Jarosław Rudnicki zawsze miał otwarte drzwi
Nie umiał nie pracować, nie wymyślać, nie działać. Nie umiał też nie dzielić się efektami swojej pracy. Zamożny, ale z otwartym sercem. Znany biznesmen, działacz sportowy, ale z dystansem do siebie. Tak zmarłego tragicznie Jarosława Rudnickiego wspomina rodzina i współpracownicy.
Przychodził do domu, ściągał garnitur, nakładał dresy i szedł opiekować się swoimi gołębiami. I sprzątać ten swój gołębnik - wspomina Sylwia Rudnicka, córka tragicznie zmarłego Jarosława Rudnickiego. Mówi o ojcu: był wspaniałym człowiekiem ze wsi, który nie bał się ciężkiej pracy.
O Jarosławie Rudnickim w Białymstoku słyszał niemal każdy - biznesmen prowadzący wiele firm, działacz sportowy, lokalny patriota, który na każdym kroku podkreślał, że jest stąd, z Podlasia. Ale też filantrop, który nie wyobrażał sobie życia bez pomagania.
To pomaganie przyjmowało u niego różne formy. Wspomagał organizacje charytatywne, dawał ludziom pracę, pomagał w załatwieniu codziennych spraw. Niewyobrażalnie otwarty i życzliwy. - Teraz, gdy zdjęcia mojego taty były we wszystkich mediach, jedna z moich klientek pokazała mi, że ma zapisany jego numer telefonu. Zamiast nazwiska: Pan z pociągu. Okazało się, że w podróży przegadali kiedyś trzy godziny. Tata na koniec dał jej swój numer. Powiedział: jak będziesz czegoś potrzebowała - dzwoń - mówi Sylwia.
- Był bezinteresowny. I często pomagał innym, zapominając o swoim zdrowiu - dodaje Jakub Rudnicki, syn Jarosława. - Zawsze mu powtarzałem, że jego zaletą jest to, że jest dobry. A wadą - że za często.
Nie było problemu, gdy kogoś, nawet dalekiego znajomego trzeba było zawieźć do lekarza, nie zastanawiał się, czy pomagać, gdy ktoś pogubił się w życiu. Pomagać. Dzielić się - to było jego życiowe motto.
- Zawsze powtarzał, że łatwe rzeczy załatwia od ręki, a na trudne trzeba chwilkę poczekać - mówi Jakub Rudnicki.
- Ale tylko chwilkę - dodaje Sylwia. - Bo nie było opcji, żeby nie był w stanie czegoś ogarnąć, załatwić, pomóc.
Robił to, bo wierzył, że wszyscy zasługują na pomoc. - Widział w ludziach tylko dobro - zapewnia córka.
Pamiętał o wszystkich. Nie cierpiał, gdy coś się marnowało. Zwłaszcza żywność. Brała go wściekłość, gdy widział u kogoś w firmie załadowany magazyn z przeterminowanymi towarami. - Przecież można to było wcześniej rozdać potrzebującym - denerwował się. Sam pilnował, by w porę oddać wszystko, co mogło się zmarnować.
W domu też nie pozwalał marnować jedzenia. Za wyrzucenie choćby kawałka były awantury: - Przecież ludzie mają psy, kury, można oddać - mówił.
- Tata próbował w życiu wielu wyszukanych potraw. Ale najbardziej lubił bigos - wspomina Sylwia Rudnicka. I nie ma wątpliwości, dlaczego tak było: - To przypominało mu dzieciństwo.
Bo wychował się w bardzo ubogiej rodzinie. A gdy z tego powodu nie chcieli zaakceptować go przyszli teściowie, postanowił: Ja wam jeszcze pokażę. I zaczął działać.
To sprawiło, że w Białymstoku znany był jako dobry, pracowity biznesmen. Przez lata działał w branży spożywczej. Prowadzić firmę Boss, potem były Bos-Pol, Lewiatan, Tradis, Eurocash, Chorten, Jarko. Inni przedsiębiorcy często zwracali się do niego o pomoc, gdy ich firmy wpadały w kłopoty. Pomagał im wyjść na prostą. W 2014 roku został akcjonariuszem Jagiellonii.
- To był szef, który nigdy nie miał zamkniętych drzwi - mówi Agnieszka Klim z Jagiellonii Białystok. Z Jarosławem Rudnickim współpracowała od wielu lat. - Ratował wiele osób z opresji, zawsze pomagał. Był bardzo zajęty, ale zawsze znalazł czas, by przystanąć i pochylić się nad każdym człowiekiem.
