Jak przed laty łodzianie wypoczywali podczas długich weekendów
To jak wolny czas spędzali przed laty łodzianie zależało przede wszystkim od statusu materialnego i społecznego.
Łodzianie na wypoczynek wykorzystywali każdy wolny dzień. A, że w soboty się pracowało, pozostawała niedziela i inne święta. Wtedy całymi rodzinami wybierali się na tzw. majówki. Spędzali je w miejskich parkach i podłódzkich lasach. W maju rozpoczynał się też sezon letniskowy. Ale zanim nastąpiła majówkowa moda, to na początku XIX wieku, kiedy dopiero pojawiły się zalążki przemysłowego miasta, były inne sposoby na spędzanie wolnego czasu.
Jak podaje Wacław Pawlak, autor książki „Minionych zabaw czar, czyli czas wolny i rozrywka w dawnej Łodzi” przybywający tu niemieccy osadnicy zaczęli wprowadzać nowy rodzaj rozrywki. Stało się nim przesiadywanie w wyszynkach. Niemieccy robotnicy, którzy przybyli tu z Saksonii i innych rejonów Niemiec, siedzieli w oberżach przy kuflu piwa. Szybko zaczęli naśladować ich Polacy. Przy czym obok piwa zaczęto też pić wódkę. Powód był prosty. W Łodzi brakowało innych rozrywek. Niejaki Antoni Lelowski, noszący zaszczytny tytuł komisarza fabryk, tak w pierwszej połowie XIX wieku opisał zwyczaje łódzkich tkaczy:
Zbywające od pracy chwile podług zwyczajów fajce i szklance w szynkach poświęcają, a w poniedziałki w tymże sposobie celebrować za powinność sobie poczytują - pisał
Podkreślał też, że w łódzkich szynkach nie poddawano się pijaństwu, a pito z umiarem.
Wacław Pawlak zaznacza, że początkowo wyszynków, gdzie mogli się relaksować łódzcy tkacze nie było zbyt dużo. Pierwsza oberża powstała na Starym Rynku, u wylotu ul. Kościelnej. Karczma była drewniana, a jej dach zdobiła sosnowa wiecha. Umieszczenie tej wiechy oznaczało, że w oberży sprzedawano wódkę i piwo. Na dodatek co wieczór biesiadującym umilał czas skrzypek. Kolejną karczmę otwarto na Nowym Rynku, czyli dzisiejszym Placu Wolności. Mieściła się pod numerem 9 i należała do Jana Adamowskiego. Trzy lata po tym, w 1827 roku stanął wyszynk w osadzie Łódka. Wybudowano go przy ul. Piotrkowskiej 27. Należał do niejakiego Bartosza Wencla. Kolejny otwarto też na ul. Piotrkowskiej, tyle że pod numerem 98. Jego właścicielem został Jan Wuestman.
Swojej „rozrywki” doczekała się też południowa część dzisiejszej Łodzi. I to nawet dwóch. W okolicach Górnego Rynku (czyli Górniaku) otwarto dwie oberże. Jedna była własnością Józefa Langera, a druga Adama Fiszera.
Wyszynki przynosiły spore dochody. To sprawiło, że interes zwietrzył tu sam Ludwik Geyer. I otworzył gospodę przy ul. Piotrkowskiej. Ale nie długo się nią cieszył. Wyrastające jak grzyby po deszczy wyszynki spowodowały, że zaczęło rosnąć pijaństwo wśród łódzkich robotników. W 1844 roku wydano zarządzenie ograniczające liczbę oberży w mieście. Zabroniono podawać alkoholu osobą nietrzeźwym, nie można było grać w kości i karty. Zezwolono, by muzyka przygrywała tylko w niedzielę i święta. Jednocześnie nakazano zamknięcie przyfabrycznych wyszynków. Ludwik Geyer musiał pożegnać się ze swoją gospodą.
Czas jednak pokazał, że nie na długo. Łódzki fabrykant wymyślił sposób, by obejść niekorzystny dla niego przepis.
