Jak palec boży willę Juliusa Grossera ocalił
Jak się żyje w uratowanym przez siebie zabytku? Piotr Tuliszewski, konserwator zabytkoznawca, który przeniósł zabytkową willę Juliusa Grossera z Torunia do Antoniewa koło Golubia-Dobrzynia, zarzeka się, że nie wróciłby do mieszkania w bloku. Owszem, na początku jego rodzina miała delikatny problem z odnalezieniem się na 330 mkw., ale dziś, po sześciu latach mieszkania, zdecydowanie większym problemem byłoby zmieszczenie się w miejskiej klitce.
Jakoś wszyscy przyzwyczaili się, że generalne sprzątanie w okazałej secesyjnej willi, przepięknie usytuowanej w sąsiedztwie łąk i Drwęcy, jest wielkim wyzwaniem dla całej rodziny, a mycie wysokich i składających się z wielu elementów okien to kampania przynajmniej dwudniowa. Trzeba było zaakceptować pojawiające się co jakiś czas pęknięcia, odpryski farby, problemy z szambem, a przede wszystkim przyjąć do wiadomości, że w takim domu (a właściwie skarbonce) inwestycje i prace remontowe nie kończą się w momencie zasiedlenia. Wszelkiego rodzaju niespodzianki po prostu wpisane są w codzienne życie.
Nie tak dawno to codzienne życie całkiem poważnie zakłócił niewielki spuszczel pospolity, jak się później okazało, jeden z najgroźniejszych drewnojadów, który poważnie mógł zagrozić drewnianej szkieletowej konstrukcji willi.
- Słychać go było wieczorem, gdy zaczynał żerować - wspomina Piotr Tuliszewski. - Ze schodów i belek stropowych dochodziły dźwięki przypominające strzelający w mikrofalówce popcorn, w nocy nie można było spać. Nie było wyjścia, musieliśmy działać radykalnie, choć - jak to w przypadku zabytku - najpierw trzeba było zlecić ekspertyzy i zdobyć pozwolenia konserwatorskie. Później cały dom został przez specjalistyczną firmę szczelnie zafoliowany. Akcja gazowania spuszczela trwała dwa tygodnie (z psem i kotami spałem w namiocie, a żonę przygarnęła siostra) i kosztowała 30 tys. zł. Gdyby nie finansowe wsparcie marszałka województwa i wojewódzkiego konserwatora zabytków, nie dalibyśmy rady. Na szczęście wszystkie ogniska tego szybko rozmnażającego się owada zostały zlikwidowane, choć dożywotniej gwarancji nikt nie da, bo może nastąpić wtórne zarobaczenie. Takie oto są uroki życia w zabytku...
Perła secesji w ogniu
W przypadku tego zabytku Piotr Tuliszewski mówi o miłości od pierwszego wejrzenia. Na położoną na Bydgoskim Przedmieściu (ul. Krasińskiego 15a) w Toruniu fachwerkową (o konstrukcji szkieletowej) willę zwrócił uwagę już podczas studiów. Nie można było, zresztą, obok tego budynku przejść obojętnie. Przytulony do zbudowanego obok zwyczajnego bloku, przyciągał wzrok piękną niemiecką architekturą, kojarzoną raczej z miastami uzdrowiskowymi, choćby Sopotem. Zgodnie z trendami secesji, jego bryła stanowiła coś absolutnie niepowtarzalnego - każda elewacja była inna, a ta z piękną drewnianą werandą, wychodzącą na zapuszczony ogród, wrażenie robiła wręcz magiczne.
Do tego dochodziły niesamowite detale snycerskie - choćby rzeźbienia w werandzie i na drewnianej klatce schodowej. Serce bolało, że w sercu miasta niszczeje takie niezamieszkałe cudo…
- Willę zaprojektował i zbudował dla siebie w 1902 roku Julius Grosser, toruński przedsiębiorca budowlany - mówi Piotr Tuliszewski. - Był to klasyczny przykład typowego dla Bydgoskiego Przedmieścia domu ściśle powiązanego z ogrodem, położonego w sąsiedztwie miejskiego parku. Gdy w 1920 roku Toruń znalazł się w niepodległej Polsce, Grosser spieniężył swój majątek i wyjechał do Rzeszy.
