Janusz Sawicki. Zapomniany bohater wojny
Były już lata pięćdziesiąte, ludzie żyli w pokoju i powoli zapominali o wojnie. Dla wielu jednak nie były to chwile radości. Chociaż z wielkim poświęceniem i narażeniem życia przez całą okupację walczyli z wrogiem o wolność kraju, to nadal musieli się ukrywać. Teraz przed nową władzą Polski, bo należeli do podziemia niepodległościowego. Zapomniani bohaterowie wojny, żołnierze wyklęci. Janusz Sawicki był jednym z nich.
To mąż mojej siostry ciotecznej - mówi Krystyna Chocian. - Janusz Sawicki pochodził z Nowogrodu. Uczył się w Warszawie i tam poznał Halinę, która również przyjechała do stolicy, by się uczyć . Pobrali się.
Wybuchła wojna, Janusz wstąpił do NSZ (Narodowych Sił Zbrojnych), został skierowany do Białegostoku i tu działał w podziemiu. Po wojnie z tego tytułu był ścigany przez władze komunistyczne. Postanowił, że wyjedzie do Łosewa koło Kolna, do teściów. Miał tam przeczekać jakiś czas. Halina została w Białymstoku, mieli dwóch synów, ona pracowała w szkole na Antoniuku. Ale sytuacja nadal była trudna, ubecy za Januszem chodzili, dopytywali o niego. Wiedzieli, że się ukrywa, ale nie znali miejsca. Rodzina obawiała się, że i w Łosewie go znajdą.
Ciocia z wujkiem postanowili wyjechać - opowiada pani Krystyna. - Akurat nadarzyła się okazja, kupili gospodarstwo poniemieckie koło Pisza we wsi Gaudynek. Dokładniej to nawet ten dom znajdował się na kolonii i tam ciocia Janka z wujkiem przewieźli Janusza na wozie przykrytego snopkami. Z dala od sąsiadów mieli nadzieję, że tu Janusz będzie bezpieczny. Dla wszystkiego jednak w stodole, w sąsieku zbudowali mu kryjówkę. Wykopali ziemiankę i on tam siedział, przez cały czas. Przynosili mu jedzenie, wodę, wychodził na podwórze tylko w nocy.
Ja nie wiedziałam o tym, dzieci w takie sprawy nie wtajemniczano. Ale wtedy już skończyłam 14 lat, byłam po siódmej klasie, bo wcześniej poszłam do szkoły i wszystko pamiętam. Zresztą są takie zdarzenia, które zapadają w pamięć na całe życie. W 1954 roku właśnie ciocia Janka, najstarsza siostra mojej mamy, zaprosiła mnie na wakacje. Tu tak ładnie, tyle u nas owoców, niech Krysia przyjedzie do nas, powiedziała.
Jestem w Gaudynku, cieszę się ze swobody, jak to młoda dziewczyna, szczęśliwa ze wszystkiego. Jest 30 czerwca, piękny słoneczny dzień, pamiętam doskonale, bo tego dnia było całkowite zaćmienie słońca. Z mężem sprawdzaliśmy w internecie - rzeczywiście takie zdarzenie miało wtedy miejsce. Było to ostatnie całkowite zaćmienie Słońca widoczne w Polsce. W pasie całkowitego zaćmienia znalazły się m.in. Suwałki i Sejny. Wydarzenie to określano jako zaćmienie 3 kontynentów - widoczne było bowiem w Ameryce Północnej, tam się rozpoczęło i szło do Europy (zahaczając o Polskę) a następnie do Azji. To było coś niesamowitego, a mnie już na zawsze będzie się kojarzyć z aresztowaniem Janusza.
Nieświadomi niczego ja i Tadzio, mój brat cioteczny szykowaliśmy się wtedy na oglądanie zaćmienia słońca, bo było to nagłośnione wcześniej w radiu, w gazetach. Raptem patrzę, ni stąd ni zowąd na podwórku zjawia się Janusz. Przywitaliśmy się serdecznie. Ucieszyłam się bardzo z tego spotkania. On był bardzo przystojny, wysoki, sympatyczny. Poradził nam, by przygotować specjalne, przyciemnione szkiełka, to będzie lepiej widać. Okopcił szkiełka i zafascynowani patrzyliśmy w niebo. Niebo przybrało taki kolor seledynowo-blękitny, ni świt, ni zmierzch. Zrobiło się chłodniej. Janusz po jakimś czasie gdzieś zniknął, nie zwróciłam nawet na to uwagi.