- Fabrykant wpadł na pomysł, żeby w jednym ze swych budynków urządzić dom zabaw - pisze Wacław Pawlak.
Geyer urządził dom zabaw w budynku znajdującym się przy ul. Piotrkowskiej 280. Był on murowany, pokryty gontem i stał wśród zieleni. Wcześniej mieściły się w nim fabryczna blacharnia, ślusarnia, stolarnia. Po przeróbkach na parterze urządzono gospodę ludową, a na górze salę do tańca.
Pomysł Geyera okazał się strzałem w dziesiątkę. Dom zabaw w Wólce, bo tak nazywano wtedy tę część Łodzi cieszył się wielką popularnością wśród łódzkich robotników. W niedzielę można było przyjść tam na potańcówkę, wysłuchać śpiewu niemieckiego chóru, którego prezesem był sam Ludwik Geyer. Odwiedzały go obwoźne grupy taneczne. Ten dom zabaw istniał do końca lat 50. XIX wieku. Potem przerobiono go na mieszkania, które zajęła liczna rodzina Geyerów.
Z czasem łodzianie woleli spędzać wolny czas nie w zadymionych kawiarniach czy restauracjach, ale na świeżym powietrzu. W drugiej połowie XIX wieku i na początku XX zaczęto celebrować tzw. zielony karnawał. Rozpoczynał się on z końcem kwietnia. Inaugurował go odpust w parafii św. Wojciecha na Chojnach. Tam 23 kwietnia zbierała się cała Łódź. Kamil Nowicki, łodzianin, który wychował się na Chojnach, dobrze pamięta te odpusty. Nawet te przedwojenne.
- Na placu znajdującym się na rogu ul. Rzgowskiej i Kosynierów Gdyńskich rozkładało się wesołe miasteczko - wspomina pan Kamil. - Największą popularnością cieszył się diabelski młyn. Nie brakowało odważnych, by skorzystać z uroków tej wielkiej karuzeli.
Pan Kamil pamięta, że diabelski młyn nie był napędzany elektrycznie, tylko siłą mięśni. W górnej części karuzeli znajdowało się coś w rodzaju bieżni. Stali na niej młodzi chłopcy i siłą nóg wprawiali diabelski młyn w ruch, sprawiając wielką radość odważnym, którzy skorzystali z tej rozrywki.
- Od ul. Kurczaki, wzdłuż całej ul. Rzgowskiej rozstawione były stragany z różnymi odpustowymi „atrakcjami” - dodaje pan Kamil. - Jedną z nich były wielkie figury psów, wykonane z gipsu.
Ale wróćmy jeszcze do XIX wieku. Wtedy w Zielone Świątki organizowano wielkie zabawy ludowe na Wodnym Rynku i w parku Źródliska. Ustawiano namioty, karuzele, podłogi do tańca. Bawiono się przy muzyce granej przez orkiestrę, ale też przy dźwiękach katarynki. Jedną z takich łódzkich zabaw opisał w 1898 roku warszawski „Głos”:
Na placu widzimy po jednej stronie szereg huśtawek i unoszące się w powietrzu wśród tumanów kurzy dziewczęta, dzieci, młode mężatki i panny oraz asystujących im kawalerów, w cylindrach i bez cylindrów, w rękawiczkach i bez rękawiczek - pisał korespondent „Głosu”. - Tuż obok, na tym samym placu stoją rzędy bud: czerwonych, zielonych, żółtych, a pomiędzy nimi wyróżnia się swoim ogromem i oryginalna budową elektryczna karuzela
Wacław Pawlak pisze w swej książce, że wielką atrakcją zabaw na Wodnym Rynku i w parku Źródliska były budy z tresowanymi wilkami oraz muzeum historyczne. Prezentowano w nim m.in. skórę cielęcia z dwoma głowami. Inną atrakcją były posmarowane tłuszczem słupy. Wygrywał ten kto najszybciej wspiął się na czubek. Nie było to łatwe. Większość śmiałków kończyła swe próby na ziemi, ale zwycięzcę nazywano „maładcem”, który w nagrodę mógł otrzymać nawet zegarek. Wieczorem zabawę uświetniały tańce, a kończyły ją pokazy sztucznych ogni.
