Andrzej Janion z podzielonogórskiej Letnicy swoje nazwisko wymawia z francuska „Żenią”. I ma do tego prawo, gdyż rodzina przybyła na polskie Kresy wraz z Napoleonem. Potem był pojedynek i wielka miłość…
Nadzieja. Ja Andrzej, najmłodszy z męskich potomków Romualda Janion (Żenią) urodzonego w 1891 roku w Kownie, którego ojcem był Antoin (1869-1925), zawiadowca stacji kolejowej na trasie Warszawa − Petersburg, przezywany „Francuzem”, a matką Petronela z domu Garmus (1870-1956), która była potomkinią węgierskiego rycerza z drużyny Batorego, który za waleczność i zasługi dla Polski otrzymał nadanie ziemskie gdzieś w okolicach Smoleńska (…). Ja Andrzej, przezywany w młodości „Duży Jędrek”, zmobilizowany świadomością zaginięcia wszelkiej wiedzy i pamięci zapisanej na nici Kloto o naszym rodzie i rodzinie, pragnę - na kanwie mojej własnej autobiografii zapisanej na dwu tysiącach stron, tudzież listów i dokumentów rodzinnych - przekazać wiedzę i pamięć O NAS. Pragnę przekazać wiedzę i pamięć, którą wyniosłem z domu rodzinnego, za życia mojego ojca, Romualda (1891-1945), legionisty spod sztandarów Hallera i budowniczego kolei kresowych; matki Zofii (1901-1975), sieroty (wychowywana przez braci) z domu krakowskich Balickich spod znaku „Odrzykoń”, po którym nawet „skóra” się nie ostała.”.
Tak zaczyna się spisana fascynująca opowieść o życiu. Nawet nie konkretnego człowieka, kresowej rodziny, ale o życiu pokoleń Polaków. Opowieść Andrzeja Janiona z podzielonogórskiej Letnicy.
Za mundurem panny sznurem.
- Zdziwi się pan, ale w moich genealogicznych poszukiwaniach udało mi się dotrzeć bardzo daleko, w dużej mierze dzięki moim krewnym we Francji - nie bez dumy tłumaczy mieszkaniec Letnicy. - Kojarzy pan płótno z Bayeux przedstawiające wydarzenia z XI wieku? Tutaj zaczyna się znana, uchwytna historia Janionów. Mój starszy brat Roman ustalił losy rodu od wieku XVI, ale, niestety,
jego ustalenia nie przetrwały.
Sięgając do bliższych nam czasów antenat rodu służył w armii Napoleona. Gdzieś w okolicach Nieświeża na Białorusi został ciężko ranny. Wedle babki Petroneli, Xsavier nie odniósł ran w bitwie, ale w pojedynku. Cóż, był ponoć gwałtownikiem i kobieciarzem. Rannego doglądała dziedziczka Kossakówna, której ojciec nieco później zginął pod Borodino pod sztandarami cara. Kuracja była na tyle udana, że młodzi pobrali się i mieli liczne potomstwo. W tej historii ważni będą dwaj bracia bliźniacy, którzy wyemigrowali do Ameryki i zabrali się za biznes, za budowę kolei. Na Kresy, dokładniej na Litwę wrócił Mamert i ożenił się z majętną Litwinką.
- Ów ojciec mojego dziadka Antoina miał być ponoć budowniczym kolei Wilno - Petersburg i jej odnogi Grodno-Suwałki - tłumaczy Janion. Dziadek Antoni, który nosił przezwisko „Francuz” i jego żona Petronela z domu Garmus byli płodnym małżeństwem. Mieli sześcioro synów - nie licząc córek - między którymi nie zabrakło, oczywiście, Cypriana i Mamerta, a w roku 1891 przyszedł na świat Romuald, który był moim ojcem. Z przekazu babki Petroneli wynikałoby, że bracia mojego dziadka Antoniego: m.in. Karol, Leopold, Mamert - tylko trzy imiona zapamiętałem - dali początek rodowi Janion za północno-wschodnią granicą Polski. Natomiast polski ród w całości wywodzi się od Antoniego.
