Jacek Kawalec: Zawsze rozczulała mnie ławeczka. Ale mamrota nie piłem
Po „Randce w ciemno” bardzo długo nie miałem żadnych propozycji ról filmowych ani nawet serialowych. Na szczęście cały czas grałem w teatrze - mówi Jacek Kawalec, jedna z gwiazd telewizyjnego serialu „Ranczo”.
Pokłóciliśmy się dziś trochę w redakcji. Jedni mówią, że pił Pan mamrota na ławeczce pod sklepem w Wilkowyjach, inni, że wcale nie...
Szczerze mówiąc, piłem rekwizyt. Bo obawiam się, że gdybym spożył takiego mamrota, to jeszcze bym jakieś bardziej skomplikowane monologi wygłaszał niż ten, który mi scenarzysta napisał. A napisał pięknie. To był taki monolog o upadku kultury, podszywany trochę duchem Gombrowicza. Sama prawda. Bo rzeczywiście można dziś płakać nad upadkiem kultury. Na przykład młodzi ludzie w szkołach nie uczą się wychowania muzycznego. I pokłosie tego mamy w gustach muzycznych naszego narodu... Dla mnie jest zbyt skomplikowana muzyka disco polo. Jakoś nie jestem w stanie tego przetrawić. Oczywiście - szanuję gusty ludzi, którzy tego słuchają. Ale dziwię się, że dają się nabijać w butelkę. Bo przeważnie koncert wygląda tak, że przyjeżdża taki zespół i nie śpiewa ani jednej nuty na żywo. Wszystko z pełnego playbacku. A dla mnie występowanie z pełnego playbacku jest obciachem zwyczajnie.
Pan w ogóle nie stosuje playbacku?
Tylko w wyjątkowych sytuacjach w telewizji. Bo jeśli mam 10-osobowy band i mamy wystąpić przez pięć minut w telewizji śniadaniowej na przykład, to tam nie ma możliwości nagłośnienia tak dużego zespołu w ciągu kilku minut - kiedy jest przerwa na reklamę. Żeby porządnie nagłośnić koncert, potrzebne są dwie-trzy godziny pracy akustyka, żeby każdy instrument dokładnie wyregulować, jego głośność, poziom... I wtedy jest efekt. A jak się przyjeżdża z playbackiem, to dziennie można obskoczyć pięć imprez, przejeżdża się z jednej na drugą i wrzuca się tylko empetrójkę. A ja - nawet jak występuję w telewizji, to nie występuję z pełnego playbacku, tylko z tzw. pół playbacku - czyli podkład muzyczny idzie z nagrania, a ja śpiewam na żywo.
No właśnie - co Pan śpiewa?
Ostatnio zrobiłem taki projekt pod tytułem „Joe Cocker - śpiewa Jacek Kawalec”. Można sobie posłuchać na YouTube naszych występów, które były zarejestrowane live na festiwalu Crahs and Blues Meeting. W ostatnią sobotę też zagraliśmy duży koncert w Warszawie w klubie Hybrydy. Ale dopiero zaczynamy z tym projektem ruszać.
Piosenki Joe Cockera?
To jest projekt skierowany przede wszystkim do fanów Joe Cockera. Joe Cockera już z nami nie ma. 22 grudnia obchodzimy drugą rocznicę jego śmierci. Sam zaliczam się do jego fanów. I kocham te piosenki w takiej formie, w jakiej on je zaśpiewał. Wiadomo, że był mistrzem coverów, nie śpiewał swoich kompozycji, ale przeprowadzał je zawsze przez swój organizm i one zawsze były niezwykle emocjonalne. I dla mnie jest to bardzo bliskie. To chyba dlatego, że jestem aktorem i uważam, że piosenka i w ogóle przekaz ze sceny - czy to jest przekaz muzyczny, czy wyłącznie słowny - musi być zawsze o czymś i musi nieść prawdziwe, żywe emocje.
Pan też tak śpiewa? Wkłada Pan w te piosenki trochę siebie, trochę serca? Czy raczej próbuje Pan to robić dokładnie tak, jak Joe Cocker?
Oczywiście - staram się śpiewać jak Joe Cocker. Ale zawsze, jak śpiewam te piosenki, to śpiewam o swoich prawdziwych emocjach...
Od kiedy Pan śpiewa?
