Jan Krzysztof Piasecki: Wszystko się kończy, ale dzięki pamięci trwa. Wspomnienie o lekarce Elżbiecie Grabowskiej-Piaseckiej
Co było dla matki najważniejsze? Chyba wolność, rozumiana jako wolność osobista, wolność wyboru i wolność Polski, w której żyła. Potem odwaga. Rodzina – zawsze przywiązywała wagę do zgromadzenia się najbliższych chociaż w ważne święta. A Bóg? Była człowiekiem wiary, chociaż nie obnosiła się z tym. Mawiała, że po śmierci znajdzie się dla niej miejsce na łąkach niebieskich wśród ukochanych koni – pisarz i poeta Jan Krzysztof Piasecki wspomina swoją matkę, „Doktor Pokrzywińską”, żołnierza Powstania Warszawskiego.
„Doktor Pokrzywińska” to pseudonim z Powstania Warszawskiego lekarki Elżbiety Grabowskiej-Piaseckiej, a prywatnie Pana mamy. Jaka historia kryje się za tym pseudonimem? Skąd ten przydomek?
Nie wiem, ale mam swoją teorię: mama miała mocną osobowość, mówiła prawdę w oczy, a to nieraz boli, parzy jak pokrzywa. Może to stąd? Być może ktoś z kolegów podchwycił tę cechę i zasugerował taki pseudonim? Poza tym ona uwielbiała pokrzywy, używała młode liście do sałatek, suszyła i dodawała do paszy dla zwierząt.
Była sanitariuszką, czy pełniła już funkcję lekarza w batalionie Chrobry I?
Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie mama była na czwartym roku podziemnych studiów medycznych. Wykłady odbywały się na tajnych kompletach w prywatnych mieszkaniach; było to zagrożone karą śmierci. Tajne nauczanie medycyny było zorganizowane w Warszawie przez Uniwersytet Poznański. Studenci byli fikcyjnie zapisani w skład Szkoły Zaorskiego dla sanitariuszy i tam chodzili na ćwiczenia z fizyki, chemii, biologii, także do prosektorium. Matka miała solidne przygotowanie i dlatego jako studentka IV roku mogła w Batalionie Chrobry I pełnić funkcję lekarza. Batalion kwaterował w Pasażu Simonsa i tam, w piwnicach, mama samodzielnie prowadziła punkt sanitarny. Lekarz miał nieść pierwszą pomoc, ale w praktyce często nie było możliwości przetransportowania rannego do szpitala powstańczego i matka przeprowadzała zabiegi ratujące życie, wyjmowanie odłamków, nawet amputacje… Opowiadała mi, że zdarzało się jej dokonywać operacji na masce samochodu, przy świeczce… Sanitariuszką nie była, ale bywała nią z konieczności. Kiedyś dowódca szukał ochotniczek do ewakuowania rannego, ostrzegając, że jest tam ostrzał na wysokości bioder. Zgłosiła się i z sanitariuszką Ksenią wyniosły rannego, nie padł ani jeden strzał.
Jaka jest powstańcza historia Doktor Pokrzywińskiej?
Gdy przyszedł sygnał wybuchu Powstania mama dostała z komendy AK rozkaz stawienia się w mieszkaniu na Woli. Przyszła z dziewczynami ze szkoły pielęgniarskiej. W lokalu nikogo nie było, nadeszła godzina 17, pierwsze strzały, więc zaczęły działać samodzielnie. Przejęły opuszczony dobrze wyposażony punkt sanitarny granatowej policji i tam mama w pierwszych dniach Powstania przyjmowała wszystkich rannych z okolicy, operowała. Nadszedł rozkaz ewakuowania się na Stare Miasto – poszła ze swoimi czterema pielęgniarkami i grupą rannych. Przydzielono matce punkt sanitarny w Pasażu Simonsa, już o tym wspomniałem. Na dwa tygodnie przed zbombardowaniem zjawił się drugi lekarz, miał osobny posterunek, działali niezależnie.
