Rozmowa z Robertem Małeckim, autorem książki "Najgorsze dopiero nadejdzie" o tym, jak napisać powieść kryminalną, która w ciągu kilku tygodni staje się hitem
- I został pan "kryminalistą"...
Było to trochę niezależne ode mnie. Zaczęło się gdy miałem może dziesięć, może jedenaście lat. Wtedy to mój starszy brat wręczył mi „Przygody Sherlocka Holmesa”, a potem, w rogu pokoju, między meblościanką a grubym, żebrowanym kaloryferem, pomógł urządzić pracownię detektywistyczną. I pewnie już od tego momentu kryminalny wirus zaczął się we mnie rozwijać. Dzięki temu, że trafiłem na najlepszego detektywa literackiego wszech czasów ten gatunek literacki pozostał ze mną do dziś. Ale wtedy nic nie zapowiadało, że z czytelnika przerodzę się w pisarza. To przyszło dużo później i z powodu innego autora. Chodzi o Harlana Cobena. Po przeczytaniu jego „Najczarniejszego strachu” powiedziałem sobie: Małecki, musisz napisać thriller.
- Mógł pan wybrać inny rodzaj literatury, ale zrobił pan wszystko, aby rozwinąć warsztat pisarza kryminałów. Dlaczego?
Też chciałbym to wiedzieć. A tak zupełnie serio wczytywanie się w literaturę kryminalną pozostawia ślad. Z tego też punktu widzenia następuje później ciągota do poszukiwania w każdej powieści fabuły, atrakcyjnej historii, która ma swój początek i koniec, i na dodatek takiej, która wciąga, intryguje, której ciągle towarzyszy napięcie. Kryminał nie tylko daje takie możliwości, ten gatunek jest do tego wręcz stworzony. Dlatego, kiedy pojawiła się we mnie pierwszy raz potrzeba spisania historii, to wiedziałem już, że ubiorę ją tylko i wyłącznie w taki kostium. Szczerze mówiąc było to automatyczne i nie wynikało z żadnych głębszych przemyśleń.
- To jak rozwija warsztat pisarz kryminałów?
W ogóle wychodzę z założenia, że warsztat pisarski jest jeden, a resztę narzucają gatunkowe konwencje. Bo każdy z pisarzy musi mieć opanowane te same narzędzia, a różni się jedynie sposób ich wykorzystania. Do tego dochodzi przygotowanie związane z dziedziną, którą ma się ochotę eksplorować. Jeśli więc piszemy powieść policyjną, trzeba poznać zasady pracy policjanta choćby po to, by nie być ignorantem. I tu przykład. Wielu z nas mówi o odciskach palców podczas gdy w większość chodzi o odbitki linii papilarnych na różnego rodzaju powierzchniach. Z odciskiem mielibyśmy do czynienia, gdyby palec został odciśnięty w plastelinie. To są detale, ale chodzi również o sprawy cięższego kalibru. W tym przypadku nie zawsze wystarczy oczytanie, warto poznać policjantów i mieć możliwość konsultowania z nimi pewnych fabularnych rozstrzygnięć. Po co? Po to by nie pisać dyrdymałów i by opowiadana historia zyskała na prawdopodobieństwie.
- A jak pan wytłumaczy fakt, że klasycy kryminałów nie uczyli się ich pisania. Teraz to się zmieniło. Nie można nauczyć się pisania kryminałów poprzez ich czytanie?
