Jego pasja? To ogórki i kapusta
- Chciałem to robić przez kilka kolejnych lat, a później ostatecznie zmienić zawód. Wygrała pasja - mówił pan Henryk Sondej.
W niemal każdej rodzinie różne zwyczaje, tradycje, czy pamiątki przekazywane są z pokolenia na pokolenie. W niektórych rodzinach, rzecz dotyczy także biznesu. I tak oto, w rodzinie pana Henryka Sondeja z Lipek Wielkich, wytwarzanie kiszonych ogórków i kapusty jest tradycją od wielu pokoleń.
- Zacznijmy może od tego, że ogórkami na Rzeszowszczyźnie, stamtąd pochodzi bowiem moja rodzina, handlował już mój dziadek – mówi pan Henryk. – To było już bardzo dawno temu, jeszcze przed wojną. Kisił ogórki i sprzedawał na bazarach. Miał nawet taką oryginalną śpiewkę zachęcającą do kupna jego wytworów, a brzmiała ona tak: „Ogóry po dwa złote, pijatyka darmo!”. Oznaczało to, że sokiem z ogórków częstował za darmo – śmieje się pan Henryk. Później na tzw. „odpustach” zjeżdżali się sprzedawcy i tam też można było kupić jego ogórki. Był to oczywiście jedynie mikrobiznes. Od dziadka wszystkiego nauczył się jego syn, a mój ojciec, tak jak córki uczą się od matek gotować ziemniaki, tak ojciec nauczył się kisić ogórki i można powiedzieć, że przywiózł biznes, ale przede wszystkim wiedzę i doświadczenie tutaj. Stało się to już po wojnie. Zaczął zajmować się tym interesem na większą skalę.
Pan Henryk rodzinny biznes przejął od ojca jeszcze w latach 70. Gdy zapytaliśmy go jak wyglądały jego początki w zarządzaniu firmą, mówił tak: „Wtedy było to bardzo ogólne gospodarstwo. Hodowaliśmy tutaj też zwierzęta, krowy, świnie, ale mieliśmy wiele różnych upraw. W latach 80. postanowiłem ograniczyć się tylko do warzyw.”
Zapytaliśmy Pana Henryka jak zaczęła się jego przygoda.
- Można powiedzieć, że moja działalność zaczęła się to trochę na siłę. Gdy byłem w szkole koledzy szli grać w piłkę, a ja musiałem pracować w polu, dlatego jak trochę dorosłem, to miałem tego już dość, ale okoliczności rodzinne sprawiły, że musiałem się tym zająć na poważnie – opowiadał pan Henryk. - Plany miałem takie, że będę to robić przez kilka kolejnych lat, ale ostatecznie chciałem zmienić zawód. Ale jednak w którymś momencie stwierdziłem, że za bardzo się w to wszystko już wdrożyłem i zwyciężyła pasja. Nie wiem, może też i trochę geny. Poza tym, gdy człowiek widzi, że jego ciężka praca przynosi efekty, zarówno te materialne, jak i zwykłą satysfakcję, to nie chce z niej zrezygnować. Kiedyś nawet miała miejsce taka zabawna sytuacja. Przyjechał tu do nas reporter telewizyjny robić jakąś migawkę i zapytał mnie czy go poznaję. Okazało się, że znamy się ze szkoły policealnej i powiedział „To chyba desperacja sprawiła, że doszedłeś do tego, co masz teraz” – śmiał się pan Henryk. - Coś w tym jest. Rolnicy, podobnie jak i cała ta gałąź gospodarki, przechodzili przez wiele kryzysów. Kiedyś czasy były naprawdę trudne. Jednak zaczynając biznes trzeba mieć świadomość, że są i wzloty i upadki. Ja na szczęście poradziłem sobie ze wszystkimi problemami.
Już dorosłe dzieci pana Soneja nie próżnują, Córka, chociaż 10 lat po ślubie, pomaga jak tylko może. Natomiast syn po studiach regularnie pracuje z ojcem.
- Mam nadzieję, że dzieci będą chciały kontynuować tę „tradycję”. To byłoby coś na pewno bardo satysfakcjonującego. Póki co, wyrażają taką chęć, chcą pomagać. Gdyby były przymuszone do tego, to na pewno bardzo bym je skrzywdził - mówił pan Henryk. – To tylko ich decyzja. Nie mogę im tego nakazać. Jeśli powiedzą mi „wybacz tato, ale nie chcemy się tym dalej zajmować” to uszanowałbym ich wybór.
Dziś wyroby pana Sondeja przelicza sie na tony. Jednak jego interes nie od początku funkcjonował na aż tak wielką skalę.