Dostała rozkaz ewakuowania rannych do prowizorycznego szpitala w Kościele Świętego Jacka. Gdy przyszła z drugą grupą, kościół zbombardowano – zawalił się strop, mnóstwo ludzi zginęło, mama została ranna. Dlatego nie mogła wrócić do Pasażu Simonsa, a właśnie wkrótce ten wielopiętrowy żelbetowy dom towarowy został całkowicie zbombardowany przez samoloty i pod gruzami zginęła większość żołnierzy Batalionu Chrobry I. Ocalałych z bombardowania Kościoła Świętego Jacka przeniesiono do szpitala w piwnicach przy ulicy Długiej. Gdy ewakuowano Starówkę, matka mimo ran zdołała przejść kanałami do Śródmieścia; była leczona w szpitalu powstańczym przy ulicy Wspólnej.
Co się z nią stało po upadku Powstania?
Po kapitulacji Powstania Warszawskiego Niemcy przewieźli mamę z grupą powstańców do obozu dla rannych jeńców wojennych w Gros Lubars. Po wygojeniu ran do końca wojny przebywała w kobiecym obozie jenieckim Oberlangen. Obóz ten wyzwoliła Brygada generała Maczka. Kobiety przeniosły się do zabudowań po byłym obozie włoskim i tam matka zorganizowała szpital. Potem wyjechała z moim ojcem do Włoch – służyli w Korpusie Sanitarnym Armii Andersa. Rodzice wstąpili na uniwersytet W Bolonii, na medycynę; uniwersytet zgodził się przyjąć na studia tych, co je mieli zaczęte.
Uzyskała dyplom lekarza i została zdemobilizowana. Wtedy moi przyszli rodzice musieli wybrać: jechać do Australii jako lekarze, do Anglii jako repatrianci (co było zalecane i co wybrała większość) lub wracać do Polski. Matka bardzo chciała jechać do Polski, tu miała rodziców. Trafili do obozu przejściowego dla tych, co wracają do swoich krajów i potem transportem kolejowym do Polski, w roku 1947. Podjęli pracę lekarzy w klinice w Szczecinie. Polska bardzo potrzebowała lekarzy, szczególnie na Ziemiach Zachodnich. Może dlatego uniknęli represji?
Co Pan wiedział o Powstaniu Warszawskim jako chłopiec? Co opowiadała Pana mama, a czego dowiedział się Pan sam?
Jako chłopiec o Powstaniu wiedziałem niewiele. Rodzice zazwyczaj starali się nie omawiać tych spraw przy dzieciach. Opinie czy zdarzenia usłyszane w domu mogły być nieopatrznie powtórzone wśród rówieśników i potem wykorzystane... Urząd Bezpieczeństwa na pewno obserwował członków AK, a szczególnie tych, którzy wrócili z Zachodu. Bo po co wrócili?
Potem się o tym więcej mówiło. Ale mama rzadko poruszała temat wojny. Może dlatego, że Powstanie, okrucieństwa wojny, śmierć towarzyszy broni to były sprawy jeszcze mało odległe w czasie, zbyt bolesne? Sporo o przebiegu Powstania dowiedziałem się w liceum ogólnokształcącym, była tam dobra nauczycielka historii.
Jak Pana mama traktowała Powstanie?
Mama była od początku wojny w konspiracji, w Armii Krajowej. Powstanie Warszawskie było dla niej jak dla wielu innych punktem kulminacyjnym wojny, jawnym zrzuceniem jarzma okupacji. Mama mówiła mi o nieprawdopodobnym poczuciu wolności, jakiego doznała w pierwszych godzinach Powstania. Poza tym traktowała Powstanie jako rodzaj pospolitego ruszenia, zwoływanego w Polsce od wieków dla obrony kraju. Uważała udział w walce jako żelazny obowiązek obrony ojczyzny.
Czym była dla niej odwaga?
To trudne pytanie. Matka uważała odwagę za cechę wrodzoną człowieka, którą jednak przez ćwiczenia woli można w sobie umacniać. „Człowiek który ma dużą siłę woli i pewien typ charakteru, mimo lęku wykonuje wszystko to co powinien. "Zachowuje się, jak trzeba" - tak jak Inka. Robi się to, co trzeba” – oto jej słowa na temat odwagi.