Życiorys Romualda, ojca pana Andrzeja, mógłby posłużyć za kanwę powieści. Wystarczy jedna historia. Podczas I wojny światowej bardzo szybko trafił do niewoli i został wywieziony do niewolniczej pracy przy budowie umocnień na granicy niemiecko-francuskiej. Jeńcy pracowali skuci po trzech za nogi. Gdy pewnego dnia usłyszeli okrzyk „gaz!” rzucili się do ucieczki. O ile przetrwali gaz, o tyle atak bombowy kosztował życie jego dwóch towarzyszy. Ciągnąc kilometrami dwa ciała uciekł z niewoli. Uratowała go znajomość francuskiego i francuscy krewni. Wstąpił do polskiego Batalionu Bajońskiego, ponownie złapany uciekł, walczył w wojsku francuskim, aby wreszcie trafić do Błękitnej Armii Hallera. Jest oczywiście wątek romansowy, gdyż wszystkie dziewczęta spokrewnione z Janionami chciały za polskiego Francuza się wydać. Z Hallerem przemaszerował przez Szwajcarię, Austrię i Węgry do Polski.
- Jego batalion techniczny 17. pp. operujący na południowo- wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej zatrzymał się na jakiś czas w Strzemieszycach - z uśmiechem opowiada pan Andrzej. - I... stało się. Ojciec poprosił o wodę młodą, piękną dziewczynę, która naciągnęła jej akurat pełne wiadro ze studni. A po wojnie było wesele.
Dzieci po kolei
Po ślubie państwo Janion wrócili na Wileńszczyznę, gdzie Romuald jako legionista miał otrzymać pięć hektarów ziemi. Jednak majątku nie objął, gdyż najpierw był wojskowym, później - zgodnie z rodzinną tradycją kolejarzem. I tak wędrował za koleją, a kolejne przystanki dokumentują kolejne narodziny potomków. Wilno, Suwałki, Płociczno, Trakiszki, Marcinkańce, Lida, Grodno, Baranowicze, Janów Poleski... A było dwanaścioro rodzeństwa. Ostatnim przystankiem był Janów Poleski, gdzie na świat przyszedł pan Andrzej i najmłodsza siostrzyczka, Eli.
Rok 1939. Jak relacjonuje letniczanin rodzina Janionów najpierw nie dostrzegła napaści radzieckiej na Polskę. „Dopiero, gdy zjawiła się fala uchodźców z Pińska i dalszych rejonów wschodniej Polski, usłyszeliśmy słowa o zdradzie Związku Radzieckiego, o wbiciu noża w plecy Najświętszej Rzeczypospolitej. Z drugiej strony płynęli uciekinierzy od Warszawy i od Grodna. Po upadku garnizonu grodzieńskiego, gdzie został ranny brat Romek i „pińskiej reduty” Janów Poleski zalała masa Krasnoarmiejców. Część z nich pojechała szerokim torem dalej, na Brześć, na „zapadnuju rubież Rasiji”, a część została w Janowie Poleskim i natychmiast zaczęły się aresztowania. Najpierw wyłapywano uchodźców z głębi Polski i zamykano w „łagrach”. Następnie aresztowano miejscowych urzędników państwowych, wojskowych, policjantów, właścicieli ziemskich, a nawet członków polskich organizacji młodzieżowych i ich rodziny. Już w październiku, pierwszymi pociągami wracającymi z Brześcia, wysłano pierwszy eszelon Polaków gdzieś na Wschód. Nasi wiedzieli gdzie, bo Rosjanie nie kryli tego faktu. Mówili, że miejscem „panów Paliaczków - pamieszczyków − jest Sibir”. Domy po wywiezionych Polakach natychmiast rekwirowali Rosjanie i Ukraińcy. Usadowiły się w nich też liczne urzędy radzieckie: partyjne, rządowe i wojenne oraz przybyli skądś ruscy i ukraińscy osadnicy”.
- Pod koniec listopada mieli wywieźć i naszą rodzinę oraz rodziny pozostałych kolejarzy - dodaje pan Andrzej. - Lista „proskrypcyjna” była już przygotowana, o czym poinformowali nas Ukraińcy, oglądający nasze obejścia pod własne zasiedlenie. Wcześniej nieco został aresztowany i skatowany nasz ojciec. Wybito mu oko. Powodem takiego drastycznego potraktowania był fakt udziału ojca w kampanii kijowskiej, co było odnotowane w jego dokumentach wojskowych. Bracia, za wódkę, wykupili ojca z ciurmy (tiurmy), a los sprawił, że z nieznanych nam powodów wstrzymano na razie wywózkę Polaków na Syberię.