Śpiewanie jest częścią mojego zawodu aktorskiego. Przy czym jeśli ktoś chciałby się przekonać, na czym to polega, to zapraszam na koncerty. Tych koncertów będzie coraz więcej. Udało mi się zebrać znakomity zespół, w sumie 10-osobowy. Oprócz projektu „Joe Cocker - śpiewa Jacek Kawalec”, mam jeszcze taki mniejszy projekt pt. „Muzyczne twarze Jacka Kawalca”. Jest bardziej eklektyczny. Tam śpiewam utwory różnych artystów, m.in. Stinga, Czesława Niemena, Grześka Ciechowskiego, Phila Collinsa, Ryśka Riedla. To koncert akustyczny, tylko z dwójką muzyków. Natomiast odpowiadając na pytanie: od kiedy ja śpiewam?... Jako dzieciak chodziłem do szkoły muzycznej, w klasie fortepianu. Tej szkoły nie ukończyłem wprawdzie, ale pięć, a nawet prawie sześć lat edukacji muzycznej mam za sobą. I śpiewałem już jako dziecko w chórze w szkole muzycznej. A potem śpiewałem - już po mutacji - w chórze. Wprawdzie był to chór harcerski - ale zajmujący się głównie repertuarem klasycznym. Nazywał się: Centralny Zespół Artystyczny Związku Harcerstwa Polskiego. Chór prowadzony przez genialnego, wspaniałego człowieka - Władysława Skoraczewskiego. W skład tego zespołu wchodziła orkiestra symfoniczna, chór dziecięcy i chór już starszych harcerzy. Ja śpiewałem w tenorach - to już było w czasach licealnych. Śpiewaliśmy głównie repertuar klasyczny. Śpiewając w tym chórze występowałem na przykład w Operze Narodowej, w „Borysie Godunowie”. Dzięki temu trafiłem też do Teatru Dramatycznego. Bo szukano w tym chórze ludzi, którzy mogliby zagrać epizodyczne rólki, ewentualnie statystować w przedstawieniach w Teatrze Dramatycznym - teatrze, który był jeszcze wtedy kierowany przez Gustawa Holoubka. W ten sposób trafiłem do „Nocy Listopadowej”, gdzie mogłem przyjrzeć się z bliska pracy największych wówczas artystów sceny polskiej - właśnie samego pana Gustawa, Zbigniewa Zapasiewicza, Andrzeja Szczepkowskiego, będącego wówczas chyba u szczytu formy aktorskiej Piotra Fronczewskiego, młodziutkiego wtedy Marka Kondrata. I jak patrzyłem z bliska na pracę tych aktorów podczas prób, to trudno mi było nie zwariować na punkcie tego zawodu i nie wybrać akurat takiej przyszłości.
No właśnie - aktorstwo. Przez wiele lat był Pan kojarzony z takim programem „Randka w ciemno”. W tę szufladkę „Randki...” został Pan włożony na długie lata. Potem długo Pana właściwie nie było widać, aż wystąpił Pan w serialu „Ranczo”. Serialu, który bił rekordy popularności. No, a aktorzy razem z nim. Rola nauczyciela z Wilkowyj zmieniła coś w Pana życiu?
Prowadziłem „Randkę” od 1992 do 98 roku. Ale nawet wtedy byłem etatowym aktorem Teatru Polskiego, w którym grywałem w klasycznym repertuarze. Grałem w sztukach Szekspira, Gombrowicza, Schaeffera itd. „Randka w ciemno” była moim dodatkowym zajęciem, z którego - i głównie z niego - byłem znany. Ale pewnie gdyby nie to, że cały czas występowałem w teatrze, to bym trochę inaczej patrzył na tę robotę. Na przykład Krzysiek Ibisz chyba wybrał głównie tę telewizyjną drogę. Ja nigdy nie rezygnowałem z pracy aktorskiej, chociaż przyznam, że od momentu, kiedy zacząłem prowadzić „Randkę w ciemno”, to przestałem - przez długi czas - mieć jakiekolwiek propozycje ról filmowych czy nawet serialowych. To się dopiero zaczęło zmieniać, już jak przestałem prowadzić „Randkę...”. I to grubo po tym.
To była fajna przygoda, sposób na zarabianie pieniędzy czy poznawanie nowych ludzi?
Jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy, to niekoniecznie. Byłem jeszcze zatrudniany za takie stawki, jakie obowiązywały w telewizji, zanim stała się ona komercyjna. Natomiast oczywiście była olbrzymia sympatia widowni, utrzymująca się zresztą do dziś. Mało tego! Ten program - choć już dawno nie ma go na antenie - ludzie cały czas wspominają. I to z nostalgią. Choć on miał - mam tego świadomość - olbrzymie mankamenty. Przede wszystkim to, że główni jego redaktorzy uparli się, żeby występujący uczestnicy mówili poprawną polszczyzną. W związku z czym wymyślili sobie, że będą im pisać teksty...
Właśnie! Jednak! To było widać...
