Jak uratować Łódź przed wyludnieniem
Debata z udziałem ekonomisty Janusza Wdzięczaka, filozofa i etyka dr Katarzyny De Lazari-Radek, socjologa Michała Przybylskiego i lekarza Filipa Płużańskiego.
Ttink tank Ambitna Polska zorganizował debatę „Jak uratować Łódź przed wyludnieniem: jakość życia i demografia”. Odbyła się w klubokawiarni Niebostan, a jej uczestnikami byli: Janusz Wdzięczak, prezes Fundacji Ambitna Polska, dr Katarzyna De Lazari-Radek, łódzki filozof, etyk, obecnie realizująca roczny grant naukowy z Yale University na temat szczęścia, Michał Przybylski, socjolog z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego, lekarz Filip Płużański ze szpitala im. WAM, wiceprzewodniczący Porozumienia Rezydentów. Przedstawiamy jej skrócony zapis:
Janusz Wdzięczak:
W ciągu ostatnich kilkunastu lat Łódź opuściło 85,5 tysiąca mieszkańców. To zatrważająca liczba, Łódź jest najszybciej wyludniającym się miastem wojewódzkim w Polsce. W ciągu najbliższych 30 lat liczba ludności naszego miasta nadal będzie spadać i do końca stulecia będziemy miastem wielkości Piotrkowa Trybunalskiego. W raportach Głównego Urzędu Statystycznego i innych jednostek badawczych ten negatywny trend widać na wszystkich płaszczyznach związanych z demografią, na przykład w ilości urodzeń, wyjazdów, wskaźnikach zdrowia, długości życia. W województwie łódzkim ludzie żyją najkrócej w Polsce.
Michał Przybylski:
Musimy zdać sobie sprawę, że mówiąc o wyludnianiu się miast, poruszamy bardzo szerokie spektrum problemów. Jest jednak kilka obszarów, co do których mamy nieco większą wiedzę i na nich możemy się skupić. Dlaczego Łódź się wyludnia? Spójrzmy na rynek pracy. We wszystkich największych miastach w Polsce, a więc tych powyżej 500 tysięcy mieszkańców, takich jak Kraków, Wrocław, Poznań, jesteśmy miastem, gdzie najłatwiej popaść w bezrobocie. W wspomnianych wcześniej miastach bezrobocie rejestrowane oscyluje wokół 2-3 procent, w Łodzi ponad 7 procent. Po drugiej, jeżeli patrzymy na przeciętne miesięczne wynagrodzenie, w Łodzi zarabia się mniej od 400 do nawet 1500 złotych - w przypadku odniesienia do Warszawy. W Łodzi zarabiało się w ubiegłym roku około 4 tysięcy złotych. Musimy tu jednak zrobić zastrzeżenie, że Główny Urząd Statystyczny raportuje tylko o wynagrodzeniach uzyskiwanych w firmach zatrudniających więcej niż 9 osób, w związku z czym umyka nam wiele małych firm. Mamy więc miasto, w którym stosunkowo łatwo zostać bezrobotnym i relatywnie trudno dużo zrobić.
W Łodzi relatywnie często zapada się na choroby cywilizacyjne: układu krążenia, górnych dróg oddechowych. Sama jakość powietrza tego nie tłumaczy, bo inne duże miasta miewają gorsze wskaźniki. Być rolę odgrywają stresujące warunki życia, mniejsze poczucie zadowolenia z miasta.
