Sugestie pani Heather Conley, iż Ameryka „winna rozważyć ponownie” dyslokację swoich wojsk na terenie Polski, można uznać w pewnym sensie za symptomatyczne.
Nie dlatego bynajmniej, że stały się one jeszcze jedną okazją do wymiany twitterowych ciosów między Tuskiem i Morawieckim. I również nie dlatego, że polskie opozycyjne media aż zapiały z zachwytu, dostając z Waszyngtony taką gratkę do uderzenia w PiS. Wkrótce potem Conley udzieliła wywiadu dziennikowi „Rzeczpospolita”, w którym łagodziła polityczny wydźwięk swoich wcześniejszych przestróg, sugerując, że „nikt w Ameryce nawet nie chce myśleć o pozamilitarnych czynnikach”, które miałyby decydować o obecności USArmy w Polsce.
Ale przecież nie w tym rzecz, skoro przysłowiowy „każdy głupi” rozumie, iż choć w dzisiejszym oficjalnym Waszyngtonie polskie władze są obiektem złych emocji, to fakt ów ma niewielki wpływ na to, jak imperium dyslokuje w świecie swoją armię. Wbrew powszechnemu w Polsce przekonaniu, Donald Trump, który uczuciowo uwielbiał polskie władze, nie zmienił istotnie niczego, co w kwestiach militarnych zdecydował jego śmiertelny wróg Obama. A tylko polscy politycy ubzdurali sobie, że z uczuciowych powodów Ameryka zbuduje w naszym kraju potężną twierdzę – tzw. „Fort Trump”.
To co naprawdę ciekawe w enuncjacjach Conley – to sposób percepcji Polski w elicie amerykańskich Demokratów. Conley to postać istotna, bo w odległych czasach prezydentury Clintona zajmowała się w rządzie USA Rosją i Europą Środkową, tuż po tym, jak Clinton przeforsował wejście Polski do NATO. Potem przez lata pracowała dla najważniejszego waszyngtońskiego politycznego think-tanku CSIS, zaś w ostatnich tygodniach została powołana na szefa German Marshall Fund, bogatej publicznej fundacji promującej Amerykę, założonej niegdyś za niemieckie pieniądze. Conley zatem z jednej strony nie pełni żadnej oficjalnej funkcji w strukturach władzy, czyli teoretycznie - jeśli coś mówi, to tylko we własnym imieniu, nie zaś na odpowiedzialność ekipy Bidena. Ale z drugiej strony każdy rozumie, iż jej słowa oddają nastrój i skrywane publicznie opinie, popularne w kręgu elity Partii Demokratycznej.
Otóż nie należy mieć złudzeń, że w owej rządzącej dziś elicie Polska jest po cichu uważana za jakąś wschodnią despotię, o zdziczałym systemie władzy i barbarzyńskich obyczajach politycznych. Conley oczywiście nie używa takich słów, ale jasno to można wyczytać „między wierszami”. Czy takki pogląd ma jakiekolwiek uzasadnienie w polskich politycznych realiach? No cóż, nawet najzagorzalsi wrogowie rządów PiS doskonale wiedzą, że nie ma żadnego. Co więc jest jego źródłem w Partii Demokratycznej? To też jest jasne. Jest nim złość, nienawiść i strach amerykańskiej lewicy przed Trumpem i ryzykiem jego powrotu do Białego Domu.
Im bardziej Biden będzie słabnąć (a słabnie teraz w tempie zastraszającym dla Partii Demokratycznej), tym bardziej skrajne emocje panować będą w Waszyngtonie w odniesieniu do tych, których zakwalifikowano jako ideowych sojuszników Trumpa. Te emocje nie wpłyną ani na pogorszenie, ani na poprawę realnego bezpieczeństwa Polski w ramach NATO, które było i jest ot, takie sobie: ani bardzo mocne, ani bardzo słabe. Ale dla prawicowego rządu w Warszawie te waszyngtońskie emocje są, i będą jeszcze bardziej, kłopotem politycznym, z którym rząd Morawieckiego musi nauczyć się radzić sobie lepiej, niż radzi sobie do tej pory.