Jak wytropić w archiwach ślady swoich przodków radzi historyk z Archiwum Państwowego w Zielonej Górze
Szukanie korzeni, „uprawianie” drzewa genealogicznego to już nie moda, to pasja wielu Polaków, zwłaszcza tych, których rodzinna pamięć zagubiła się w wojennej zawierusze. O tym, od czego zacząć poszukiwania, mówi nam Tadeusz Dzwonkowski, historyk, dyrektor Archiwum Państwowego w Zielonej Górze.
Najczęściej o pomoc w budowie drzew genealogicznych zwracają się ci nasi Czytelnicy, których rodziny wywodzą się z Kresów. Pewnie dlatego że nagle rodziny zostały wyrwane z miejsc, w których żyły od pokoleń. Moja kresowa rodzina wywodzi się z okolicy Brzeżan. Pańska rada?
Cóż, należy zacząć od… początku. Czyli przejrzenia szuflad w poszukiwaniu starych dokumentów, fotografii, listów, wspomnień rodziców, dziadków. Tropimy przede wszystkim nazwiska, imiona wszystkich w jakiś sposób powiązanych z naszą rodziną osób, daty i nazwy miejscowości. Miejsca ślubu, komunii… Wszystkie informacje identyfikujące przodków.
No tak, ale w wielu rodzinach nie zostało nic oprócz wspomnień, które często nie są zbyt precyzyjne. W 1945, 1946 roku wiele osób zmieniało imiona, nazwiska, daty urodzenia...
Z reguły najbliższa rodzina o takich zmianach wie. Nawiasem mówiąc, te zmiany to nie była jakaś fanaberia, ale raczej wykorzystanie okazji. W bardzo wielu przypadkach archiwa przepadły lub dostęp do nich był utrudniony. Pamiętajmy, że archiwa niszczyły nawet oddziały AK, aby utrudnić dostęp do – jak byśmy to dziś powiedzieli – danych osobowych Niemcom przygotowującym listy osób do wywiezienia na roboty czy do obozów. Tak się często działo w okolicy Pińska, Grodna, Brześcia… Wówczas na przykład, aby wstąpić w związek małżeński, potrzebni byli tylko świadkowie, którzy potwierdzali tożsamość, stan cywilny konkretnej osoby. Było łatwo o nadużycia, na przykład wiele pań się odmładzało, czego po latach żałowały w kontekście kompletowania dokumentów emerytalnych. Inni próbowali się odciąć od swojej przeszłości, zatrzeć ślady.
Jeśli nie mamy w szufladach dokumentów, wszystko przepadło?
Niekoniecznie. Część przesiedlonych przywiozła z sobą dokumentację, ale niektórzy zdeponowali ją w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym i w tym momencie powinniśmy sięgnąć do archiwów państwowych w Zielonej Górze, Poznaniu, Wrocławiu, Szczecinie, Opolu. Tutaj jest sporo danych, rozmaite bumaszki, czyli kwitki z transportów, poświadczenia pozostawionych na Wschodzie nieruchomości, gospodarstw rolnych. Z kolei w zespole Ministerstwa Ziem Odzyskanych w Archiwum Akt Nowych w Warszawie mamy szansę znaleźć dokumenty konkretnego transportu z Kresów z imionami i nazwiskami przybyłych. Oczywiście dobrze znać datę lub numer transportu. Szukamy tych informacji również w archiwach najpierw urzędów starosty, a po roku 1950 powiatowych rad narodowych. Tam w aktach urzędów stanu cywilnego odnajdziemy nawet ślady zmian imion i nazwisk czy ustalania tożsamości, stanu cywilnego, uznania osoby za zmarłą.
Tak dotrzemy do informacji na temat naszych dziadków…
Z reguły będą to mniej więcej lata 20. minionego wieku. I szukajmy. Akta zabużańskie urzędów stanu cywilnego znajdują się w Archiwum Głównym Akt Dawnych i Państwowym Archiwum Historycznym we Lwowie, które ma znaczne i interesujące nas zasoby. Archiwa państwowe znajdziemy również w Mińsku, Grodnie, Wilnie. Inne źródło to inwentarze konsystorza parafii archidiecezji. Jeśli mówimy o Brzeżanach, mamy je w naszym archiwum i możemy je udostępnić. Jeśli interesuje nas Wołyń, okolice Łucka, Równego, Pińska, mamy publikacje księdza Żurka, który sporządził wiele szczegółowych indeksów, gdzie znajdziemy nie tylko imiona, daty urodzeń, nazwiska naszych dziadków, ale też imiona rodziców. To praktycznie wypisy metrykalne.
Gdy znajdziemy dziadków, mamy także ich rodziców, czyli pradziadków. Jak daleko możemy zajść tym tropem?