Katarzyna De Lazari-Radek:
Zupełnie nie wierzę w te zapowiedzi, że za sto lat będziemy malutkim miastem. Liczba ludności na świecie ma sięgnąć 12 miliardów i Łódź ten globalny trend także obejmie. Interesuje mnie natomiast czego ludzie pragną, dlaczego opuszczają swoje domy, rodziny, przyjaciół. Kiedy ktoś za granicą pyta mnie, dlaczego nie szukam pracy gdzie indziej, co to jest ten Uniwersytet Łódzki, który mało kto zna, zawsze mówię, że tu w Łodzi jest moja rodzina, przyjaciele. Kiedy badam, co czyni człowieka szczęśliwym, to oprócz pieniędzy i dachu nad głową, to relacje społeczne są absolutnie najistotniejsze i jest to najważniejsze źródło szczęścia. Kiedy myślę o Łodzi, zastanawiam się w jaki sposób można je odbudować i co się stało, że w tym mieście nie było i nie ma bliskich relacji społecznych. Wydaje mi się, że w przypadku Łodzi podstawowym problemem jest samospełniająca się przepowiednia: nie mamy dobrej polityki wizerunkowej. Jak się zaczyna mówić, że Łódź to miasto upadłe, to ludzie zaczynają w to wierzyć, niezależnie do tego, czy rzeczywiście w Łodzi jest dużo gorzej niż w innych miastach. W międzynarodowym rankingu miast, w których najlepiej się żyje, na czele jest Wiedeń, w pierwszej dwudziestce najwięcej jest miast niemieckich, mieszczą się w tym rankingu Warszawa i Wrocław. Więcej polskich miast nie ma, natomiast bodajże na 231 miejscu jest Damaszek. Być może nieobecność Łodzi w tym rankingu nie jest winą samego miastu, ale tego, że się o Łodzi nie mówi, że nam samym nie przychodzi do głowy, żeby dobrze pomyśleć o swoim mieście i innym dobrze o nim mówić.
Filip Płużański:
Dla mnie problemem wyludniania jest ważny z punktu widzenia pacjentów i samych lekarzy. Wbrew pozorom, są to dwa odrębne światy. Jako lekarze jesteśmy wystawienie na pokusy pracy w innym mieście, z drugiej strony widzimy, że naszym pacjentom wcale nie jest tak dobrze jak mogłoby być. W Łodzi mamy bardzo wysoką zapadalność na choroby cywilizacyjne, a choroby cywilizacyjne wiążą się z tym, że coraz więcej pragniemy, a te potrzeby nie są zaspokajane. W dużym uproszczeniu: choroby cywilizacyjne wynikają z braku szczęścia. I to nie jest do końca tak, że mamy zły system opieki zdrowotnej, który jest odpowiedzialny za choroby cywilizacyjne. Bardzo często spotykam się z pacjentami, którzy kiedyś wyjechali za granicę w poszukiwaniu lepszej pracy i lepszych warunków życia, a teraz wracają do nas, żeby się leczyć. Dlaczego? Bo opieka zdrowotna jest u nas dużo bardziej dostępna dla kogoś, kto ma pieniądze.
Janusz Wdzięczak:
Zastanówmy się nad innym zagadnieniem. We Wrocławiu już co dziesiąty mieszkaniec jest pochodzenia ukraińskiego. Prognozy wskazują, że w tym roku liczba Ukraińców pracujących w Polsce ma się podwoić. W Polsce przetacza się dyskusja na temat migrantów, zwłaszcza z południa. Czy w kontekście tych procesów migracyjnych powinniśmy liczyć się z dużą liczbą ludności napływowej w Łodzi, czy to może oznaczać powrót wielokulturowej Łodzi? To chyba w ogóle duże wyzwanie społeczne?
Michał Przybylski:
Intuicja podpowiada, że sytuacja w Łodzi i szerzej, w Polsce, jest lepsza niż w wybranych państwach. Z punktu widzenia bezpieczeństwa, stabilności życiowej jesteśmy dla migrantów krajem, gdzie mogą założyć rodzinę, pójść do pracy. Z drugiej strony czytam, że Urząd ds. Cudzoziemców odsyła z kwitkiem właściwie wszystkich niezależnie od tego, skąd pochodzą. Stanowisko polskich władz, i to nie tylko obecnych, na poziomie deklaratywnym było takie, że przyjmiemy wszystkich, którzy potrzebują pomocy. W praktyce, jeśli ktoś zechce zalegalizować u nas pobyt, natknie się na różnego rodzaju bariery. W naszym społeczeństwie dość mocno są też wmontowane pewne uprzedzenia. Nie za bardzo lubimy innych, wolimy, żeby Polak był biały. Nie chciałbym generalizować, ale niezbyt sobie wyobrażamy nazwanie Polakiem kogoś, kto urodził się w Polsce, ale jego rodzice pochodzą na przykład z Libii czy Nigerii.
