Jak budowano słynne rybnickie morze? [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Dla mieszkańców maleńkich Stodół, Chwałęcic czy Rybnickiej Kuźni, pojawienie się na skraju lasu, tuż przy drodze prowadzącej do Rud, spychaczy, koparek i wielkich samochodów dostawczych, to było wielkie wydarzenie. W 1968 roku rozpoczęto budowę zbiornika elektrowni Rybnik. Dziś to miejsce, gdzie mieszkańcy lubią wypoczywać.
Wcześniej życie w tych wsiach zazwyczaj płynęło bowiem spokojnie. Na terenie rozległych łąk, w pobliskim lasie wypasano kozy, wyprowadzano krowy. Pod koniec 1968 roku wszystko się jednak zmieniło. To właśnie wtedy, z wielkim animuszem i przytupem rozpoczęto budowę ogromnego nawet jak na dzisiejsze czasy zbiornika wodnego. Rybnickie morze wyrastało powoli. Ale do dziś jest najbardziej charakterystycznym symbolem miasta.
- Do pracy przy budowie zbiornika Elektrowni Rybnik przyszedłem zaraz po studiach. To był 1 grudnia 1969 roku. Budowa już trwała - wspomina dziś Henryk Bógdoł, mieszkaniec Rybnika, który przez kilka lat pracował jako inspektor nadzoru przy budowie zalewu, a potem w samej elektrowni. - Ukończyłem studia na Politechnice Krakowskiej, na specjalizacji budownictwo wodne. Do rodzinnego domu w Mikołowie przyjeżdżałem raz na dwa tygodnie. Podczas jednej z takich wizyt odwiedziła mnie kuzynka i wiedząc, że szukam po studiach pracy powiedziała: w Rybniku podobno budują zaporę. I rzeczywiście, pojechałem do Rybnika, okazało się, że potrzebują ludzi na staż. Tak dostałem pracę - dodaje.
Pierwsza łopata
Pierwszą łopatę przy budowie sztucznego jeziora wbito w sennej wsi Stodoły. W Orzepowicach i pozostałej okolicy do wyburzenia przeznaczono 21 domostw. - Na tych terenach, które zostały przeznaczone pod zbiornik wypasaliśmy bydło, kozy, bo poza pastwiskami i łąkami nic więcej tam nie było. Pamiętam, że jako dzieci często biegaliśmy na plac budowy, podglądać robotników. Na początku nikt nie wierzył w ich słowa, że kiedyś w tym miejscu, gdzie dziś oni kopią, będzie morze - mówi z uśmiechem pan Jan, mieszkaniec Chwałęcic.
To właśnie przebiegająca przez sam środek dzielnicy Stodoły zapora, powstawała jako pierwszy element całej budowy. Do roboty ściągnięto największych fachowców.
- Prace przy budowie elektrowni i zbiornika trwały równolegle. To była bardzo innowacyjna jak na tamte czasy inwestycja. Inżynier Karaś, jeden z budowniczych, wcześniej budował zapory na Solinie, podobnie jak firma z Rzeszowa, którą tu na miejsce ściągnięto - wspomina pan Henryk. - Naciski na realizację tej inwestycji były ogromne, chyba nawet większe niż przy budowie elektrowni. Bo też elektrownia bez samego zbiornika nie była w stanie funkcjonować. Mieliśmy jasno powiedziane: trzeba zrobić wszystko, choćby tylko do minimalnego poziomu wody, by elektrownia mogła zacząć pracować - dodaje.
Bez fuszerki
Powstająca w pocie czoła setek robotników zapora docelowo miała mieć 12 metrów. W pierwszej kolejności prace polegały na budowie nasypu i w ciągu zapory - ujęcia wody. W wybudowanej wieży natomiast mieściło się sterowanie dużych zasuw, które powstały na samym dnie zbiornika.
- Na budowie panował ścisły reżim wykonawczy, o żadnej fuszerce nie mogło być mowy. Pamiętam, kiedy jedna z wież została zabetonowana, a po zdjęciu desek okazało się, że przez kiepskiej jakości beton widać wszystko na wylot. Nie było żadnego tynkowania, łatania dziur, tylko trzeba było wykuć beton aż do zbrojenia i ponownie zabetonować - mówi nam Henryk Bógdoł.
- Podobnie było zresztą z nasypywaniem wałów zapory. Piasek sypano warstwami po 30 centymetrów na odcinku np. 50 metrów. Każda spycharka po tym wysypanym piasku musiała osiem raz przejechać i to dokładnie po swoim śladzie, żeby grunt był odpowiednio zagęszczony. Potem przyjechało laboratorium - wierciło otwory i sprawdzało. Coś było nie tak? No to grunt trzeba na nowo rozsypywać i ubijać - dodaje inżynier.
Raj dla wędkarzy i żeglarzy
Kiedy gigantyczne zasuwy, wieże i cała instalacja były już gotowe, przystąpiono do najważniejszego etapu - napełniania zbiornika. - Przekopano koryto rzeki Rudy, wcześniej zaciągnięto zasuwy i ruszyło. To przedsięwzięcie trwało dokładnie rok, nim poziom wody osiągnął ten minimalny poziom 219 metrów nad poziomem morza - mówi Henryk Bógdoł.
Kiedy tylko woda w zalewie zaczęła połyskiwać, nad brzegiem natychmiast zaczęli pojawiać się wędkarze, miłośnicy kąpieli. Ośrodki żeglarskie zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu. A dawne zaplecze budowy, czyli niewielkie baraki stojące nad brzegiem zbiornika, przekształcono w niewielki hotel.