Jeśli jako przykład weźmiemy parafie archidiecezji lwowskiej, o której teraz mówimy, mamy pewność, że przynajmniej niektóre z nich mają zapisy metrykalne nawet z początku XVI wieku. Podkreślam - niektóre. Czyli ponownie adres to Archiwum Główne Akt Dawnych lub Lwów. Jednak mamy sporo innych źródeł. Dla rodzin szlacheckich, a na Kresach znaczna ich część się nimi legitymowała, dobrym adresem w internecie są strony Mormonów, gdzie znajdziemy mnóstwo ksiąg metrykalnych. Inne źródła to wykazy wojskowych, żołnierzy, rezerwistów...
A jeśli szukamy, szukamy i nic?
Wiele zależy od naszej inwencji, pomysłowości. Jeśli nasi przodkowie żyli w dawnym Cesarstwie Rosyjskim, sprawdźmy w obwieszczeniach carskich, które dostępne są w bibliotekach cyfrowych. Tutaj znajdziemy ślady, o ile nasi przodkowie złamali w jakikolwiek sposób prawo. Będą miejscowość i data urodzenia. Zajrzyjmy do spisu wyborców do Dumy. Internetowe poszukiwania mogą nas zaprowadzić do Wiednia i archiwów państwa Habsburgów. Sprawdźmy w archiwum wojskowym w Rembertowie, gdzie znajdziemy wykazy osadników wojskowych. Dodatkowo mamy specjalne księgi oficerów, w każdej armii zresztą. To także listy poległych w I wojnie światowej, które prowadziła każda z walczących stron. Jeśli wśród przodków mieliśmy duchownych, zajrzyjmy do schematyzmów, które wychodziły praktycznie od czasów Napoleona. Warto sięgnąć również do wszelkich bibliotek cyfrowych, wpisać nazwisko i czekać. Przecież pana przodek mógł sprzedawać krowę i dać o tym ogłoszenie w miejscowej gazecie.
Łatwiej znaleźć krewnych mieszkających w mieście?
Oczywiście. W mieście więcej jest interakcji, które znajdują odzwierciedlenie na papierze. Chociaż ważniejsze jest to, czy nasz przodek był posiadaczem nieruchomości, gospodarstwa rolnego. To znacznie ułatwia poszukiwania, chociażby za sprawą rozmaitych katastrów. Tak było z moimi poszukiwaniami. Dopóki moi Dzwonkowscy byli właścicielami czegokolwiek, zostawiali ślady: byli płatnikami podatków, zobowiązań, zawierali kontrakty, transakcje. Gdy się stawali ekonomami, agronomami, służącymi na dworze, zaczynały się schody. Podobnie gdy się przemieszczał z miejsca na miejsca.
Jak daleko pan dotarł w swoich poszukiwaniach?
Do 1489 roku. Ale to wynikało z tego, że moi przodkowie właśnie zwykle coś tam mieli. Jednak generalnie im dalej w głąb czasu wędrujemy, mamy coraz mniej pewności, że odnalezieni przez nas ludzie są rzeczywiście naszymi krewnymi. Cóż, księgi metrykalne generalnie były prowadzone dopiero po soborze trydenckim, czyli pierwsza połowa XVII wieku.
Podobno jeśli sprawdzimy, na jakim terenie najliczniej pojawiają się nasze nazwiska, stąd wywodzi się rodzina.
Jest to jakaś prawidłowość, ale trzeba bardzo uważać. Są popularne nazwiska, ale ludzie wcale nie muszą być krewnymi. Dzwonkowskich jest w Polsce około 4,5 tys., z których tylko około 800 to moi krewni. Nie każdy człowiek noszący nawet nazwisko Dzwonkowski jest moim przodkiem, nawet jeśli zejdziemy do Piasta, gdyby wówczas oczywiście funkcjonowały nazwiska.
Zaskoczenia przy poszukiwaniach genealogicznych?
Jest ich mnóstwo i to zawsze jest wielka przygoda, podróż w czasie, na przykład szybkie deklasacje rodzin. Z reguły tak mniej więcej do 1830 roku, jeśli ktoś jest szlachcicem, posiadaczem, i nagle znika... To zabrzmi nieco jak hasło polityczne, ale w przypadku mojej rodziny widoczna jest prawidłowość, że Dzwonkowscy posiadali najwięcej, gdy Polska znaczyła najwięcej.
W pewnym momencie w poszukiwaniach zawsze natrafiamy na ścianę…
Jeśli nie ma śladów na papierze, to jest koniec naszej drogi. Nie radzę zakładać, że jeśli znajdujemy kogoś o tym samym nazwisku, to jest to nasz przodek. Nie warto dopisywać także baśniowej genealogii. A tak często bywa, zwłaszcza gdy się okazuje, że nasz hipotetyczny przodek był człowiekiem znacznym. Nie chodźmy na skróty. Nie karmmy tymi poszukiwaniami naszej pychy, ale zaspokajajmy głód wiedzy…