Janusz Basałaj: Skomentujesz i jesteś po pracy
Moje doświadczenie, moje kontakty, moja wizja mediów sportowych - to wszystko w tej robocie się przydaje. Natomiast, wciąż czuję się dziennikarzem - mówi Janusz Basałaj, znany komentator sportowy.
Przez całe dorosłe życie jest pan związany z piłką nożną. Pewnie już mały Januszek, biegający po boiskach w Raczkach, marzył, by zostać piłkarzem?
Ta moja fascynacja związana była w dużej mierze z wielkim teatrem wyobraźni, czyli radiem. W latach 60. mało kto miał telewizor. Ludzie, w tym mój ojciec, namiętnie więc słuchali radia, a szczególnie sprawozdań sportowych. Ojcu oczywiście towarzyszyłem. Wyobraźnia bardzo wtedy pracowała. A jakie to były emocje! Pierwszy mecz, jaki pamiętam, a miałem wtedy niecałe 9 lat, to Górnik Zabrze - Dynamo Kijów w Pucharze Europy. Mecz odbywał się w Kijowie. Hubert Kostka obronił karnego. Tak to przeżyłem, że zostało na całe życie. Potem pojawiła się telewizja. A w niej wielkie sukcesy naszych piłkarzy w latach 70. Sam też za piłką biegałem. Jak byłem mały, to ponoć należałem do najostrzej grających zawodników na boisku, takich, co to tną równo z trawą. Piłka mogła przejść, ale człowiek - nie. Dawałem sobie radę, jednak nie na tyle, żeby choćby w Polonii Raczki zagrać. Dlatego postawiłem, jak to mówią, na teorię.
Czyli: został pan dziennikarzem sportowym. Ale nie od razu wziętym komentatorem piłkarskim, lecz gońcem w „Przeglądzie Sportowym”. Zgadza się?
Tak. Byłem studentem Uniwersytetu Warszawskiego, kiedy wyczytałem w „Przeglądzie”, że szukają pracownika redakcji nocnej. Brzmiało dosyć intrygująco. Okazało się, że to robota od godziny 20 do 2. Polegała na zanoszeniu materiałów do drukarni, czy wożeniu próbnych kolumn do cenzury. Ale nauczyłem się zawodu od podszewki. Miałem kontakt z najwybitniejszymi ówczesnymi dziennikarzami sportowymi. Czasami trzeba było im po piwko polecieć lub po flaszkę, jednak wiedza, która przekazywali okazała się bezcenna. Z czasem zacząłem pisać i tak już zostało.
No i trafił pan do telewizji, stając się prekursorem nowego stylu komentowania meczów piłkarskich, odmiennego od tego, co robili Jan Ciszewski czy Dariusz Szpakowski. Duża wiedza, mnóstwo ciekawostek, nienaganna polszczyzna.
Przydał się warsztat wyniesiony z pracy w gazecie. Jeden z moich kolegów mawiał: tak komentujesz, jak piszesz. A ja wiedziałem, gdzie postawić przecinek, a gdzie kropkę. Uznałem też, że postaram się opowiadać ludziom o tym, czego oni nie widzą. Kiedyś pojechałem na mecz Holandia - Anglia do Rotterdamu. Działo się to jeszcze przed erą internetu. Nie było więc dostępu do praktycznie wszelakich informacji. Przeczytałem w angielskiej gazecie, że ich gwiazdor Alan Shearer odwiedził chorą matkę w szpitalu. Pomyślałem sobie, że jak coś takiego powiem w komentarzu, będzie to ciekawsze, niż powtarzanie, jaki ten Shearer jest silny i jak dobrze gra głową. Do każdego meczu trzeba było więc gruntownie się przygotować i zebrać wszelkie dostępne informacje. Szczerze mówiąc, to kiedyś do telewizji miałem spory dystans. Uważałem, że to takie powierzchowne dziennikarstwo, nie podobał mi się ten nieustanny pośpiech. Ale to medium nad gazetą ma jedną przewagę - skomentujesz i jesteś po pracy. A w gazecie trzeba mecz obejrzeć, wrócić do redakcji i coś tam jeszcze napisać.
Pracował pan w kilku telewizjach. Która najbardziej utkwiła w pamięci?
Bez wątpienia Canal +. Dostałem tam wielką szansę sformułowania redakcji według własnych pomysłów. A konkurencję miałem bardzo silną. O to stanowisko ubiegali się też Zdzisław Ambroziak i Marek Rudziński. Miałem jednak nad nimi tę przewagę, że znałem francuski. A Francuzi, właściciele Canal +, nieba by przychylili każdemu, kto mówi w ich języku. I nawet, jak widać, są skłonni dać posadę.
Nagle z dziennikarza stał się pan działaczem sportowym, czyli prezesem Wisły Kraków. Skąd taka zmiana?
Akurat odszedłem z telewizji i specjalnie nie miałem co robić. Spotkałem prezesa Bogusława Cupiała, który zaproponował mi to stanowisko. Zobaczyłem więc, jak piłka funkcjonuje z drugiej strony ekranu. Nie spodobało mi się. To nie na moje nerwy, nie na moją głowę. Z ulgą wróciłem do mediów.
Żeby po pewnym czasie znowu zająć się czymś nieco innym, czyli działalnością w PZPN.
W zasadzie to swoiste zwieńczenie tego, czym zajmowałem się wcześniej. Moje doświadczenie, moje kontakty, moja wizja mediów sportowych - to wszystko w tej robocie się przydaje. Natomiast, wciąż czuję się dziennikarzem. Teraz takim zamrożonym. Kadencja prezesa PZPN Zbigniewa Bońka minie w 2020 roku. I może wtedy wrócę do zawodu? A może utworzę szkołę dziennikarstwa sportowego, albo zajmę się pisaniem książek. Samych anegdot uzbierało się przez te wszystkie lata tyle, że starczyłoby na opasły tom.
Jakim szefem jest Boniek? Potrafi opieprzyć?
To osoba o wielkim autorytecie i silnej osobowości. Daje pracownikom dużo wolności. Ale i wymaga. Dla niego nie ma sytuacji bez wyjścia. Zawsze trzeba mieć jakiś awaryjny plan, jakiś pomysł na rozwiązanie problemu. Owszem, potrafi ochrzanić, ale nie wulgarnie. Robi to nawet z wdziękiem. Jest więc szefem, którego da się lubić.
W rodzinne strony to pan jeszcze zagląda?
Oczywiście. Ostatnio byłem na meczu Wigier Suwałki, czyli miasta, które, jak wiadomo, leży pod Raczkami, z Arką. Kibicowałem rzecz jasna suwalczanom. Bywam też na grobach rodziców oraz w domach rodzeństwa. Swoich korzeni się nie wyrzekam. A kto wie, może na stare lata tu wrócę?
I zostanie pan prezesem Wigier?
Pewnie raczej wiernym kibicem. Choć może moje doświadczenie komuś się przyda? W życiu trudno cokolwiek wykluczyć.