Instytut Pamięci Narodowej - jak posłaniec złych wieści - oskarżany o zło, za jakie odpowiada tajna policja PRL. Czy jest niepotrzebny? A może nie da się poznać historii Polski bez źródeł z IPN-u?
Powstał w 1999 roku i od razu zaczął budzić wielkie emocje. W 2002 roku na jego czele stanął prawnik administratywista Leon Kieres, samorządowiec, jeden z doradców podziemnej Solidarności. Moment próby przyszedł dwa lata później, kiedy w Sejmie stoczono autentyczną bitwę wokół sprawozdania z działalności Instytutu. Poszło o zbrodnię na Żydach w Jedwabnem i rozpoczęte przez IPN śledztwo, mające wyjaśnić, czy za ten mord odpowiadają Polacy. Wtedy nikt nie żył teczkami tajnych współpracowników SB - w 1992 roku odrzucono projekt ustawy lustracyjnej, w 1994 do laski marszałkowskiej wpłynęło pięć propozycji, a ostatecznie ustawę przyjęto trzy lata później. I już wtedy było jasne, że jest to ogromne pole konfliktu: 214 posłów głosowało za, 162 przeciw, a 16 wstrzymało się.
Podczas pierwszej awantury dotyczącej Instytutu, Antoni Macierewicz, wtedy poseł Ligi Polskich Rodzin, miał z mównicy sejmowej zarzucić Kieresowi, że rzucił pierwszy kamień w swój naród i że ten naród został ukamienowany. W obronie prezesa IPN stanęła Unia Wolności i Sojusz Lewicy Demokratycznej, on sam mówił, że z wyrazami wsparcia zadzwonili do niego prezydent Aleksander Kwaśniewski, premier Jerzy Buzek i ksiądz Adam Boniecki. Ale sytuację Kieresa zmieniła radykalnie... śmierć Jana Pawła II, a dokładniej ujawnienie przez prezesa IPN-u po śmierci papieża, że opiekun polskich pielgrzymów w Rzymie ojciec Hejmo był tajnym współpracownikiem SB.
Na Kieresa, który do tego momentu nie był skłonny ujawniać, co kryją esbeckie archiwa przejęte z Urzędu Ochrony Państwa, posypały się gromy. Podnoszono, że sprawa nie jest jednoznaczna. Że wybrał fatalny moment. Że próbuje zbijać kapitał polityczny...
Gwoździem do trumny Leona Kieresa nie okazało się jednak ani Jedwabne, ani sprawa ojca Hejmo, ale afera z tzw. listą Wildsteina.
Publicysta „Rzeczpospolitej” w 2005 roku przyszedł do czytelni Instytutu, zgrał na pendrive’a i wrzucił do internetu indeks katalogowy archiwalnych zasobów akt IPN-u. Ponad 162 tysiąca nazwisk ludzi, będących OZI, czyli osobowymi źródłami informacji. Świadomymi i nieświadomymi.
Robert Walenciak na łamach lewicowego „Przeglądu” pisał: „Mogliśmy już zobaczyć kilka osób, które znalazły się na liście Wildsteina, jak opowiadały, co czuły. Jadwigę Staniszkis, która mówiła, że były to najcięższe godziny w jej życiu, Michała Komara, który mówił o swoim upokorzeniu, i Daniela Olbrychskiego, który najchętniej Wildsteina by obił. Bo jak ma patrzeć w oczy innym ludziom? A pamiętajmy, że to są osoby znane, którym szybko uda się zweryfikować zawartość swojej teczki. A inni? „Elementarna uczciwość nakazuje potępić to, co się stało - mówił w TVN 24, wstrząśnięty Tadeusz Mazowiecki. - Barbarzyństwo się stało”.
Szybko stało się jednak jasne, że za lustracyjną potrzebą publicysty stoi osobiste doświadczenie z czasów studiów w Krakowie. Wildstein, przyjaciel najprawdopodobniej zamordowanego przez SB Stanisława Pyjasa, odkrył, że w ich najbliższym gronie był tajny współpracownik służb - Ketman, czyli Lesław Maleszka. Po 1989 roku dziennikarz i redaktor „Gazety Wyborczej”.