Elżbieta Grabowska-Piasecka miała 18 lat, kiedy zaczęła się wojna. Już wtedy biegała do szpitala, robiła kurs sanitariuszki, maturę zdawała na tajnych kompletach, potem konspiracyjnie studia medyczne. Z jakiego domu pochodziła? Kim byli Pana dziadkowie? No i jak Pan sądzi, dlaczego wybrała medycynę?
Ojciec mamy, Jan Grabowski pochodził z rodziny ziemiańskiej, która się przeniosła do Warszawy, zasilając szeregi inteligencji. Został inżynierem rolnikiem i całe życie zajmował się hodowlą koni. W Polsce międzywojennej przez parę lat był Dyrektorem Departamentu Chowu Koni Ministerstwa Rolnictwa. Był również prezesem Komitetu dla Spraw Wyścigów Konnych, a także redaktorem naczelnym najważniejszego pisma koniarzy – „Jeździec i Hodowca”. Po II wojnie światowej prowadził państwowe stadniny koni, a potem wykładał hodowlę koni jako profesor nauk rolniczych. Matka mamy, moja babcia, była córką chirurga, miał on w Lublinie klinikę. I co się dzieje? Matka zostaje chirurgiem jak jej dziadek. Idzie też śladem ojca, przejmując po nim pasję zajmowania się końmi, jeździectwa, hodowli... Pyta Pani dlaczego wybrała zawód medyka? Oprócz przykładu dziadka, był duży wpływ nauczycielki biologii z liceum. Poza tym chirurgia to jest fach tylko dla kobiet silnych, odpowiadało jej to. Mówiła mi, że bardzo wcześnie zdecydowała, że będzie lekarzem. Niektórzy ludzie od dzieciństwa wiedzą, co chcą robić...
Kiedy poznała Pańskiego ojca? To była romantyczna historia?
Nie wiem dokładnie kiedy, ale w Warszawie przed Powstaniem już byli parą. On walczył w Śródmieściu, ona po upadku Starówki przeszła do Śródmieścia kanałami, połączyli się. Po kapitulacji Powstania poszli do niewoli, byli w obozach jenieckich w głębi Niemiec. Potem wspólne dokończenie studiów medycznych we Włoszech, powrót do Polski, mój dom rodzinny w Szczecinie – piękne czasy, ogród, choinka na Boże Narodzenie, ojciec piecze na święta ciasto drożdżowe… Ale w roku 1960 wyjechali ze Szczecina i już wtedy praktycznie się rozstali.
Elżbieta Piasecka do późnych lat swojego życia hodowała konie. Przyjaźniła się z aktorami, reżyserami. Jej konie „grały” w filmach Andrzeja Wajdy, jeździł na nich Daniel Olbrychski. Kto jeszcze?
Właśnie. Dorastała w atmosferze rozmów o koniach ze względu na pracę ojca. Jak już wspomniałem, jej ojciec był w Polsce międzywojennej i powojennej jednym z najważniejszych specjalistów w dziedzinie hodowli koni! Od dziecka na wakacje jeździła na wieś do krewnych, gdzie były konie. Pracując w szpitalach na urlopy jeździła do stadnin, często ze mną i moim bratem. Uczestniczyła w rajdach konnych. Przed emeryturą miała prywatnego konia, którego trzymała u rolnika. Potem wzięła wcześniejszą emeryturę, kupiła kawał ziemi niedaleko Warszawy i założyła stadninę koni. Górale Beskidzcy wybudowali dużą drewnianą stajnię, dokupiła konie i zaczęło się. Przyjeżdżali różni miłośnicy koni i natury; zafascynowani jej osobowością, często szukający wsparcia, przykładu. Artyści, wspomniani przez Panią reżyserzy, malarze, pisarze. Andrzej Wajda wypożyczył kilka koni mamy do filmu, chyba do „Brzeziny”, był kilka razy w stadninie. Już nie pamiętam tych wszystkich znanych postaci, nie mieszkałem w stadninie, jedynie przyjeżdżałem i zostawałem na kilka dni pomóc w różnych sprawach. W ślady mamy poszło wiele dojrzałych dzisiaj kobiet, które zaczynały u niej jako dziewczynki od sprzątania stajni i obrządzania koni. Kilka z nich ma teraz swoje stajnie. Niektórzy młodzi pod jej wpływem przewartościowali swoją drogę życiową, a nawet zmienili zawód czy zdobyli nowy.