Katarzyna De Lazari-Radek:
Myślę, że to się szybko wyjaśni: albo będziemy otwarci na świat, albo będziemy zmarginalizowani w Europie. Ja mam zajęcia z obcokrajowcami, którzy przyjechali do nas z Afryki, z Bliskiego Wschodu. Opowiadają straszne historie, czasem nie wiem, co mam im powiedzieć. Stąd mój apel, aby udzielić wsparcia obcokrajowcom, którzy są na ulicy wyzywani, albo uderzani. Oni nie rozumieją dlaczego to ich spotyka, dlaczego są odtrącani. Przyjechali tu ciężko pracować, uczyć się, za tę naukę często płacą.
Filip Płużański:
Myślę, że takie nastawienie do cudzoziemców nie jest jednak u nas powszechne. Natomiast nie wiem czy otwarcie granic rozwiąże problem wyludniania się.
Przyjeżdżają do nas ludzie, którym tutaj zawsze będzie lepiej w porównaniu z tym, co mają u siebie. Niestety, nie przyjeżdżają do nas specjaliści i wysoko wykwalifikowani pracownicy. Rzadko spotykam się z pacjentem z zagranicy, który przyjechał tu pracować i zgłasza się na operację więzadła krzyżowego, bo zerwał sobie to więzadło na nartach. To ludzie, którzy wykonują najprostsze, ciężkie prace i przychodzą z urazami nabytymi przy takich właśnie pracach.
Spójrzmy na to przykładzie branży medycznej. U nas procedury umożliwiające zostanie lekarzem obywatelowi innego państwa są dużo trudniejsze, niż dla Polaków, którzy chcą prowadzić praktykę lekarską za granicą. Nie jestem też pewien, czy Polska będzie w stanie zaproponować lekarzom z Ukrainy takie warunki, żeby przyjechali tutaj zamiast do Niemiec lub Wielkiej Brytanii.
Janusz Wdzięczak:
Postawmy inne pytanie związane z wyludnieniem miasta. Znaczna część łodzian przeniosła się do miast i miasteczek w okolicach miasta, spodziewając się tam osiągnięcia wyższej jakości życia. Czy to znaczy, że Łódź nie może im zaoferować odpowiedniej jakości życia?
Michał Przybylski:
W tym pytaniu zawiera się sugestia, że jakość życia w powiatach i miasteczkach, gdzie przeprowadzają się łodzianie, jest wyższa niż w Łodzi. Czy tak jest rzeczywiście? Jeżeli ludzie się przeprowadzają, to przede wszystkim dlatego, że ich stać na wybudowanie domu dalej od wielkiego ośrodka miejskiego. Z drugiej strony są na tyle mobilni, że ich stać, by do dużego miasta podróżować. Mogę się mylić, ale gdyby nagle do Andrespola czy innej gminy przyjechało dużo osób, to z czasem część z nich zaczęłaby uciekać, bo w gruncie rzeczy pragną przecież ciszy i spokoju, a nie życia w kolejnej aglomeracji.
Katarzyna De Lazari-Radek:
Ale czy rzeczywiście mieszkańcy miasta aż tak bardzo pragną ciszy i spokoju? Mam wielu znajomych, którzy uwielbiają centrum miasta. Można wyjść na kawę, wieczorem do pubu. Zwłaszcza dla młodych ludzi ten „brak spokoju” jest dużo bardziej atrakcyjny. Natomiast to czego w Łodzi brakuje to estetyka miasta, o którą dopiero od niedawna zaczynamy dbać. Wizerunek miasta, nawet fasadowy, musi być przyjemny w pierwszym odbiorze. Z uwagi na to, że Łódź nie została zniszczona podczas wojny i ze względu na bliskość Warszawy, przez całe dziesięciolecia w Łodzi nie robiono zupełnie nic w zakresie remontów kamienic. Zaniedbywana, z czasem stawała się coraz brzydsza. Od pewnego czasu widać jednak jak kamienica po kamienicy miasto jest odnawiane i chodzenie po mieście staje się czymś przyjemnym. Zwróćmy uwagę, kiedy o Łodzi zaczęło się mówić o na arenie międzynarodowej, w zagranicznych czasopismach - wtedy, kiedy pojawiły się murale. Miasto zaczęto określać mianem europejskiej stolicy murali. Dlaczego? Ponieważ rozwija się kultura i estetyka miasta, Łódź zaczyna być ciekawa ze względu na coś nowego, czego nie ma gdzie indziej w Europie.