Strasznie to było widać. Ja miałem tego świadomość. I z tym walczyłem. I mówiłem: dajcie im spokój, niech oni będą sobą. Stąd w momencie, kiedy podziękowano mi za prowadzenie tego programu, to jakoś rozstałem się z nim bez żalu. Bo tej jednej rzeczy w tym programie nie udało mi się przewalczyć.
Z „Ranczem” też się Pan rozstaje bez żalu? Bo to naprawdę koniec? W tym serialu żegnaliście się z widzami już kilka razy...
Z tego, co wiem, to koniec. Oczywiście z „Ranczem” się rozstaję z żalem. Aczkolwiek też mam świadomość, że trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść, jak śpiewa Grzesiek Markowski. I myślę, że atutem tego serialu był świetny scenariusz. A ten scenariusz został wymyślony na w sumie cztery sezony. I moim zdaniem te cztery pierwsze sezony były najmocniejsze.
A ile w sumie było?
Dziesięć. Na początku scenarzyści wymyślili, żeby pokazać ewolucję naszego społeczeństwa: ze społeczeństwa zaściankowego, stojącego gdzieś z boku Europy, pełnego kompleksów - do takiego społeczeństwa, które ma już świadomość, w którą stronę iść, gdzie się znajduje, czego oczekuje. To było takie marzenie inteligenta - jakbyśmy chcieli, żeby nasze społeczeństwo dojrzało. Ta historia została opowiedziana w pierwszych czterech - czy powiedzmy sześciu - sezonach. Ale fakt - dzisiaj ludzie cały czas zaczepiają na ulicy i pytają, czy będą jeszcze następne odcinki.
Często scenariusz przewidywał to, co się później rzeczywiście wydarzało... Niesamowite!
Tak się właśnie składało. Nawet włącznie ze śmiesznym epizodem, kiedy nikt nie przewidział, że naprawdę będzie taki kandydat na prezydenta, który będzie miał na nazwisko...
Duda...
Dokładnie - te cztery litery. I że cztery litery będą się pokrywały z tymi czterema literami wymyślnymi przez naszego scenarzystę. To zupełny zbieg okoliczności. Przecież to było napisane i nakręcone rok wcześniej!
Kiedy skończyliście kręcić „Ranczo”?
Ja zdjęcia skończyłem w listopadzie 2015 roku. Potem jeszcze w styczniu było kilka dni zdjęciowych, ale ja już w nich nie brałem udziału. A ludzie cały czas myślą, że to się teraz działo. Mnie w sumie praca w „Ranczo” nie zajmowała tak dużo czasu. Tylko bodajże w trzecim sezonie, kiedy mojej postaci było poświęcone dużo uwagi, to było 26 dni zdjęciowych na cały rok. A tak przeważnie moja praca w „Ranczo” to było od dwóch do 12 dni zdjęciowych w sezonie. Więc to nie jest wiele.
Ten serial uczy. Uczy tolerancji, otwartości, feminizmu... Taki serial z tezą...
To bardzo pożyteczna funkcja tego serialu. No, ale też nie jestem zadowolony, jeżeli serial ma się czemuś lub komuś podporządkowywać. Gdy dzieło artystyczne ma być tworzone na czyjeś zamówienie polityczne. To mi nie pasuje.
No właśnie. To serial Telewizji Polskiej. Później, gdy zmieniła się władza, no i zmieniła się telewizja, były te zamówienia polityczne?
Nie, szczęśliwie scenarzystom udało się tego unikać.
Podobał się Panu świat przedstawiony w „Ranczo”?
Bardzo mi się podobał. Bo pokazywał nas takimi, jakimi jesteśmy. Ale robił to troszeczkę z przymrużeniem oka, w lekko skrzywionym zwierciadle. I dzięki temu to było pokazane z humorem. Dlatego to się tak fajnie oglądało.
Oglądaliśmy chętnie... Ale czy faktycznie w rzeczywistości mamy do siebie taki dystans?
Chciałbym, żebyśmy mieli. Myślę, że naprawdę mądry człowiek to taki, który potrafi śmiać się sam z siebie. I potrafi mieć do siebie dystans. Im bardziej ktoś się napina, żeby wyglądać na kogoś strasznie ważnego, tym śmieszniejszy jest w rzeczywistości.
Ale napinamy się, co?
Nooo. Napinamy. Napinamy się i nie mamy do siebie dystansu. Ale ten serial właśnie uczył tego, żebyśmy umieli spojrzeć na siebie z przymrużeniem oka. I z miłością - najzwyczajniej w świecie. Bo ten serial i wzruszał też na pewno.
