Jak baca ze Stecówki owce uratował
Jeszcze kilkanaście lat temu wydawało się, że beskidzkie owczarstwo przejdzie do historii. Tak się jednak nie stało. Znaleźli się ludzie, dla których wypas owiec stał się sposobem na życie. Jednym z nich jest Henryk Kukuczka.
To ciężka, specyficzna robota. Niejeden pyta: „Chłopie, jak ty to wytrzymujesz?”. Nie wiem... – zwierza się Henryk Kukuczka, baca z Istebnej, kiedy w piątkowe przedpołudnie w ponad 30-stopniowym upale wieziemy na Złoty Groń trzy baniaki z wodą, żeby napoić wypasające się tam owce. W taki skwar wodę trzeba dowieźć ze dwa, trzy razy w ciągu dnia, inaczej z owcami będzie krucho. Baca na chwilę milknie, po czym dodaje, że co roku na św. Michała, czyli jak jest zakończenie sezonu pasterskiego, mówi sobie, że to był już ostatni raz, że dość, że kończy z wypasem, ale... – Jak na wiosnę ptaszki zaśpiewają i człowiek zerknie do koszoru (słownik – w ramce obok), to go ciągnie, by go napełnić owcami. I tak leci rok po roku – wzdycha. Dzisiaj – jak każdego dnia, odkąd wiosną wyprowadził owce na hale – na nogach jest już od świtu. Minie jeszcze wiele godzin, nim będzie mógł powiedzieć, że ma fajrant.
Do Kukuczki trafiłem – jak to się mówi – do strzału. Nic dziwnego – mieszka na Stecówce, ponad 700 metrów nad poziomem morza, a jego gospodarstwo agroturystyczne jest jednym z nielicznych zabudowań w okolicy. Z okien domu Kukuczków widać odbudowany po pożarze drewniany kościółek. Patrzę po okolicy – wokół tylko góry, lasy i beskidzkie łąki – i myślę sobie, że to miejsce jak u Pana Boga za piecem. Aż się prosi, żeby... hodować owce. I lata temu wszyscy w okolicy je wypasali. I ojciec pana Henryka, i pan Henryk też. A potem przyszły nowe czasy, wypas stał się nieopłacalny i jakieś 20 lat temu wydawało się, że to beskidzkie owczarstwo przepadło jak amen w pacierzu. Na szczęście tak się nie stało, m.in. dzięki Henrykowi Kukuczce.
– Ostały się wtedy tylko pojedyncze sztuki.
Ale udało mi się zachęcić innych i teraz po wiślańskiej stronie gór mamy ze czterysta owiec – opowiada baca ze Stecówki. I dodaje: – Jak 12 lat temu zrobiłem sałasz na Cieńkowie, to niektórzy patrzyli na mnie nieufnie. Jeszcze nie mieliśmy koleby, tylko taki namiot z gałęzi. W czasie deszczu lało się do środka... Nie było łatwo, ale obudziłem tradycję pasterską. Ludzie zaczęli sobie przypominać, jak z tym owczarstwem kiedyś było. Teraz codziennie robimy tam sery. I ludzie przychodzą wieczorami jak do kina, żeby popatrzeć, jak powstaje mulka, po tamtej (żywieckiej – red.) stronie gór zwana żętycą – opowiada pan Henryk. I wspomina, że zaczynali nader skromnie.
– Z Pietrem Kohutem, Zbyszkiem Wałachem i jego synem Jano wzięliśmy auto, pojechaliśmy do Brennej i każdy kupił po pięć owiec. No i jeszcze dla Józka Michałka. Od tych dwudziestu sztuk zaczęliśmy sałasz. Na wiosnę się wykociły i było już ich więcej. Tak pomalutku, pomalutku doszliśmy do swoich większych stad – mówi baca ze Stecówki.