Jedno było trudne i coraz trudniejsze: powoli utrzymanie stajni stawało się coraz większym ciężarem. Podobne przedsięwzięcia zazwyczaj nie przynoszą zysku. Jest taki dowcip: Jak zostać milionerem dzięki hodowli koni? Otóż trzeba być wcześniej miliarderem... A mama nawet milionerem nie była... uskładała trochę pieniędzy z pracy chirurga biorąc dyżury i nadgodziny, potem jeszcze trochę dojeżdżała do szpitala na pół etatu, a wreszcie tylko emerytura i ta hodowla, do tego trochę lekcji konnej jazdy, czasem się sprzedało konia...
„Staram się być takim biblijnym pasterzem. Wszystko, co żyje pod moim dachem, ma czuć się wolne, przynajmniej w wymiarze, jakim to możliwe. Konie całe dnie spędzają na powietrzu, są bez przerwy ze sobą, ustaliły hierarchię, znają swoje miejsca. A że czują się całkowicie pewnie, spokojnie, nadają się znakomicie pod siodło” – to słowa Pana mamy. Jak by Pan je skomentował?
Tak, piękny cytat Pani wyszukała. W tym jej azylu, stadninie, zwierzęta były na pierwszym miejscu. Mama uważała, że gatunek ludzki zmierza w niedobrym kierunku i przeciwstawiała mu „szlachetne” zwierzęta. Oczywiście konie przede wszystkim, ale były też psy i nawet hodowla wilczarzy czyli hartów irlandzkich, ogromnych przepięknych psów. Jej wilczarze – Filip i Jasna – były wożone po wystawach psów i zdobyły kilka czempionatów. Poza tym był jeden kulawy nadwrażliwy pół-wilczarz Tunio, szalony foksterier Koko, nieustraszony nieduży kudłaty owczarek polski Marszałek... Z koni zdarzały się istoty przygarnięte, skrzywdzone, które się w stadninie rehabilitowały: na przykład Siwa – kobyłka wykupiona spod rzeźni, która się odwdzięczyła kilkoma źrebaczkami; Iskra – nieufna młoda kobyła bita przez rolnika; Henio – masywny chłopski koń, który zrzucał jeźdźców delikatnie, dla żartu i potem łypał na nieszczęśnika z boku uśmiechając się… W stadninie spędził też zasłużoną emeryturę koń wysokiej klasy sportowej – Igrek – na którym mój brat Piotr Piasecki odnosił wielkie sukcesy sportowe we Wszechstronnym Konkursie Konia Wierzchowego. Były również konie o dużej wartości hodowlanej. Rodziły się źrebaczki, matka wtedy całymi nocami czuwała, a one się rodziły przeważnie gdy na chwilę przysnęła.
Ludzie, którzy ją znali, mówią, że była prekursorką w dwóch dziedzinach – to ona pierwsza sprowadziła do Polski irlandzkie kuce connemara, a jako kobieta-chirurg pierwsza dokonała w Polsce operacji na otwartym sercu.
