Jeśli dobrze policzyłem, właśnie powstaje piętnasta społeczna rady przy prezydencie Wrocławia. Co to za twory rodem prawie jak ze Związku Radzieckiego, który - jak niektórzy jeszcze pamiętają - właśnie nazywano Krajem Rad.
Tak jak wtedy, tak i teraz, rady te raczej nie mają nic do powiedzenia, ale pozory są, że ludzkość ma głos. Żebym nie był gołosłowny, zacytuję słowa jednego z kandydatów, który nie dostał się do najnowszej rady, tym razem od kultury, a mówi o wyzwaniach dla tego ciała: „Najpoważniejsze wyzwanie to współpraca z prezydentem Wrocławia Jackiem Sutrykiem. W trakcie jednego z kongresowych paneli prezydent wyraźnie wskazał, jak widzi rolę Rady i jaka rola wynika z przepisów prawa. Mówił o tym m. in. w kontekście pomysłu utworzenia we Wrocławiu stanowiska wiceprezydenta do spraw kultury. Prezydent powiedział, że wiceprezydenta ds. kultury nie ma, nie będzie i nikt nie będzie mu urządzać urzędu”.
I tu prezydent jest konsekwentny w myśl zasady, którą często powtarza, że to on wygrał wybory, a jak ktoś chce zrobić coś inaczej, to też niech te wybory wygra. To, że prezydent nie chce kolejnego zastępcy, to doskonale rozumiem. Już ci, którzy są, niewiele robią i mało kto wie o ich istnieniu.
Więc po co te rady? Zwłaszcza, że chyba w każdej z nich zasiada przynajmniej jeden urzędnik z ratusza, jeżeli nie więcej. Patrząc z perspektywy wybranej podczas minionego weekendu rady do spraw kultury, nasuwa się pytanie, czy menadżerowie kierujący placówkami kulturalnymi nie dają rady? Zwłaszcza, że nad sobą mają grono nadzorców w magistracie. Czy jej powołanie to efekt braku zaufania do tych menadżerów?
Jeśli faktycznie nie są najlepsi, wystarczy ich wymienić, a nie powoływać jakieś ciało, które będzie miało złudzenie, że ma na coś wpływ. Chyba, że chcemy zaspokoić potrzeby ambicjonalne pewnej grupy ludzi. Świadczyć może o tym zacięta walka o miejsce w tej ostatniej. Kilka osób nie może dać sobie rady z tym, że nie dostali się do rady. To może szesnasta rada dla bezradnych?