Filip Płużański:
Można powiedzieć, że w Łodzi są nie tylko murale, ale i duże szpitale. Ale tak zupełnie serio, chodzi mi o to, że według badań, poza miastem dostępność opieki zdrowotnej jest dużo mniejsza i dlatego stan zdrowia dzieci w wieku powyżej 9 lat poza miastem jest gorszy niż w mieście. Takie są statystyki i przemawiają za tym, aby jednak w mieście zostać.
Michał Przybylski:
Ja bym dodał jeszcze jedno: zostańmy w Łodzi, żeby tutaj płacić podatki. Budowanie sypialni podmiejskich i rozlewanie się ludności miejskiej po takich miejscach sprawia, że to tam płaci się podatki, a nie w mieście, z którego przecież de facto się korzysta.
Janusz Wdzięczak:
Pomówmy o instytucjonalnych rozwiązaniach na rzecz poprawy jakości życia w Łodzi. Posłużę się przykładami ze świata. Prezydent Wenezueli Nicolas Maduro Ministerstwa Najwyższego Szczęścia Socjalnego, z kolei w Zjednoczonych Emiratach Arabskich powołano pełnomocnika ds. szczęścia. Czy u nas na poziomie krajowym, ale także lokalnym, w Łodzi, jest to możliwe i pożądane?
Michał Przybylski:
Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że nie ma takiej potrzeby. Świadomość istnienia różnego rodzaju problemów społecznych czy negatywnych zjawisk, których doświadcza Łódź jest na tyle duża, że znajdują one swój wyraz w różnego rodzaju dokumentach strategicznych. Według mnie jedyna rzecz, którą należałoby zrobić to trzymać się wskazań zawartych w tych dokumentach, których opracowanie zlecają władze samorządowe. One na poziomie deklaracji brzmią bardzo pięknie, ale gdy przychodzi do realizacji zadań, które władze sobie stawiają, wszyscy się na tym wykładają.
Janusz Wdzięczak:
Jedno zastrzeżenie: w tych wszystkich dokumentach jest rozwój, innowacje, rozwój gospodarki, ale nie ma tam szczęścia.
Michał Przybylski:
Owszem, ale jeśli weźmiemy wszystkie problemy opisywane w tych strategicznych dokumentach, począwszy od bezrobocia przez problemy osób niepełnosprawnych do instytucjonalnej opieki nad małym dzieckiem, składają się one na pewną całość, jaką jest jakość naszego życia. Gdyby wszystkie na wszystkich tych obszarach zostały podjęte działania zgodnie ze zidentyfikowanymi problemami i zaproponowanymi rozwiązaniami, to siłą rzeczy wszystkim nam żyłoby się lepiej. Problem polega na tym, że tego się nie robi. Powołanie dodatkowego bytu na poziomie centralnym czy lokalnym nie zmieniłoby faktu, że nie podchodzimy poważnie do strategii, które sami piszemy.
Dlatego uważam, że trzeba po prostu stosować się do tego, co już sami sobie wyznaczyliśmy.
Katarzyna De Lazari-Radek:
Ja też nie jestem za tym, żeby mnożyć byty, zwłaszcza instytucjonalne, natomiast jeśli chodzi o szczęście, z indywidualnego doświadczenia wynika jedna prosta rzecz: jeśli człowiek budzi się rano i mówi sobie „Jestem szczęśliwy” to faktycznie jest szczęśliwszy. Stajemy się po części tacy, jak o sobie mówimy. Jeśli nie zauważamy, że mamy powody, aby czuć się szczęśliwymi, możemy nie czuć się szczęśliwi. Stąd rozwój coachingu, z którego tak się wszyscy śmieją. A chodzi o wyzwolenie pozytywnych uczuć, które w nas tkwią, ale są nieuświadomione. Do tego nie trzeba żadnych instytucji. Natomiast przydałaby się zmiana nacisku z rewitalizacji na poczucie dobrostanu i szczęścia. To może być element motywujący, aby na poziomie instytucji zacząć wdrażać to w życie, a na poziomie odbioru, czyli mieszkańców, zachęcać te instytucji, aby się nami bardziej zainteresowały. Chodziłoby zatem o wzbudzenie świadomości czego możemy żądać od miejskich instytucji i wyartykułowanie czego chcemy.