Kuce irlandzkie sprowadziła po roku 2000. Rzeczywiście była jednym z pierwszych hodowców tej rasy w Polsce. Są to nietypowe kuce, bo mają wzrost i wygląd małego konia, nie kojarzą się z popularnym „kucykiem”. Mają świetny charakter – łagodność i dzielność; są idealne do jazdy konnej dla dzieci i młodzieży, a także na potrzeby hipoterapii. Urodziło się u nas kilka pokoleń tych pięknych koni. Operację serca przeprowadziła jeszcze w klinice w Szczecinie. Takie udane operacje to była wtedy wielka rzadkość. Uratowała kioskarza, który podczas napadu dostał cios nożem. Dużo o tym pisano w prasie, zachowała się jeszcze w naszym domu notatka o tej operacji, wycięta ze szczecińskiej gazety. Potem, gdyśmy wyjechali ze Szczecina, mama została szefową Oddziału Chirurgii Dziecięcej w Szpitalu Miejskim w Żyrardowie. Tam też przeprowadziła dużo trudnych operacji. Na przykład uratowała dziecko z przebitą wątrobą – dziewczynka spadła z roweru i nadziała się na kierownicę. Matka zeszyła wątrobę, co jest bardzo trudne; mówiła mi, że wątroba jest rzadka i bardzo ukrwiona i trzeba szyć specjalną igłą…
Dla wielu była mistrzynią, traktowano ją niczym guru. Na czym polegała jej charyzma?
Jej przywództwo duchowe wobec bywalców stadniny było niewątpliwe. Przyjeżdżali najpierw na konną jazdę, po odprężenie, kontakt z naturą, a stopniowo wpadali w sidła jej niezwykłej silnej osobowości. Mimo, że założyła to ranczo już po pięćdziesiątce i czterdzieści lat się tam starzała, zawsze, ale to zawsze lgnęli do niej ludzie młodzi, szukający swojej drogi, rady, przykładu, pomocy. I znajdowali ją niekoniecznie w sposób bezpośredni, a raczej przez częsty kontakt z tak niezwykłą osobą, próbę naśladowania, dorównania jej. Nie zawsze była miła; gdy uznała to za konieczne, potrafiła ostro skrytykować, powiedzieć prawdę w oczy, co niektórych raniło jak rózga. Było grono stałych bywalców, którzy przyjeżdżali do stadniny wiele lat, godząc się na jej narrację, czerpiąc niewymowne zadowolenie z bywania w stadninie, gdzie jazda konna była nieraz mniej ważna od tradycyjnej herbatki i rozmowy przy stole. Matkę podziwiano za jej udział w Powstaniu, za odwagę, zdecydowanie, celność sądów i oczywiście za stosunek do zwierząt, ten mikroświat który stworzyła z końmi, psami i sobą w centrum jako członkinią stada…
Stawiała sobie różne cele, krótko i długoterminowe i konsekwentnie je realizowała. Miała niezwykłą siłę woli, którą ćwiczyła i rozwijała. Nie lubiła się cofać, rezygnować. W jakiejkolwiek społeczności się znalazła, wkrótce zyskiwała autorytet, uznanie. Tak było w Powstaniu, podobnie w szpitalach, w których pracowała, nawet na rajdach konnych czy górskich wyprawach. Miała wielu oddanych przyjaciół. Matka była właściwie zawsze żołnierzem – chirurg jak żołnierz musi szybko oceniać, decydować i działać, strzec się pomyłek, mieć odwagę.
O niektórych zdarzeniach z życia Pana mamy napisał Pan w swojej ostatniej książce „Ludziary”, którą też jej zadedykował. Jakby Pan to określił, czym kierowała się w życiu Pana mama? Co było dla niej najważniejsze?
Książka „Ludziary” to na razie propozycja wydawnicza. Jest to moja kolejna proza; poprzednia – „Cegiełki i inne opowiadania” – jest w księgarniach od kilku lat. W „Cegiełkach” opisuję życie społeczności, zdarzenia i przyrodę Wzgórz Sokólskich, gdzie się osiedliłem na wsi bardzo daleko od Warszawy i założyłem bazę turystyczną. W pewnym sensie jest to próba naśladowania matki, ale bez zwierząt. Zanurzyłem się za to w tamtejszą społeczność, z różnym powodzeniem. W nowej książce opisuję pewne zdarzenia z udziałem mamy, z jej otoczenia, szczególnie ze stadniny, a także zapis moich rozmów z nią o jej szlaku bojowym w Powstaniu. Nie jest to jednak książka tylko o matce; jest tam druga postać główna. To książka o niezwykłym człowieku, o trudzie i sztuce życia w zgodzie z samym sobą i z naturą. Co było dla matki najważniejsze? Chyba wolność, rozumiana jako wolność osobista, wolność wyboru i wolność Polski, w której żyła. Potem odwaga. Rodzina – zawsze przywiązywała wagę do zgromadzenia się najbliższych chociaż w ważne święta. Dbała o wychowanie moje i brata, wpajała nam poczucie sprawiedliwości, uczyła samodzielności. Zwierzęta były bardzo ważne. I przyroda, natura. Medycyna też, ale na starość jej pasja medyczna ostygła, na emeryturze nie miała na to czasu. A Bóg? Była człowiekiem wiary, chociaż nie obnosiła się z tym. Mawiała, że po śmierci znajdzie się dla niej miejsce na łąkach niebieskich wśród ukochanych koni.