Podobne zabawy, tylko na mniejszą skalę organizowano też w innych łódzkich parkach - Świętokrzyskim (dzisiejszy park im. Sienkiewicza) czy Wenecja (park im. Słowackiego).
Podczas tych zabaw nie żałowano alkoholu, co nie podobało się Kuratorium Trzeźwości. Zaczęło więc organizować konkurencyjne imprezy. „Głos” z 1899 roku opisywał bezalkoholową zabawę w Parku Źródliska. Alkohol miały zastąpić liczne atrakcje, a więc wystawiono jednoaktówkę Towarzystwa Dramatycznego niejakiego Wołowskiego. Odbył się pokaz tańca amatorów i zawodowców. Były też piesze wyścigi i pokaz sztucznych ogni.
Na przełomie XIX i XX wieku za centrum wiosenno-letniej rozrywki zamożniejszych łodzian uchodził ogród w Helenowie. Założyli go spadkobiercy Karola Anstadta, założyciela łódzkiego browaru. Ogród powstał w dolinie rzeki Łódki. Można było podziwiać w nim cieplarniane rośliny, był staw, sztuczne wodospady i wodotryski. Wszystko ozdobione chińskimi lampionami. Po stawie pływano łódkami w kształcie gondoli. Była też restauracja, która mogła pomieścić tysiąc osób... Nie brakowało cukierni, lodziarni. Był też tor kolarski i muszla koncertowa.
Goście mogli też obejrzeć dzikie zwierzęta. Były pary niedźwiedzi, danieli, jeleni, dzików, a także trzy sarny i kilka zająców. Z czasem wybudowano pawilon, w którym można było podziwiać tresowanego szympansa. Jak podawała ówczesna prasa, cieszył się on dużą sympatią wśród łodzian. Na drugi brzeg stawu przechodziło się specjalnym mostkiem. Tam można było podziwiać rabaty kwiatowe, ale i wodotrysk, który dziś nazwalibyśmy fontanną. Przedstawiał on dziewczynę z łabędziem, którą otaczały żabki. Z ich pyszczków wytryskiwała woda. Drugi wodotrysk znajdował się na skarpie. Ten przedstawiał karzełka z parasolem. W pobliżu ustawiono sztuczną grotę z wulkanicznych tufów.
W helenowskim ogrodzie organizowano liczne festyny, wyścigi cyklistów, gry zwane tombolą. Za wstęp do tego parku trzeba było płacić, ale chętnych do jego odwiedzenia nie brakowało. Tak jak w 1898 roku, gdy mogli podziwiać balon, który wzniósł się na wysokość 3 tys. stóp.
Zapamiętano też m.in. festyn, który zorganizowano tu z okazji XXXV-lecia Straży Ogniowej w Łodzi. Na cyklodromie zbudowano japoński ogród, w którym urzędowało czterysta dziewczyn przebranych za gejsze. Obsługiwały licznie zgromadzoną publiczność, m.in. wpinały gościom w klapy marynarki chryzantemy. W pewnym momencie na japońskiej wieży pojawił się ogień. Przybyły oddziały straży, zaczęły go „gasić” i wynosić gejsze. Oczywiście pożar był zainscenizowany. Potem strażacy rozpoczęli paradny pochód, na czele którego kroczyła orkiestra.