Janusz Wdzięczak:
Ale jak to zrobić, jak zwalczyć tego rodzaju pasywność w realizowaniu strategii, nie powołując jednocześnie kolejnego bytu w rodzaju jakiegoś wydziału szczęścia?
Katarzyna De Lazari-Radek:
Są kanały informacji, które wykorzystuje się przy kampaniach politycznych, więc dlaczego tego nie zrobić przy kampanii rozwoju miasta? W Nowej Zelandii przeprowadzono doświadczenie społeczne. Na ulicach jednego z miast postawiono znaki z uśmiechniętą buźką i napisem „Uśmiechnij się”. Badania przeprowadzone przed i po ustawieniu tych znaków wykazały, że nastąpił wzrost poczucia szczęścia wśród mieszkańców o 25 procent. Być może do tego, aby Łódź była szczęśliwszym miastem, aby mieszkańcy na co dzień czuli się bardziej szczęśliwi nie potrzeba wcale wielkich pieniędzy. Można to zrobić na bardzo podstawowym poziomie.
Filip Płużański:
Zastanawiam się, czy powinniśmy tak generalizować. Szczęście to jednak bardzo indywidualna kwestia. Mamy przecież wstręt do rozmaitych nakazów, zakazów, zaleceń i odgórnych rozwiązań. Jakieś ministerstwo szczęścia uczyniłoby nas zapewne nieszczęśliwymi.
Katarzyna De Lazari-Radek:
Ludzi na całym świecie uszczęśliwiają bardzo podobne rzeczy: bliskość drugiego człowieka, zdrowie, aktywność fizyczna, praca, która przynosi zadowolenie, hobby, współdziałanie w społeczności. Są jednak pewne obszary, gdzie miasto może działać i to robi. Dlaczego wprowadzany jest budżet obywatelski? No właśnie po to, żeby dać grupie społecznej poczucie, że może decydować o sobie. Wolność i możliwość decydowania o sobie jest jednym z podstawowych źródeł zadowolenia z życia. Kiedy ludzie się tłamsi, nie pozwala decydować, nie mają wpływu na to jak wygląda ich życie, stają się nieszczęśliwi.
Janusz Wdzięczak:
Co w takim razie powinien robić samorząd, organizacje pozarządowe, media, żeby mieszkańcy Łodzi czuli się szczęśliwsi? Czy takim przykładem nie jest łódzki program in vitro, o który toczyła się batalia w Radzie Miejskiej?
Filip Płużański:
Sądzę, że taki program nie będzie miał wielkiego przełożenia na powstrzymanie wyludniania się Łodzi, po prostu dzieje się to na zbyt małą skalę. Natomiast wizerunkowo jest to bardzo dobra rzecz.
Katarzyna De Lazari-Radek:
To jest tego typu program, który daje mieszkańcom sygnał: jak masz problem, miasto nie zostawi cię w potrzebie, możesz liczyć na wsparcie. Takich programów powinno być więcej. Miasto powinno wspierać tych, którym jest najtrudniej: najmłodszym, najstarszym, upośledzonym społecznie. To danie znaku, że instrumenty, którymi dysponuje miasto czy państwo, powinny nam służyć.
Michał Przybylski:
Jeśli chodzi o program in vitro, on sam w sobie nie rozwiąże problemu, ale to bardzo potrzebny gest w stosunku do par, które chciałyby mieć dziecko, a mają z tym problem.
Musimy zdawać sobie sprawę, że wszystkie kwestie, które tutaj poruszamy są polityką i od polityki nie uciekniemy. Szczęście trzeba sobie wywalczyć, dlatego powinniśmy domagać się choćby tego, co gwarantuje nam konstytucja: godną pracę za godziwe wynagrodzenie, wsparcie państwa w zapewnieniu obywatelom dachu nad głową i prawo do samorozwoju.