celi.

Jak wyglądały przesłuchania?
Zaraz po śniadaniu przychodził funkcjonariusz, zabierając mnie na drugie piętro, gdzie czekał oficer śledczy. Sadzano mnie na stołku przed biurkiem i kazano relacjonować przebieg zdarzeń.

Przyznał się Pan?
Absolutnie nie. Moją relację musiałem powtarzać około 50 razy. To było robione z rozmysłem, bowiem liczono, że wychwycą różnice między kolejnymi przesłuchaniami. Ja swoją wersję jednak dobrze zapamiętałem, powtarzając ją do znudzenia. Na końcu i tak postawiono mi dwa zarzuty, gwałtownego zamachu z bronią w ręku na władzę ludową oraz nielegalnego posiadania broni.

To mogło skończyć się egzekucją.
Tak, minimalny wymiar kary to było 10 lat odsiadki, maksymalny - kara śmierci. Myślałem, że z tego nie wyjdę, choć koledzy zapewniali mnie, że pojawi się amnestia, przed oczami miałem cały czas statystyki wymordowanych Polaków w Katyniu. Tam było kilkadziesiąt tysięcy, nas około 200, więc mogli nas wywieźć na poligon do Biedruska i wystrzelać w okamgnieniu. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło, wypuszczono nas 23 października. Oczywiście proces inwigilacji się tak szybko nie zakończył, bo od razu założono mi teczkę i przez 3 lata śledzono. Po latach w dokumentach zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej wyczytałem, że byłem dla nich mało wartościowy, bo po uczelni szedłem zaraz do domu i z nikim się nie spotykałem.

Tak zupełnie odpuścili?
Śledzenie owszem, ale jeszcze przez 11 lat co roku w okolicach czerwca byłem wzywany na milicję na rozmowy indoktrynacyjne. Po serii pytań, na końcu przychodził czas na ostrzeżenie: „Wiecie, co macie na swoim koncie, jak coś jeszcze dojdzie, to natychmiast was zamkniemy”.

Po upadku komuny postanowił Pan wrócić do przeszłości, przez wiele miesięcy przesiadując w archiwach. Owocem pracy była książka „Powstanie Poznańskie 1956 roku. Akty oskarżenia”.
Uważałem, że po wszystkich uczestnikach powstania powinienem zostawić jakiś ślad. Zacząłem po kolei opisywać sprawy poszczególnych uczestników Czerwca ’56, ale z tygodnia na tydzień moje notatki i materiały pęczniały coraz bardziej, aż w końcu prof. Jan Sandorski, prawnik z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, zasugerował, by wyłączyć z nich akty oskarżenia. Ostatecznie zrobiło się z tego aż 500 stron.

Część z tych aktów była wyjątkowo absurdalna.
Powstańcom sugerowano, że działali pod wpływem kapitalistycznych rozgłośni radiowych wrogich Polsce Ludowej. Niektórym zarzucano takie absurdy, jak wykrzykiwanie haseł typu „komunę diabli wzięli”. Nie chcę jednak poprzestać na tej książce, dlatego zaplanowałem trylogię. Aktualnie pracuję nad albumem, w którym znajdą się także dotąd niepublikowane zdjęcia z powstania. Nie wiem jednak, czy uda się go opublikować jeszcze przed 60. rocznicą Czerwca ’56, bo nadal brakuje mi funduszy na jej wydanie.

Nie boi się Pan, że podobne wydawnictwa trafiają w próżnię? Zainteresowanie historią w ostatnich latach odżyło, ale nie oszukujmy się, jest mocno powierzchowne, często sprowadzające się do noszenia koszulek z nadrukowanym wizerunkiem rotmistrza Pileckiego czy żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych.
Generalnie młodzi ludzie, niestety, nie są zainteresowani Czerwcem ’56, ale z drugiej strony, kiedy jestem zapraszany do szkół, zawsze znajdzie się grono osób nie tylko mocno zainteresowanych tematem, ale również z dużą wiedzą. Dla mnie najważniejsze jest to, że widzą w tej komunie, niszczącej nas przez wiele lat piekielne zło, tym samym starają się poszukiwać tych właściwych wzorców patriotycznych.

Jerzy Grabus (ur. 1933). Wnuk powstańca wielkopolskiego, syna żołnierza Armii Krajowej. Od wczesnej młodości harcerz tajnej drużyny Związku Harcerstwa Polskiego i jednocześnie goniec (pseudonim Mały) w oddziale Armii Krajowej na Lubelszczyźnie. Żołnierz Tajnej Organizacji Wojskowej, w momencie jej oficjalnego rozwiązania w 1998 r. był Komendantem Okręgu Poznań w stopniu kapitana (mianowany przez władze RO na uchodźstwie). Absolwent Liceum im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Odznaczony za działalność niepodległościową m.in. Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem za Wolność i Niepodległość z mieczami, Europejskim Oficerskim Krzyżem Braterstwa Broni, Oficerskim Krzyżem Orderu Odrodzenia Polski.

Błażej Dąbkowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.