Poznajcie historię niezwykłej kobiety Bronisławy Mazur, która jeździła furmanką po Jastrzębiu.
Kobieta-furman, albo „furmana” - tak o Bronisławie Mazur mówili w Jastrzębiu mieszkańcy jeszcze z początkiem lat 90. Niezwykła kobieta, która mając 74 lata, pomiędzy blokami jeździła furmanką i prowadziła usługi transportowe. Jej mąż zginął na wojnie, ona sama wychowywała trójkę dzieci. Poradziła sobie. Miała furmankę, konia i swoje pole. Dzięki furmance, kręciła swój mały interes.
Pomagała orać grządki pod ziemniaki...
Jeździła po węgiel na kopalnię, przywoziła kartofle z pola, drzewo z lasu, a nawet cement i inne materiały na budowę.
- Pamiętam, że nam pomagała furmanką orać grządki pod ziemniaki. Ale za swoją przysługę nigdy nie chciała od nas pieniędzy. Za to mój ojciec chodził do niej potem kosić - wspomina Barbara Kamińska, mieszkanka Jastrzębia. Pamięta też, jak słynna pani Bronusia sama ładowała na furmankę drewno i inne ciężary. Była silna. - Uważała, że skoro nie ma męża, to sama musi sobie poradzić ze wszystkim - wspominają sąsiedzi kobiety. Chwaliła się, że w 15 minut sama może załadować węgiel na furmankę i jechać dalej. Jej zasługą było też to, że na przebudowie ruptawskiego kościoła nie brakowało drewna i cementu.
Na pogrzebie powieźcie mnie na koniu...
- Mówiliśmy na nią „kobieta-furmana”, bo nawet, jak były siarczyste mrozy, to nikt jej nigdy w spodniach nie widział. Zawsze miała na sobie spódnicę, nosiła się po „wiejsku” i zawsze była ładna - wspominają jastrzębianie, którzy podzielili się swoimi wspomnieniami o Bronisławie Mazur w kolejnym filmie na jej temat. Tym razem TVP Katowice, po 25 latach wróciła do Jastrzębia, żeby zobaczyć, czy tę niezwykłą niegdyś kobietę, nadal się tu pamięta.
Bronisława Mazur tak bardzo kochała swoją furmankę, że nawet na koniu chciała być wieziona na swój pogrzeb.
- Nie zdążyłem się jeszcze zadomowić w parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Zdroju, kiedy przyszła do mnie pani „Mazurka” - tak się przedstawiła. Byłem tam proboszczem dopiero dwa tygodnie, więc jej nie znałem - wspomina ks. Antoni Pudlik, do dziś proboszcz kościoła w Zdroju. - Pani Mazur przyszła mnie prosić, żebym ją pochował. Bo nie chce, żeby jej pogrzeb prowadził jakiś tam wikary, tylko proboszcz i to jest jej życzenie. Zdziwiłem się, powiedziałem, że spełnię jej prośbę, ale na razie, to jej życzę, żeby sobie jeszcze długo pożyła - wspomina ksiądz Antoni. Na tym życzenia się nie skończyły, bo na koniec pani Bronisława powiedziała proboszczowi, że nie wyobraża sobie, żeby na pogrzeb wiózł ją karawan z końmi. - Opóźniliśmy pogrzeb nawet o jeden dzień, bo szukaliśmy tych koni, które mogłyby ją zawieźć na cmentarz, ale nie udało się. Ostatecznie pani Bronisława została zawieziona do kościoła nyską i chyba trochę się przewracała z tego powodu w trumnie - mówi z żalem ks. Antoni Pudlik.
Wszyscy, którzy ją pamiętają: syn, wnuczka, sąsiad i ksiądz, mówią zgodnie – to była niesamowita kobieta. Ostatnia, która w 1991 roku, w dobie maluchów i polonezów, wyjeżdżała na drogę furmanką i za nic w świecie nie chciała zmienić środka lokomocji. Na swoje pole musiała dojeżdżać z domu kilkanaście kilometrów. Miała hektar i 60 arów ziemi. O emeryturze i zasłużonym odpoczynku nawet nie chciała słyszeć.
Żartowała, że nawet mandaty jej nie grożą...
- Piyrszego konia kupiłach, jak żech miała 32 lata. To musioł być porządny koń, a nie żebrok. Taki, co wytrzymo na gospodarce co najmnij ze 10 albo 12 lot - mówiła w reportażu pani Bronisława. W tym samym reportażu, który w 1991 roku nakręciła na jej temat Telewizja Katowice. Kobieta żartowała nawet, że mandaty jej nie grożą, choć były już wtedy zakazy wjazdu konnym wozem na ulice. Miała wtedy 74 lata.
- Zatrzymoł mnie milicjant i chcioł mi dać mandat, ale się nie dałach. Powiedziałach: panie władzo, ale to mnie nie dotyczy. Bo na znaku zakazu jest namalowany jeden koń, a jo mom dwa - mówiła Bronisława Mazur.
Była kobietą gotową na wszystko. O wypadkach przy pracy żartowała, że jak się zdarzyło, że kierowca wjechał w jej furmankę i złamała obojczyk, to przecież chwilę poleżała i znów była „dobra”, więc po co się przejmować. - Nie chciałabym być już młoda, ale umrzeć też jeszcze nie chce. Chcę jeszcze pojechać na wczasy - mówiła jako 74-latka. Niestety, nie doczekała wymarzonego odpoczynku. Choć na wycieczki zawsze była gotowa.
Jastrzębianie wspominają, że była z nimi w Kalwarii Zebrzydowskiej, w Tatrach, w Krakowie, wszędzie, gdzie nadarzyła się okazja. Wcześniej jednak musiała zrobić zapasy jedzenia dla swoich koni na trzy dni. Do tego dochodziły dwie kurki i pies. Swoje gospodarstwo miała przy ul. Sienkiewicza w Jastrzębiu. Jej pole było też w Jedłowniku. Zmarła w 1993 roku.
- Tydzień później zdechł też jej koń. Jakby z tęsknoty - wspomina pan Stanisław Mazur, syn pani Bronisławy. Dziś po jej domu, stodole i polu niewiele zostało. Dom wyburzono, a na polu nie ma żadnych upraw.