Nadszedł wieczór, poszliśmy spać. Rano ciocia Jania z wujkiem pojechali do Orzysza na jarmark. Ja jeszcze spałam, ale raptem zbudziło mnie dobijanie się do drzwi. Wstałam, patrzę, stoją dwaj żołnierze. Jeden pyta: Czy tu mieszkają Komorowscy? - Tak - odpowiedziałam. - Ale pojechali na jarmark. Nie weszli do środka. Jak się okazało przyjechały trzy samochody wojskowe. Z Orzysza. Jeden stał w podwórzu, a dwa na ulicy. Po jednego człowieka, niesamowite, jak potem myślałam o tym. - To my poczekamy - powiedział dowódca. Nie wiedziałam po co przyjechali, ani też tego, że Janusz u cioci się ukrywał. Chcąc być miła, prosiłam, by weszli. Nie bałam się, niczego złego nie podejrzewałam.
Wujostwo wkrótce wrócili. Ciocia powiedziała, bym została w domu. Drzwi były uchylone, wszystko słyszałam. Padło pytanie o Janusza. Ciocia zaprzeczyła. - Jest! Wiemy, że jest. Czy mamy go szukać? - powiedział stanowczo dowodzący całą akcją. Doskonale wiedzieli, gdzie się znajduje. Od razu poszli do stodoły, nawet nie wchodzili do mieszkania.
Prawdopodobnie dom wujostwa bezpieka miała na oku już od jakiegoś czasu, wszystko wskazuje na to, że jakiś usłużny sąsiad doniósł, jak zobaczył Janusza na podwórzu. Skierowali się do stodoły. Kilku żołnierzy miało pręty metalowe z ostrymi końcówkami i zaczęli nimi dźgać klepisko. W końcu Janusz się odezwał i wyszedł. Natychmiast zakuli go w kajdanki, zapakowali do samochodu. Ciocia była przerażona, zaczęła opowiadać i dopiero zrozumiałam wszystko.
Powieźli go do Orzysza. Tam był osławiony w PRL oddział dyscyplinarny dla wojskowych, którzy w czymś podpadli i odbywali karę. Dostał wyrok. Został skazany do pracy do kopalni uranu na Śląsku. W tych kopalniach, o tym też się dowiedziałam później, pracowali głównie robotnicy przymusowi - więźniowie z obozów pracy, żołnierze z poboru oraz nieliczni dobrze opłacani górnicy. Warunki były bardzo ciężkie. Nie zachowywano elementarnych środków ostrożności. Nie było masek przeciwpyłowych, wiele osób zachorowało na pylicę. Urobek wywożono konwojami pod silną eskortą wojska i w całości trafiał do przerobu w Związku Radzieckim.
Halina Komorowska bardzo się starała o zwolnienie męża. Bezskutecznie, wyszedł na wolność dopiero po amnestii, którą ogłoszono na wiosnę 1956 roku. Wtedy osoby skazane na kary pozbawienia wolności do lat 5 opuściły więzienia, a skazanym na śmierć oraz dożywocie wyroki zamieniono na 15 lat pozbawienia wolności. W ten sposób tysiące żołnierzy podziemia niepodległościowego, których aresztowano za walkę w czasie wojny, wyszło z więzienia. Janusz wrócił do Gaudynka. Halina była kierowniczką szkoły. Uczyły się tam jeszcze dzieci niemieckie, bo nie wszyscy Niemcy wyjechali.
- Była bardzo lubiana, bardzo się troszczyła o uczniów, wszystkich traktowała jednakowo - mówi pani Krystyna. - Broniła dzieci niemieckie, kiedy im dokuczano, czy przezywano. I ci Niemcy, jak wyjechali przysyłali paczki, pisali listy, bardzo miło ją wspominali. Po przejściu na emeryturę Halina z Januszem przenieśli się do Łomży i tam mieszkali do końca. Janusz nie wracał do przeszłości, nie chciał. Wiem jednak od cioci, że była to dla niego trauma i mocno przeżywał. Wiele razy myślałam o nim, jak bardzo musiało mu być ciężko żyć z poczuciem ogromnego żalu, że władza tak niesprawiedliwie się z nim obeszła. Że po tylu latach po wojnie musiał się ukrywać z dala od rodziny, znajomych. A i tak go dopadli. I nic się nie liczyło.