„Wolę mówić o tym, co ciekawe, dobre, piękne. Proszę wyjrzeć przez okno: słońce świeci, psy szczekają, konie galopują. Czegóż trzeba więcej?” - to jej słowa. To była jej filozofia życiowa – żyć tu i teraz, cieszyć się z tego, co jest?
Tak, właśnie. Znów bardzo trafny cytat. Żyć tu i teraz, żyć chwilą, nie rozgrzebywać i nie wałkować w nieskończoność swoich niepowodzeń, porażek czy problemów, nie dzielić włosa na czworo. To życie chwilą odczuwała może najmocniej w czasie walk powstańczych. Bo co tu rozpamiętywać, deliberować, gdy dosłownie w każdej sekundzie można umrzeć… Wtedy, w sytuacjach skrajnych, granicznych, według niej człowiek upodabnia się do każdego innego ssaka, który walczy o przetrwanie. A wszak zwierzęta żyją właśnie chwilą, tu i teraz. Pamiętam jak stałem kiedyś z matką przy wybiegu dla koni. Było lato, słońce, na łące pod lasem pasły się konie. I ona powiedziała: „Tak sobie spaceruję i chłonę piękno”. Czy to nie jest wielkie?
Wrócę jeszcze do początku naszej rozmowy, czyli do Powstania Warszawskiego. Pana mama do końca uczestniczyła w uroczystościach rocznicowych, spotykała się wtedy z innymi powstańcami. Wszyscy się znali. Czym były dla niej te spotkania?
Przywiązywała do tych uroczystości dużą wagę, szczególnie w późniejszej starości. Co roku woziłem ją na obchody rocznicy wybuchu Powstania do Parku Wolności na dziedzińcu Muzeum Powstania Warszawskiego. Czasem 1 sierpnia jeździliśmy na Cmentarz Powązkowski do kwater Zgrupowania Sosna; siadała tam na murku z kolegami i wspominała stare dzieje. 31 sierpnia, w kolejne rocznice zbombardowania Pasażu Simonsa, pod pomnikiem batalionu Chrobry I na skraju Ogrodu Krasińskich odbywała się msza polowa i apel poległych, a po uroczystości zamawiano na obiad w staromiejskiej restauracji. Teraz zostało przy życiu kilkoro powstańców. Na Apel Poległych przychodzą dzieci i wnuki, środowisko kombatantów. Jest zawsze poczet sztandarowy, złożenie kwiatów, mszy już nie ma. Stoi ten pomnik w miejscu, gdzie był Pasaż Simonsa. Zachował się jeden stalowy filar obcięty przy samej ziemi. A pod ziemią leżą szczątki ponad stu żołnierzy Batalionu... Na 90 urodziny mamy – 11 lat temu – delegacja powstańców z Chrobrego przyjechała do stadniny, była mała uroczystość. Żyło jeszcze sporo osób. Matka utrzymywała też kontakt ze środowiskiem obozu jenieckiego Oberlangen. Co roku urządzano uroczyste spotkanie z obiadem, w dużej wynajętej sali. Pamiętam, że 30, 20 lat temu była pełna sala; zawiozłem ją na kilku takich spotkań. Miała w tym środowisku kilka serdecznych koleżanek, najbliższa umarła parę lat przed nią. Już nie ma tych spotkań. Wszystko się kończy, ale dzięki pamięci trwa.