Tak się złożyło, że kolejni właściciele jakoś nie mieli serca do tej pięknej budowli. Miała zostać zburzona już w 1939 roku, bo w jej miejscu planowano postawić blok mieszkalny, plany te jednak unicestwił wybuch II wojny światowej. I to, w przypadku tej willi - jak wierzy Piotr Tuliszewski - był pierwszy znak boży. Budynek szczęśliwie przetrwał wojenną zwieruchę, choć po wojnie ludowa władza zakwaterowała w nim aż pięć rodzin.
- Tak dotrwał do roku 1991, kiedy to nowi właściciele znów chcieli oczyścić plac pod budowę jakiegoś apartamentowca - dodaje Piotr Tuliszewski. - Maszyny wstrzymał przechodzący tamtędy przypadkowo Jan Zobolewicz, konserwator zabytków, który następnie doprowadził do wpisania willi Grossera do rejestru zabytków. Tu palec boży ujawnił się po raz drugi. Po raz trzeci zaś Stwórca musiał interweniować w 2007 roku, kiedy to systematycznie okradany i dewastowany budynek stanął w ogniu. Pewnie spłonąłby doszczętnie, gdyby nie nagła ulewa, która zdusiła płomienie.
Dokładnie w tym samym roku Piotr Tuliszewski z willą Grossera związał się zawodowo - po pożarze dwaj właściciele, zabiegający u konserwatora zabytków o wykreślenie budynku z rejestru zabytków, dające zielone światło do rozbiórki, poprosili go o wystawienie opinii. Dokładnie obejrzał willę i bardzo się zdziwił. Mimo znacznych zniszczeń (ostatnią zimę przetrwała bez dachu) wciąż się nie poddawała. Oko w dalszym ciągu przyciągały cenne detale, elementy wystroju i wyposażenia, niepozwalające orzec przepadnięcia wartości zabytkowej. To wtedy Piotrowi Tuliszewskiemu przyszedł do głowy pomysł, by zaproponować uratowanie tego zabytku poprzez przeniesienie go i odtworzenie w innym miejscu. Chętnych, co dość oczywiste, nie było, dlatego sam złożył ofertę. Działkę już miał.
Kredyt i wiele wyrzeczeń
- Decyzja była dość irracjonalna, a jej konsekwencje w postaci kredytu, ciągłych inwestycji i remontów ponosimy do dzisiaj - Piotr Tuliszewski nie ukrywa, że kosztorys całego przedsięwzięcia opiewający na 1,2 mln zł okazał się hurraoptymistyczny. Dziś, gdy budynek jest ukończony w ok. 90 proc. (zagospodarowanie terenu wokół domu ma być gotowe w ciągu dwóch lat), w rachubę wchodzi już kwota przekraczająca 2 mln zł. Łączne dofinansowanie na ratowanie zabytku w wysokości 150 tys. zł okazało się więc zaledwie kroplą w morzu potrzeb.
A jak wycenić własną pracę? Piotr Tuliszewski całymi godzinami mógłby opowiadać o wszelkiego rodzaju pracach i zagwozdkach budowlanych, renowacji i odtwarzaniu poszczególnych elementów secesyjnej willi. No i ogromnym stresie i wyrzeczeniach, z którymi to wszystko się łączyło. Czy było warto?
- Wiele osób mnie o to pyta - uśmiecha się Piotr Tuliszewski. - Odpowiadam zawsze tak samo - warto. Dochodzimy do końca tej trudnej drogi, dobrze się nam tu mieszka, no i mamy ogromną satysfakcję, że ocaliliśmy coś starego i niesamowicie pięknego.