W styczniu tego roku w wywiadzie dla Interii, Wildstein mówił: „Ja jestem znany jako zwolennik lustracji, ale uważam, że w tej chwili nie ma to takiego znaczenia politycznego. Sądzę, że jest wiele innych rzeczy, które powinno się w pierwszym rzędzie robić. Lustracja stała się sprawą historyczną. Oczywiście ja bym chciał, żeby te sprawy zostały doprowadzone do końca, żeby zostało wyjaśnione, kto był kim, to ma znaczenie jako akt oczyszczający życie społeczne. Ale to już jest historia. To miało znaczenie 15, nawet 10 lat temu, teraz już nie”.
Wizyta Marii Teresy Kiszczak w Instytucie Pamięci Narodowej pokazała jednak, że sprawa lustracji nie jest sprawą historyczną.
Świetnie zdawał sobie sprawę z tego Janusz Kurtyka, który stanął na czele IPN-u po wygranych w 2005 roku przez Prawo i Sprawiedliwość wyborach. W Instytucie nastąpiła radykalna zmiana. Po okresie swoistego zamrożenia archiwów, nastąpiło ich „odmrożenie”. To za prezesury Kurtyki ujawniono, że ks. Michał Czajkowski, czołowa postać dialogu polsko-żydowskiego, był tajnym współpracownikiem SB i donosił m.in. na ks. Jerzego Popiełuszkę i Jacka Kuronia. Duchowny początkowo zaprzeczał, ale raport wydrukowany na łamach miesięcznika katolickiego „Więź” nie zostawiał cienia wątpliwości.
Kolejna afera wybuchła, kiedy w 2006 roku oskarżenia o współpracę wysunięto wobec biskupa Stanisława Wielgusa - kiedy ten miał objąć archidiecezję warszawską. Kolejne przecieki prasowe i kolejne nazwiska wywoływały emocje i pytania. Aktor Maciej Damięcki podpisał zobowiązanie do współpracy, bo złapano go na podwójnym gazie i bał się, że straci auto. Zatrzymany w podobnych okolicznościach Piotr Fronczewski przyszedł na komendę, ale jak usłyszał propozycję nie do odrzucenia, powiedział esbekowi: „A g... Nic nie podpiszę. Najwyżej będę chodził piechotą”.
Lustracyjna gorączka przesłoniła prace historyków z Instytutu, które dzisiaj można nazwać jednym z jego ważniejszych działań: program ekshumacji ofiar sądów stalinowskich, który zapoczątkował we Wrocławiu Krzysztof Szwagrzyk. To on dotknął jednego z tabu powojennej historii Polski, organizując w 1998 roku wystawę „Winni? Niewinni?”, na której pokazał zdjęcia prokuratorów i sędziów, wydających wyroki śmierci. Wybuchł skandal. Szwagrzyk chciał ujawnić twarze, imiona i nazwiska oraz podać informacje o wydanych wyrokach - jak choćby w przypadku płk. Włodzimierza Ostapowicza, który wydał ponad 200 wyroków śmierci. Szwagrzykowi zarzucono, że narusza ustawę... o ochronie danych osobowych. Sprawą zajął się Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych i uznał, że podpisanie zdjęć było sprzeczne z prawem.
Dzisiaj wystawy pokazujące oficerów bezpieki nie wywołują afer. A efektem prac Szwagrzyka jest m.in. odnalezienie, identyfikacja i uroczysty pogrzeb szczątków „Inki”, 17-letniej Danuty Siedzikówny, łączniczki mjr. Zygmunta Szendzielorza „Łupaszki”, jednej z najważniejszych postaci podziemia antykomunistycznego.