- Jeśli chodzi o wypromowanie moich wyrobów to nie cieszyły się na pewno popularnością wśród sąsiadów. Z tego względu, że żyjemy na wsi, większość osób robi to sama. Na początku lat 80., przy okazji zmian gospodarczych w Polsce, zaczęły powstawać bazarki, sklepy prywatne i do nich właśnie dostarczałem swoje produkty – opowiada pan Henryk. – Nigdy nie założyłem sobie, że będę produkował tyle ogórków, tyle kapusty, tyle ziemniaków i tak dalej. I całe szczęśćie, że tego nie zrobiłem, bo gdybym tak postąpił, już byłbym skończony. Produkcję można zwiększyć, gdy zostanie się zaakceptowanym na rynku. Akceptacja ze strony konsumentów jest najważniejsza – dodaje.
Pan Henryk podkreślał wiele razy, że praca w jego gospodarstwie wymaga wiele czasu i poświęcenia. „Gazecie Lubuskiej” mówił: „Czasem klienci skarżą się na wyższe ceny produktów, co jest oczywiście naturalne, ale wiele ludzi nie zdaje sobie sprawy ile pracy wymaga posiadanie własnego gospodarstwa. To polega na nieustającej pracy, planowaniu, kupowaniu materiałów, unowocześnianiu. Technika idzie do przodu, więc w grę wchodzi zakup maszyn. Kiedyś próbowałem prowadzić mały sklep, ale po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie tyle rzeczy naraz ogarnąć.”
- Są oczywiście minusy prowadzenia własnego biznesu. Muszę się sam pilnować, wyznaczać sobie granice, motywować do działania, określać ile pracuję danego dnia. Oczywiście to częściej nie zależy ode mnie, ale też od pogody, od tego, co jest do zrobienia i tak dalej. Czasem jak ktoś się mnie pyta czy nie chciałbym pojechać na jakiś urlop, odpocząć trochę od wszystkiego, odpowiadam:
„Pewnie, że bym chciał, ale mam szefa niedobrego i nigdy nie chce mi dac wolnego.”
A tak na marginesie. Na wszelkich targach żywnościowych, a także turystycznych, nasi sąsiedzi zza granicznej miedzy chętnie szczycą się swoimi kiszonymi ogórkami i kapustą. Również przed wojną na stołach w naszym regionie gościły kiszonki. Czyli to tradycja rodzinna, ale także jak najbardziej regionalna.
Pan Henryk Sondej zarządza swoim gospodarstwem od wielu lat. Recepturę, którą przekazał mu ojciec, który wcześniej uzyskała ją od dziadka pana Henryka, zna oczywiście na pamięć.
Podzielił się nią z nami, ukrywając jednak niektóre szczegóły w celu ochrony tradycyjnej receptury.
- Cała produkcja ogórków kiszonych w naszym gospodarstwie zaczyna się od samego zasadzenia nasion, co odbywa się zazwyczaj na początku maja. Następnie przeprowadzana jest pielęgnacja, a także odchwaszczanie, aż do momentu, gdy zaczną owocować. Wtedy trzeba je zebrać. Jeśli chodzi o ogórki kiszone, ich produkcja nie jest bardzo zmechanizowana. Wiele czynności wymaga po prostu siły ludzkiej. Po pierwsze wszystkie ogórki trzeba zebrać ręcznie, co nie należy do prostej czynności. Jest żmudne i czasochłonne. Odbywa się to około 10-20 lipca, choć ten termin może być ruchomy, bo wszystko zależy od tego jak przebiegają pory roku, jakie była pora letnia, jaka panuje pogoda. Zebrane już ogórki przewozimy na plac. Tutaj myjemy je, płuczemy i ładujemy do beczek. Pojemność każdej takiej beczki wynosi około 120l. Tam wkłada się ogórki (na każdą beczkę wychodzi średnio 70kg), a do nich dodaje się czosnek, chrzan i koper, więc wydaje mi się, że ten przepis nie różni się znacznie od przepisów osób, które robią ogórki nawet dla użytku własnego. Wszystko w beczce zalewamy wodą z solą, tzw. solanką. Nie będę mówił o proporcjach, bo to już słodka tajemnica każdego producenta – śmieje się pan Henryk. – Po zalaniu i zamknięciu wszystkie beczki „wędrują” do chłodni, gdzie temperatura wynosi zazwyczaj 11-13 stopni. Kiedyś sprawa chłodzenia była o wiele bardziej skomplikowana, nie było takiej techniki, więc trzeba było komnbinować i szukać innych sposobów. Wtedy beczki były chowane do jezior, rzek. Wydaje się to proste, ale to co stanowiło trudnośc to to, że jeśli nadeszła sroga zima (a takie się kiedyś jeszcze zdażały), taką beczkę trudno było wydobyć z dna. Ja też miałem takie początki, ale od ponad 30 lat korzystam z nowych technologii.