Przedsiębiorcy bezskutecznie szukają kandydatów na 140 tys. wolnych miejsc pracy. Tymczasem w październiku z rynku zniknąć może nawet pół miliona pracowników. Jeśli skorzystają z obniżonego wieku emerytalnego.
Polska gospodarka cierpi na niedobór pracowników, co może spowolnić jej rozwój. Przedsiębiorcy mają problem z realizacją kontraktów eksportowych, konkurencja się cieszy. A eksport był przez ostatnie lata kołem napędowym naszej gospodarki.
Liczba młodych, którzy rozpoczynają aktywność zawodową w Polsce (wielu nadal emigruje), jest już teraz mniejsza od liczby osób kończących pracę. W ostatnich dwóch latach z rynku znikało przez to średnio 80 tys. ludzi w wieku produkcyjnym. Gdyby utrzymać podwyższony przez PO i PSL wiek emerytalny, w kolejnych 5 latach rynek pracy kurczyłby się nam o ponad 100 tys. osób rocznie. Trzeba by ten deficyt uzupełnić robotami lub gastarbeiterami, np. z Ukrainy. Ale braki mogą być zdecydowanie większe.
Największe zagrożenie w perspektywie tego roku stanowi wejście w życie przepisów ustawy o przywróceniu poprzedniego wieku emerytalnego (podwyższonego w roku 2012, zgodnie z europejskimi trendami). PiS dotrzymało słowa danego „Solidarności” oraz sporej grupie wyborców i od października kobiety znów pracować będą do 60., a mężczyźni do 65. roku życia (oczywiście z licznymi wyjątkami; dla górników, mundurowych, rolników itp.) .
Świadczenia osób, które skorzystają z nowych-starych rozwiązań, szczególnie kobiet, będą przez to niższe - ale znaczna część potencjalnych emerytów i tak deklaruje, że mimo to wybierze odpoczynek. Najwyżej potem dorobi do świadczenia.
Rząd zapewnia, że - wbrew przeciekom z resortu rodziny i pracy - nie rozważa zakazu dorabiania; zdaniem Ministerstwa Rozwoju zakaz taki zakończyłby się rozrostem szarej strefy, bo emeryci masowo dorabialiby do głodowych świadczeń na czarno. Zamiast kija wicepremier Mateusz Morawiecki zaproponował marchewkę, występując z głośną w ostatnich dniach ofertą: 10 tys. zł premii dla tych, którzy zamiast przejść na emeryturę zdecydują się na dodatkowe dwa lata pracy.
Propozycja wynika nie tylko z obawy przed coraz bardziej prawdopodobnym zawałem rynku pracy, ale i z kiepskiej sytuacji budżetu państwa, do którego podpięta jest (zapewne na wieki) dramatycznie pustoszejąca kasa ZUS. Największą pozycję w budżecie stanowi właśnie dotacja do emerytur i rent, i wbrew zapewnieniom prezydenta Andrzeja Dudy („Nie wierzcie, gdy mówią, że się nie da”) oraz premier Beaty Szydło jej szybkie zwiększenie nie jest możliwe.
Nie chodzi tylko o to, że teraz brakuje pieniędzy, ale i o to, że wskutek uruchomienia nowych-starych przepisów owych pieniędzy będzie jeszcze mniej: nagłe przejście pół miliona ludzi na garnuszek ZUS oznacza bowiem drastyczne zmniejszenie wpływów państwa z pracy, a zwiększenie wydatków. Obecni dawcy staną się biorcami.
Wśród przedsiębiorców, pracujących chętnie po siedemdziesiątce i to kilkanaście godzin na dobę, powszechna jest opinia, że z „premii wicepremiera Morawieckiego” masowo korzystać będzie jedynie rozbuchana sfera budżetowa. Na którą ich firmy będą musiały pracować jeszcze intensywniej.