Ale dla mnie smutne jest to, że dziś Polska jest bardzo podzielona. Był z nami do niedawna ktoś taki, kto potrafił nas łączyć. Tego człowieka, a właściwie świętego - już z nami nie ma. Mam na myśli Jana Pawła II, którego postać była mi zawsze bliska, choć nie jestem jakimś ortodoksyjnym katolikiem i mam jak każdy człowiek swoje grzechy na sumieniu. Bardzo szanowałem to, co papież do nas mówił i czego nas uczył. I trochę mi żal tego, że czcimy tego papieża, ale tak naprawdę nie do końca pamiętamy, czego on nas uczył - miłości do bliźniego. Jest w nas tyle jadu i nienawiści, że potrafimy na swoich przeciwników - czy politycznych, czy społecznych, warczeć, krzyczeć. I nie słuchamy się nawzajem. Zanim na kogoś krzykniemy, to posłuchajmy argumentów tej drugiej strony. I nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy, to nie znaczy, że powinniśmy drugiemu człowiekowi zrobić krzywdę. I tego nas uczył papież.
Kogo Pan lubił najbardziej w tym serialu?
Zawsze oczywiście mnie rozczulała ławeczka. Pietrka bardzo lubiłem. Pięknie był napisany i pięknie zagrany. To jakby współdziałanie i aktora, i reżysera, i scenarzysty. Nie no, trudno powiedzieć, żeby kogoś nie lubił. Przecież pan Franciszek Pieczka, który dołączył do nas, zastępując Leona Niemczyka - to też tak charyzmatyczna postać...
I ten jego głos...
To jest dla mnie taki święty polskiego kina.
Planowałam zadać pytanie, czy jest życie po „Ranczu”... Ale już na początku sam mi Pan powiedział: jest. Oprócz grania w serialu robił Pan mnóstwo innych rzeczy...
Ale jeszcze nie o wszystkim powiedziałem. Bo gram jeszcze w kilku spektaklach teatralnych, z którymi podróżuję po Polsce. Właśnie w ostatnią niedzielę graliśmy w Białymstoku spektakl pod tytułem „Mężczyzna idealny”. Taka lekka rzecz, która dosyć dobrze się sprzedaje. Gram tam z fajnymi kolegami, w różnych wersjach obsadowych. Ale w Białymstoku akurat grałem z białostoczaninem - Andrzejem Beyą-Zaborskim.
I jak się gra z białostoczaninem?
No! Andrzej jest facetem, który ma olbrzymie doświadczenie. Niesamowicie silny, mocny głos. Duże poczucie humoru i niesamowitą energię. Nawet mogę powiedzieć, że czasami ma sceniczne ADHD - ale oczywiście w pozytywnym sensie.
A plany na przyszłość?
No to znów wrócę do papieża. Bo teraz akurat jest mi szczególnie bliska ta postać, bo biorę udział w próbach do dużego przedsięwzięcia artystycznego, do musicalu o Karolu Wojtyle. Spektakl jest reżyserowany przez Krzysztofa Korwina-Piotrowskiego. Napisał libretto pięknie i mądrze, i z wiedzą o temacie, i ze świetną poezją Michał Kaczmarczyk. Muzykę napisał Filip Siejka. Duży zespół młodych ludzi tam występuje, ale też prawdziwe gwiazdy, np. Edyta Geppert, Ania Wyszkoni, bracia Cugowscy. Premiera jest przewidziana 22 lutego w Krakowie, w Tauron Arenie. Duże wydarzenie. Na scenie, razem ze statystami, będzie około stu osób, a na widowni - 9 tysięcy. I będę tam grał postać dorosłego Karola Wojtyły - od momentu kapłaństwa aż do odejścia. To jest zupełnie nowe przedstawienie tej postaci, bo wiadomo, że musical rządzi się swoimi prawami i że duża część historii jest opowiadana poprzez utwory muzyczne. Będę tam miał do wykonania dwa bardzo duże songi. Jeden to będzie taka nastrojowa ballada, która będzie opowiadała już właściwie o odejściu Jana Pawła II. A drugi - to taki monolog wewnętrzny Karola Wojtyły, kiedy obejmuje pontyfikat. Jest też tam scena z lat 50., która jest śpiewana w sumie przez pięciu wokalistów-aktorów - taka polemika z oficerami bezpieki - kiedy Karol Wojtyła walczy z nimi o kościół w Nowej Hucie, o prześladowanie tych, którzy chcieli taki kościół zbudować.
Jacek Kawalec
polski aktor teatralny, filmowy i dubbingowy. Pierwszy prowadzący program telewizyjny „Randka w ciemno”. Przez ostatnie 10 lat grał nauczyciela Witebskiego w serialu „Ranczo”.