Internautom mówiła, że ma raka. W rzeczywistości wyłudzała pieniądze
Aldona G., znana też pod imieniem Joanna nabierała ludzi dobrej woli na swoją chorobę. Kiedy mistyfikacja wyszła na jaw, darczyńcy byli w szoku. Na policję zgłaszają się poszkodowani.
Dom przy ulicy Reja w Toruniu wyróżnia się na tle innych. To nieremontowana od lat kamienica. Klatka schodowa wita przeciągiem.
Blade światło sączące się ze zwisającej z sufitu żarówki, spływa po łaciatej, odrapanej lamperii. Lokatorzy mało o sobie wiedzą. Albo tylko tak mówią w myśl sąsiedzkiej, kamienicznej solidarności. Ze strzępków rozmów z nimi wnioskuję, że przyszedłem jednak pod właściwy adres. Mieszkanie na drugim piętrze.
Za drzwiami słychać dziecięce przekomarzania, śmiech, tupot stópek biegających pociech. Dzwonek chyba nie działa. Pukam. Czekam. Powtarzam te czynności przez dwadzieścia minut. Wreszcie za drzwiami słyszę męski, zdecydowany głos: - Kto tam?
Przedstawiam się. Pytam, czy to mieszkanie państwa G. Mężczyzna, którego nie widzę, śmieje się: - Nie.
Upewniam się, powtarzam nazwisko ludzi, z którymi chcę porozmawiać. Odpowiedzi nie ma. Mężczyzna chyba czeka za drzwiami, aż pójdę.
Wiem jednak, że moim rozmówcą był Grzegorz, mąż Justyny. Justyna miała wyjechać kilka dni temu. Miała też trafić do szpitala. I z niego wrócić. A wszystko z powodu tego, co wydarzyło się tamtej nocy z 19 na 20 listopada.
Ultimatum
Witam! Chciałabym Państwa zainteresować tematem, który mnie dziś bardzo oburzył - tymi słowami zaczyna się wiadomość, która dotarła mailem do redakcji 20 listopada. Autor prosi o dyskrecję.
„Chodzi o stronę Pomóżmy Aldonie (tu pada facebookowy adres http). Pani ta pochodzi z Torunia i przez ostatni czas twierdziła, że jest chora na raka szyjki macicy. Prosiła o pieniądze, ubrania, a nawet biżuterię...
W dalszej części listu znajduje się wyjaśnienie, dlaczego informator w ogóle zdecydował się opowiedzieć tę historię.
„Została zdemaskowana i ktoś dał jej ultimatum, że jeśli się nie przyzna publicznie, to pójdzie na policję”.
W piątek rano 20 listopada facebookowa strona „Pomóżmy Aldonie” jeszcze była aktywna. Zostanie usunięta dopiero dzień później. Wzrok odwiedzającego ten profil w pierwszej chwili przykuwa zdjęcie. Widać na nim kobietę z ogoloną na „zero” głową. Wydaje się, że jej twarz jest nieco opuchnięta. Można z niej wyczytać smutek, rezygnację, może zagubienie. Automatycznie budzi współczucie; uruchamia pokłady empatii, które drzemią gdzieś głęboko w sercu każdego człowieka.
Wpis, który jest datowany na „Wczoraj, o 00:33”, ma już kilkanaście komentarzy. Wygląda na emocjonalne, pisane pod wpływem chwili, impulsywne wyznanie.
Dzieci
„Słuchajcie, chciałam tylko powiedzieć, że jest mi wstyd. Mam odwagę się teraz przyznać do tak fatalnego błędu. Nie wiem, co mnie pokierowało do tak głupiego czynu. Jestem w stanie naprawić swój błąd, jeśli wy na to się zgodzicie. Jestem tak jak marnotrawny syn i wielu innych grzeszników. Wiem, nie powinnam takiego czegoś zrobić. Chcę naprawić swój czyn, który wyrządziłam. Czuję się fatalnie. Chciałam, żeby moje dzieci miały jakoś inaczej. Nie mam rodziców, żeby mi pomogli. Muszę sama liczyć na siebie. Wiem, to nie wytłumaczenie. Ale jeszcze raz proszę was i błagam o wybaczenie mojej nieumyślności.