W kwietniu 2010 roku w katastrofie smoleńskiej zginął Janusz Kurtyka. Na czele Instytutu stanął Łukasz Kamiński, dla którego próbą stała się wizyta wdowy po generale Kiszczaku i ujawnienie, że były szef bezpieki miał w domu prywatne archiwum, a w nim dokumenty dotyczące TW „Bolka”, czyli, jak wszystko na to wskazuje, Lecha Wałęsy. Tempo upublicznienia tych materiałów przywołało oskarżenia, że IPN jest jak inkwizycja.
- Nie ma możliwości prowadzenia badań historycznych bez badania akt i materiałów zgromadzonych przez tajną policję PRL-u. A to oznacza, że mamy do czynienia z ludźmi wielkimi i małymi. Takimi, jakich spotykamy w swoim życiu, bo pomniki to na placach stoją - denerwuje się Grzegorz Majchrzak, historyk z IPN.
W czwartek Telewizja Polska wyemitowała film dokumentalny z materiałów nagranych przez służby w Magdalence podczas negocjacji przed Okrągłym Stołem. Majchrzak jest jego konsultantem historycznym. - Na tych taśmach, między jednym kieliszkiem wódki a drugim, ja widzę twarde rozmowy o Polsce, a nie spisek. Ale nie mam wpływu na to, co zobaczą ludzie - mówi Majchrzak, który na pytanie, czy IPN jest potrzebny, odpowiada konkretnie: - Kilka lat temu panowało przekonanie, że w 1968 roku poza Ryszardem Siwcem, który w proteście przeciwko inwazji na Czechosłowację dokonał aktu samospalenia, zglajszlachtowany w marcu naród nie zareagował. A my odkryliśmy, że przez Polskę przetoczyła się fala protestów. We Wrocławiu na 5 miesięcy więzienia skazano studentkę, która wywiesiła w akademiku plakat. W Krakowie późniejszą dokumentalistkę Joannę Helander zamknięto na 10 miesięcy. My nie tworzymy historii. My ją odkrywamy - tłumaczy Majchrzak.
W 2005 roku Józef Pinior, jeden z przywódców podziemnej „S”, apelował: „ Lustracja w Polsce przypomina pożar torfowiska. Podziemny ogień potrafi tlić się przez wiele lat, czasem, gdy wydaje się, że już jest po wszystkim, ogień znów wybija na powierzchnię. To, co Niemcom, Czechom, Węgrom zabrało kilka miesięcy, nam zabiera lata. (...) Jeśli historia ma być nauczycielką życia, to nie można aplikować kuracji oferującej pigułki zapomnienia”.
Dzisiaj pytany o archiwum Kiszczaka po chwili milczenia odpowiada: - Nikt Wałęsie nie odbierze historycznego przywództwa, ale pusty śmiech mnie ogarnia, kiedy przypomnę sobie słowa, że Kiszczak był człowiekiem honoru. Nie był, bo zemścił się zza grobu na prostym robotniku, który okazał się sprytniejszy od niego. Gdyby Kiszczak honor miał, spaliby te archiwa. Tak, historia jest nauczycielką życia. Okrutną, bo na naszych oczach dokonuje się lincz na Wałęsie, a ja naprawdę nie wiem, kto z biorących w tym linczu udział w chwili próby byłby bez skazy. Transformacja od dyktatury do demokracji nigdy nie jest łatwa i zawsze budzi wielkie namiętności. Tak jest choćby w Argentynie, gdzie kontrowersje dotyczyły papieża Franciszka. Orlando Jorge, jezuita, wyznał dziennikarce, że jego współbrat zakonny Jorge Mario Bergoglio wydał go juncie. Umarł zanim Bergoglio został papieżem Franciszkiem. Dziś wiemy, że Jorge został aresztowany, bo sypnął go na torturach katecheta pracujący w jezuickim ośrodku.
W czerwcu kończy się kadencja Łukasza Kamińskiego. Pojawiły się głosy, że powinien go zastąpić Sławomir Cenckiewicz, autor m.in. książki „Wałęsa. Człowiek z teczki”.
Autor: Katarzyna Kaczorowska