- Był bardzo fajnym i ludzkim człowiekiem. Stateczny, pracowity, ale też i towarzyskim. No i lubianym - opowiada o Jarosławie Rudnickim Jerzy Laszewski, wieloletni biznesowy partner. Podkreśla, że zawsze można było na nim polegać. - Był partnerem słownym, konkretnym, uczciwym. Pracowaliśmy razem, ale i przyjaźniliśmy się - mówi.
- Tacie wystarczyło pięć minut, by stworzyć nowy pomysł. I nie cierpiał siedzieć bezczynnie. Jedną firmę wprowadzał na giełdę, zaczynał tworzyć nową: drugą, trzecią, czwartą. Mówił, że jest na emeryturze, a pracował jako wiceprezes w Jagiellonii - opowiada pani Sylwia. - Był człowiekiem czynu. Nigdy nie czuł zmęczenia. I nie przejmował się sobą. Nie zauważał nawet tego, że jest chory. On się nie liczył. Liczyli się inni.
Jako córka zauważyła też, że ojciec nie rezygnuje z prowadzenia firm, bo myśli o zatrudnionych tam ludziach. Wiedział, że potrzebują pracy, pieniędzy na życie. Wiedział, że niejednokrotnie zatrudnienie kogoś to wielka życiowa pomoc. Bo nie chciał pomagać tylko doraźnie. Oprócz ryby, chciał dawać również wędkę.
Zresztą każdego chyba traktował po przyjacielsku, bez dystansu. - Wielu pracowników mówiło do niego po prostu: Jaro! A gdy kiedyś pracownicy z magazynu zastrajkowali, bo włączono monitoring, sam przebrał się w robocze ubranie i poszedł z nimi pracować. I pokazywał im: Patrzcie, chłopaki, i zapalić można, i zjeść kanapkę. Nic się nie zmieniło!
- To był szef, który wzbudzał respekt, ale jednocześnie cieszył się ogromnym szacunkiem wśród osób, które z nim współpracowały - dodaje Agnieszka Klim. - Szanował ludzi każdego szczebla. Jednakowo traktował ludzi na wysokich stanowiskach, jak i szeregowych pracowników. Bo nigdy nie zapominał, że sam musiał na swój sukces zapracować.
W środowisku mówiono o nim: bez Rudnickiego nie ma handlu w Polsce. On tylko się śmiał. I odpowiadał: każdy jest kowalem swego losu. A moja podkowa była kuta długo i solidnie.
Dzieciom wpoił jedno - aby coś osiągnąć, muszą ciężko pracować. - Lekcję dawał mi na przykład wtedy, gdy jako nastolatka prosiłam go o nowe modne buty. „Po co ci one” - pytał. I za chwilę otwierał szafę na buty mamy i pytał: Bożena, w których nie chodzisz?
Przed świętami też nie zabierał dzieci na shopping. Pakował samochód i zawoził paczki z jedzeniem znajomym.
Sam - jak opowiada rodzina - żył bardzo skromnie. - Było go stać na bardzo wiele rzeczy. Ale cieszył się z drobiazgów - mówi Sylwia.
Przyznaje, że często jej ojca brakowało: - Czasem sobie myślałam: Wszystkim ma czas pomóc, tylko nie mi - mówi. - Dziś wiem, że otaczał nas cały czas swoją opieką. Dbał, by było nam dobrze. Prawie nigdy nie chwalił wprost, ale znajomym zawsze opowiadał o nas z dumą, nie powiedział nigdy na nas złego słowa. I wiem, że gdyby działo się nam coś naprawdę złego, byłby pierwszy, który by przy nas stanął. Nigdy nas nie zawiódł.
- Nam powtarzał zawsze, że najważniejsza jest edukacja. Chyba dlatego, że sam nigdy nie zdążył ukończyć tych szkół, które chciałby - mówi Jakub.
- Do końca wierzyliśmy, że uda mu się wrócić do nas. Snuliśmy plany, że zamontujemy w domu windę, by było mu wygodniej, że będziemy dbać o rehabilitację. Niestety...
Pogrzeb Jarosława Rudnickiego odbył 3 marca. Nabożeństwo żałobne zostało odprawione w kościele pw. Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny w Dobrzyniewie Kościelnym o godz. 14.