- Kiedy jesienią trzydziestego dziewiątego przyszli Rosjanie, a miałem już wtedy półtora roku, nie byłem świadomy tego faktu, aczkolwiek intuicyjnie wyczuwałem, że coś się zmieniło - wspomina pan Andrzej. - Natomiast przyjścia Niemców 27 czerwca 1941 roku byłem już całkowicie świadomy i nawet zadawałem sobie pytanie: „Jak to się dzieje, że co rusz inne wojsko, inna mowa nas otacza, a my ciągle jesteśmy ci sami, na tym samym miejscu?”.
W 1943 brat Mamert został wywieziony na roboty. Pojechał w butach oficerkach i walizką zrobioną ze sklejki. Oto starsza kawalerka Janionów jeszcze przed wojną wyfasowała sobie eleganckie buty i zrobili z deseczek i sklejki walizki. Na tych walizkach przybite były metalowe plakietki z nazwiskiem i imieniem oraz miejscem zamieszkania. Ten ekwipunek przygotowany został na wypadek wojny. Jako kolejarze przechodzili wojskowe szkolenie. W 1939 wojna ich ominęła. Nawiasem mówiąc oficerki stracił już podczas odprawy w Janowie i do Duesseldorfu jechał bosy.
Pożegnanie z Kresami
Jesienią i zimą z czterdziestego trzeciego na czwartego wzmogły się akcje partyzantów. Mimo silnej ochrony w janowskim węźle kolejowym mnożyły się sabotaże i zamachy bombowe. Wylatywały też w powietrze tory, parowozy i całe transporty wojskowe. Rodzina żyła w strachu, najstarszy brat Romek pracował jako mechanik w lokomotywowni szerokotorowej. Jeździł też od czasu do czasu jako maszynista w stronę Brześcia lub Homla, brat Rysiek zaś systematycznie jeździł składem wąskotorowym w stronę Baranowicz i Grodna lub na południe. Często też i Heniek, choć jeszcze niedorostek, musiał jechać jako pomocnik, czyli palacz.
I zbierali informacje. Niemcy już na początku okupacji zarekwirowali radia, ale bracia skonstruowali radio kryształkowe, które potwornie trzeszczało. Dużo też można było się dowiedzieć od żołnierzy wycofywanych z frontu kolaborujących Francuzów, Włochów, Madziarów, ojciec znał te języki i umiał jakoś wybadać tych ludzi. Dowiedzieli się, że w ZSRR funkcjonuje polskie wojsko. Systematyczne bombardowanie Janowa rozpoczęło się już wiosną 1944 roku. I tak im bliżej frontu, tym coraz częściej i coraz więcej bombowców nadlatywało nad janowskie parowozownie, paraliżując coraz bardziej zapchany wojskiem i sprzętem kolejowy węzeł. Nieomal codziennie wyły syreny alarmowe, wybuchały bomby, dudniła ziemia… Rodzina kryła się w solidnej piwnicy na podwórku, a po jej zniszczeniu w puszczy. W jednym z nalotów zginęła siostra, Tereska, w innym doszczętnie zniszczony został ich dom. Rodzina uciekła do Berezlan. Cytując „tu w Berezlanach nie powinniśmy się niczego obawiać, bo „od początku wojny nikt tu nie widział ani kacapa, ani szwaba, ani partyzana”.
Wyzwolenie Janowa ogłoszono 10 lipca 1944roku, chociaż według mamy pana Andrzeja 16 lipca, bo w nocy z 15 na 16 toczyła się jeszcze walka na terenie obiektów kolejowych. Po przejściu frontu zanosiło się, że można będzie wrócić do normalnego życia. Janionowie próbowali zbudować sobie dach nad głową, zaczęła funkcjonować kolej, szkoła. W lutym 1945 roku zmarł ojciec pana Andrzeja, przykazując żonie wyjazd do Kowna. Jednak zostali. Kolejne rekwizycje, głód, ostra zima, a na dodatek sowiecka władza zabrała materiał zgromadzony na nowy dom. Janionowie, jako że kolejarska rodzina, mieli problem z zakwalifikowaniem się do repatriacji. Kolejarze byli potrzebni. Powoli znikali bliscy, znajomi wywożeni na Syberię.