To nie jest tak, że nie można. Rodzą się geniusze, którzy opanowują grę na gitarze w wieku dosłownie kilku lat i palce biegają im po gryfie jak ogary za lisem. Wierzę też, że pojawiali się i pojawiać będą geniusze pióra, którzy bez żadnych skończonych kursów trzepną taki kryminał, że mi kapcie spadną. I nie będę się temu specjalnie dziwił. Po prostu każdy z nas potrzebuje innej stymulacji. Ja skorzystałem z warsztatów pisania po to, bym przestał błądzić w tym gatunku, bym nauczył się lepiej dobierać proporcje, lepiej konstruować fabułę i bohaterów, tworzyć tak jej elementy, by każdy miał jakąś rolę do odegrania, funkcję do spełnienia. Brakowało mi kogoś, kto spojrzy na mój tekst i wskaże mi jego słabe strony. Bo nie wiem czy na kursach można nauczyć się pisania albo też pewnej wrażliwości, która jest niezbędna do obserwacji świata. Pewnie nie. Ale na pewno można odnaleźć drogowskazy, dowiedzieć się jak ulepszyć swoje pisanie, jak korzystać z pisarskich narzędzi, by zbudować pełnokrwisty świat i zanurzonych w nim pełnokrwistych bohaterów. Jak tworzyć sceny i przejścia między nimi, by czytelnik nie zastanawiał się o drugiej w nocy czy gasić już lampę, tylko żeby nie mógł zasnąć dopóki nie dowie się kto, kogo i dlaczego kropnął. Reasumując, gdybym nie skorzystał z warsztatów pewnie sam też bym to wszystko odkrył, ale potrzebowałbym na to znacznie więcej czasu.
- Pierwsze zdanie pana książki ma moc zasysania czytelnika. Jak długo konstruuje się tak dobre, mocne pierwsze zdanie?
Miło to słyszeć. Ale z tworzeniem tego pierwszego zdania łatwo nie było. Zacznę od tego, że kiedy postawiłem kropkę w moim debiucie, to postawiłem ją właśnie na końcu prologu. Powieść została napisana, ale wciąż brakowało jej mocnego uderzenia już od pierwszej strony. To znaczy był jakiś tam prolog, ale bardzo mizerny, bo oderwany od najważniejszej postaci fabuły. Wiedziałem, że muszę to przerobić i pokazać mojego bohatera z całym jego potencjałem. Usiadłem więc z Markiem Pijanowskim, który bardzo mi pomógł przy tworzeniu debiutu i zaczęliśmy luźno rozmawiać o tym, jak powieść mogłaby się zacząć. Dopiero wtedy zrodziła się w mojej głowie ostateczna wizja prologu. Już wiedziałem jak to rozegrać. I wtedy pierwsze zdanie samo do mnie przyszło. Często tak mam, że długo o czymś myślę, łeb pracuje rano i wieczorem, i potem wypluwa z siebie gotowe frazy. Czasami trzeba je jeszcze obrobić, a czasami zapisuję je jeden do jednego.
- Osadził pan swojego bohatera w Toruniu, w zawodzie dziennikarza. Właściwie ci, którzy chcą zostać dziennikarzami, mogą śledzić pracę reportera w Pana książce i zdecydować, czy na pewno chcą wykonywać ten zawód. Dlaczego pana bohater jest dziennikarzem?
Są dwa powody. Po pierwsze, chciałem sobie ułatwić pisarską robotę. Zajmowałem się dziennikarstwem kilkanaście lat na różnych stanowiskach i dobrze poznałem ten zawód. Bardzo go zresztą lubiłem. Po drugie, najwięcej w kryminałach jest bohaterów policjantów, więc to także było kuszące, by za rozwiązywanie zagadek zabrał się dziennikarz. Tu tkwił jednak pewien szkopuł. Byłoby to mało wiarygodne, gdyby rozwiązywał policyjne śledztwa szybciej od stróżów prawa. Dlatego Marek Bener, sam dotknięty traumą związaną z zaginięciem żony, zajmuje się poszukiwaniami ludzi.
- A jak pan wpadł na pomysł obdarzenia głównego bohatera tak skomplikowanym życiorysem?