Nie zawsze zajmował się tylko bacowaniem, przez całe lata pracował w dużym ośrodku wczasowym, ale po tzw. transformacji ustrojowej robota się skończyła. – Pracowałem głównie z ludźmi i tak mnie to dobiło, tak wykończyło, że postanowiłem zająć się owcami. Założyłem gazdówkę – wspomina Kukuczka.
Na nogach, jak zwykle w porze wypasu, jest już od czwartej rano. Wstaje skoro świt, wsiada do samochodu i po kilkunastu minutach jest w kosorze. Teraz zagrodę ma pod Złotym Groniem, przy wyciągu, który zimą oblegany jest przez narciarzy. Za kilka dni przeprowadzi stado na Cieńków.
–Mieliśmy tam iść wczoraj, ale sucho jest. Owce nie mają się gdzie schować przed słońcem. W przyszłym tygodniu będę je strzygł i po Matce Bożej Zielnej pójdziemy na Cieńków. Fajnie tam na tym Cieńkowie – tylko człowiek i Pan Bóg. Nikogo więcej nie ma u góry, na polanie – mówi z rozrzewnieniem baca Kukuczka.
Do wydojenia ma ponad 200 owiec. Dla jednej osoby to kawał roboty (po południu będzie je musiał wydoić jeszcze raz). Udój jednej zajmuje bacy 15-20 sekund. Kiedyś doił je ręcznie, od jakiegoś czasu używa specjalnej dojarki. Idzie szybciej i nie bolą ręce, nie czuć też w krzyżu.
– Sam sobie zrobiłem dojarkę. Śmiali się ze mnie i jeszcze się śmieją, ale ten śmiech jest coraz cichszy, bo jak jeden spróbował, to powiedział, że już w życiu rękami nie będzie doił. Ręcznie też szybko podoję, ale wydoić ręcznie dwieście owiec to ciężka robota. Nie do opisania – mówi pan Henryk. I dodaje, że jak zaczął jako pierwszy stosować dojarkę, to niektórzy bacowie krzywo się patrzyli, że niby niezgodne z tradycją. Ale nie przejął się tym. Mówi, że świat się zmienia, inni bacowie też nie wszystko robią zgodnie z tradycją – nie jeżdżą już wozami konnymi, tylko samochodami, nie doją do puciery tylko do wiader, więc dlaczego on nie miałby korzystać z dojarki.
Wydojenie całego stada zajmuje mu dwie godziny, a jak dobrze idzie, to godzinę i 40 minut. Potem baca wraca do domu i z mleka robi sery.
– Nie robię ich w kolibie, bo wiadomo, muszę już spełnić pewne warunki. Przywożę więc mleko do domu i tu je przerabiam. Muszę je odcedzić, oczyścić, podgrzać, dodać podpuszczkę, czyli taki enzym powodujący, że białko w mleku się ścina – tłumaczy baca Kukuczka, którego specjalnością jest wytwarzanie serka pasterskiego z czosnkiem niedźwiedzim. – Cztery lata poświęciłem na to, żeby opracować recepturę na ten serek. Każdy baca ma swój
przepis na ser, robi podobnie, ale wychodzi inaczej. I nie zdradzi jak – opowiada baca, częstując mnie świeżym bundzem.
Na hali owiec w ciągu dnia pilnuje Ukrainiec Wołodymyr – starszy mężczyzna w bejsbolówce, z kijem w ręce i z psem u nogi. – Ciężka praca? – pytam. – Nie – uśmiecha się juhas. – Da się zarobić? – dopytuję. Wołodymyr odpowiada szukając polskich słów: – Kilo? Nie. Normalno.
Dzięki Wołodymyrowi baca Kukuczka może po dojeniu nie tylko skupić się na robieniu serów, ale także załatwić inne sprawunki. Lista jest długa – trzeba będzie dowieźć owcom wodę ze Stecówki, zatankować samochód, zrobić zakupy w sklepie, porąbać drewno do wędzenia serów. – Wiecznie coś – uśmiecha się baca Kukuczka.