Łodzianie chętnie odwiedzali ogród helenowski, by wziąć udział w zorganizowanej przez Stowarzyszenie Komiwojażerów „Noc nad Bosforem”, „Zabawie neapolitańskiej” czy „Święcie w Sewilli”. Grała na nich 50-osobowa orkiestra mandolinistów Wacława Korotkiewicza, która zamieniała się w Turków, Neapolitańczyków czy Hiszpanów. Podczas „Święta w Sewilli” tańczył balet z kastanietami. Odbyła się też walka byków. Jak donosiła prasa, walka trwała 20 minut, a byki na widok torreadora machały ogonami i skubały trawę. Ówcześni dziennikarze szybko wyjaśnili takie zachowanie byków. Okazało się, że torreadorzy tak bali się byków, że je przez tydzień głodzili. Zwierzęta były za słabe, by walczyć...
W pogodne niedziele i święta łodzianie jeździli na „majówki”. Kamil Nowicki pamięta, że mieszkańcy Chojen najczęściej wybierali się tramwajem do tuszyńskich lasów. Mieszkańcy centrum jechali pociągiem do Gałkówka. Kursowały nawet specjalne składy, które zapewniały bezpłatny powrót. A ci, którzy mieszkali na północy miasta wybierali Las Łagiewnicki, łodzianie z Kozin, Karolewa - Las Mania, czyli dzisiejsze Zdrowie.
Wielką atrakcją był zawsze odpust w kościele św. Antoniego w Łagiewnikach. Zjeżdżało się tam pół Łodzi. Problemu nie stanowiło nawet to, że by znaleźć się łagiewnickim lesie większość musiała pokonać ośmiokilometrowy odcinek drogi pieszo. Nie wszystkich było stać na wynajem bryczki czy furmanki. Maszerowano grupami, przy dźwiękach akordeonu. W połowie drogi, przy zbiegu dzisiejszej, ul. Łagiewnickiej i Kasztelańskiej, na wzgórzu pustelniczym, gdzie pochowano pięciu pustelników, robiono odpoczynek. Następnie wszyscy brali udział w odpustowej mszy świętej, a po niej zaczynała się zabawa. Ale jeszcze wcześniej kobiety wyjmowały z wiklinowych koszyków chusty, obrusy. Rozkładały na nich kiełbasy, salcesony, kaszanki, chleb. Panowie otwierali butelki.
- Jedni zażywali na zielonej murawie poobiedniej drzemki, inni zabawiali się grą w karty - pisze w swej książce Wacław Pawlak. - Młodzież przedkładała raczej gry ruchowe: ślepą babkę, lisa koło drogi i inne. Urządzano także gonitwy, grano w serso i piłkę. Powodzeniem cieszyły się huśtawki sporządzone domowym sposobem za pomocą mocnej liny uwiązanej końcami do pni drzew. Wieczorem odbywała się zabawa taneczna. A potem wracano do domu. Często w bardzo wesołym nastroju...
Ze śpiewem, przy dźwięku mandolin szliśmy do Manii lub Łagiewnik - wspominał w latach 70. minionego wieku jeden z łodzian. - A pod wieczór całe towarzystwo zapalając kolorowe lampiony, wracało do domu. Wtedy chłopcy odprowadzali swe partnerki, dziękując rodzicom. Z takiego towarzystwa tworzyły się pary małżeńskie. Dziewczyny szykowały sobie pracochłonne wyprawy ślubne, robiono hafty ręczne przy obrusach. Przy lampach naftowych, bo na światło elektryczne nie każdy mógł sobie pozwolić
Jakub Koczewski, 70-letni dziś emerytowany kolejarz, pamięta jak po wojnie przyjeżdżał na Zdrowie z rodziną. W parku spędzał każdą pogodną niedzielę.
- No bo soboty były pracujące - opowiada. - Już o dziewiątej wychodziło się z domu. Rodzice pakowali do toreb bigos, kotlety schabowe, lali do butelek herbatę i jechało się tramwajem nr 9 na Zdrowie. Siedziało się tu do wieczora, pływało kajakami po stawie. W miejscu gdzie znajduje się dziś „Fala” wszyscy się opalali. A jak byłem kawalerem, to chodziłem na potańcówki nad staw, zawsze grała orkiestra.