Bener jest ze mną już siedem lat od chwili, gdy napisałem swoją pierwszą w życiu powieść kryminalną. Była tak mroczna, że niewiele w niej widać , a fabuła jest tak zakręcona, że do dziś nie wiem, o co chodzi. Ale od tego czasu został ze mną główny bohater, Marek Bener wraz ze swoją mroczną przeszłością i zaginioną żoną. W „Najgorszym” okazało się, że na dokładkę żona była w ciąży. Takie rozwiązanie, w sensie fabularnym, jest niezwykle nośne i pojemne, daje szereg inspiracji, otwiera wiele furtek, z których będę mógł korzystać w przyszłości. Ale nie tylko. Znakomicie ustawia samego głównego bohatera. I tu także możliwości było kilka. Postawiłem na faceta zakochanego w swojej żonie, który nigdy nie pogodzi się z tą stratą. Co nie znaczy, że nie błądzi. Robi złe rzeczy, ale nie można mu odmówić jednego – wielkiej miłości i poświęcenia. Tak skonstruowany bohater był więc świetnym materiałem do dalszej obróbki.
- A teraz mielizny. W pana książce akcja jest tak wartka, że pozornie wygląda na to, że napisał Pan ją jednym tchem. Ale coś nie chce mi się wierzyć.
Chciałbym, żeby tak było. Kłopot w tym, że tę powieść - z przerwami oczywiście - pisałem półtora roku. To strasznie długo. Sam gubiłem wątki, mieszałem w fabule, kładłem sobie kłody pod nogi. Ale to jeszcze nic. Kiedy dojechałem mniej więcej do dwóch trzecich powieści zatrzymałem się. Nijak nie wiedziałem, co zrobić by tchnąć w tę historię życie. W pewnej chwili chciałem ją wywalić do kosza i zacząć pisać od nowa. Wydawało mi się, że będę mądrzejszy i nie popełnię już tych samych błędów. Ostatecznie uznałem jednak, że jeśli tak zrobię, to przy kolejnych powieściach, kiedy tylko natrafię na podobny problem, pęknę i zawsze już będę pisarzem niedokończonych książek. Zabrałem się więc do roboty.
- Z wykształcenia jest pan politologiem i filozofem, to musiało wpłynąć na sposób, w jaki konstruował pan postaci. Pomogło?
Wydaje mi się, że każde doświadczenie, wszystko to, czemu poświęcaliśmy się przez wiele lat powinno w takich sytuacjach zaprocentować. Ale gdyby spytała mnie Pani o konkrety, pewnie nie umiałbym ich wskazać. Traktuję to zatem jako sumę życiowych doświadczeń, bez których napisanie własnej powieści, wiarygodnej w warstwie kalejdoskopu przeżyć głównego bohatera i postaci pobocznych, byłoby niewypałem.
- Na stronie Empiku w kategorii 100 bestsellerowych ebook-ów Pana kryminał "Najgorsze dopiero nadejdzie" jest na czwartym miejscu. Uwiódł pan czytelników intrygą kryminalną bardzo szybko. A tu jeszcze zdaje się szykuje pan kolejne dwie części?
Kiedy składałem powieść do wydawcy od razu informowałem o tym, że to pierwsza część trylogii. Historia, którą sobie ułożyłem w głowie po prostu zwyczajnie nie mieściła się w jednej powieści, a poza tym, chciałem wysoko ustawić sobie poprzeczkę. Zamierzenie było takie, by wątek zaginionej żony Marka Benera spinał wszystkie trzy tomy, a jednocześnie każdy z nich miał osobną zagadkę kryminalną i przedstawiał inny problem społeczny. Obecnie piszę drugi tom.
- Czytelnik dostał od pana świetną rozrywkę, ale co panu dało napisanie kryminału?
Jedno jest pewne: pokonałem własne słabości i teraz już wiem, że siadając do kolejnej powieści jestem gotowy na kilkumiesięczny maraton, bo słowa i zdania nie wklepią się do komputera w jeden dzień. Jestem też gotowy na walkę z fabułą, która być może będzie mi się wymykała, a którą na pewno będę musiał opanować. Ale wiem, że to zaprocentuje. Walczę więc do końca.