- Wreszcie Sowieci zaczęli wzywać Polaków i namawiać do pozostania w „sowieckoj stranie” - tłumaczy pan. Dzięki tym namowom dowiedzieliśmy się o jakichś tam umowach międzynarodowych, umożliwiających repatriację polskiej ludności do „zakierżońskiego kraju”, jak z pogardą nazywali Polskę miejscowi Ukraińcy. Byli to przede wszystkimi ci Ukraińcy i Rosjanie, którzy pozajmowali włości po wcześniej wysiedlonych Polakach i ci, co czekali na schedę po wyjeżdżających.
Decyzja rodziny Janionów była natychmiastowa. Wyjeżdżają − aczkolwiek był to trudny wybór, bo nie było pewności, czy Rosjanie mówią prawdę − wybraliśmy repatriację. Mówiono: „Rosjanie są mistrzami kłamstwa i zdrady”. Obawiano się, że transport zamiast na zachód pojedzie na wschód.
- Przed spodziewanym terminem podstawienia eszełonu (transportu kolejowego), wybraliśmy się z całą rodziną na cmentarze - wspomina pan Andrzej. - Na końcu alei, pod zwisającymi gałęziami brzozy płaczącej znajdował się grób ojca. Tuż obok mniejszy - siostry Teresy. Nieco dalej stał brzozowy krzyż wetknięty w piaszczysty kopczyk. Był to symboliczny grób naszego najstarszego rodzeństwa Ewy i Adama, którzy umarli przy porodzie oraz tych naszych znajomych, którzy zginęli bez wieści. Po uporządkowaniu mogił włożono do miseczek poczęstunek ze stołu - tak nakazywał starodawny obyczaj poleski - po czym wszyscy uklękli, aby pomodlić się za dusze zmarłych i pożegnać się, „kto wie, czy nie na zawsze”…
Kto był lepszy
- Młodzi często zadają pytanie: kto był gorszym najeźdźcą: Niemcy czy Rosjanie? - zastanawia się pan Andrzej. - Hm, nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie, choć trzeba pamiętać, że najeźdźca jest zawsze najeźdźcą. W Janowie Poleskim obaj okupanci byli bezwzględni i okrutni. Rosjanie wywieźli gdzieś w głąb Rosji połowę ludności polskiego pochodzenia, zwykle całymi rodzinami. Jeszcze mniej tych, którzy przeżyli łagry w Workucie itp. Rosjanie wymordowali też przywódców diaspory żydowskiej. Niemcy, w lipcu 1943 roku, wywieźli z Janowa Poleskiego na roboty do Rzeszy ponad sto osób. Były to prawie dzieci. Brat Mamert miał wtedy ledwie szesnaście lat. W Janowie żyło ponoć około piętnastu tysięcy Żydów i prawie wszyscy zostali eksterminowani. Wiem, bo sam to widziałem, jak Niemcy spalili ich żywcem w getcie janowskim. Widziałem dym i czułem smród palonych ciał. Widziałem ich wywózkę i jak ich rozstrzeliwano w obrębie parowozowni wąskotorowej. Ale jeszcze gorsi byli Ukraińcy i Kałmucy. Kiedy przyszli Rosjanie, szybko urządzili się w przeróżnych sielsowietach, rajkomitetach, wajenkamatach i huzia na tych, którzy im się nie podobali bądź mieli jeszcze coś cennego. Biada takiemu, choćby i Rosjaninem był i prawosławnego wyznania. Zawsze znalazł się jakiś donos i wysyłano takiego na Sybir bądź zamykano w ciurmie, z której już zazwyczaj nie wracał. Za Niemców Ukraińcy byli jedyną nacją w Janowie, która z nimi kolaborowała. Mieli nawet mundury wojskowe. Biada temu, kto za okupacji tak jednej jak i drugiej krzywo spojrzał na Ukraińca. Zaraz nasyłali policję bądź gestapo, nawet na swoich krajanów. I jeszcze jedno. Gorszymi od okupantów są kolaboranci i fałszywi sąsiedzi.
Słucham opowieści pana Andrzeja i wertuję jego wspomnienia. Niesamowite historie o tym, jak został księciem wilków, o szeptuchach, poleskim świecie, przekleństwach w różnych językach, ale i o dramatycznych kolejach losu rodziny wplątanej w wojnę. Tak, to powinna być książka, ale jak tłumaczy letnicznin nie jest w stanie sam sfinansować jej wydania.