Ilu bydgoszczan gotowych jest na oszustwo dla zysku w granicach 5 złotych od łebka?
Bydgoszcz wstąpiła do bractwa ekomnichów. Nie odpala już petard w sylwestra, tylko zapala lasery. Nawet WOŚP-owskie „Światełko do nieba” na Starym Rynku w tym roku zionęło nie ogniem, tylko konfetti.
Z ratusza znikają plastikowe butelki i kubki. Na podrzucających śmieci czyhają kamery monitoringu...
Jak nas przekonują urzędnicy i funkcjonariusze, wszystkie te działania mają nadrzędny cel – poprzez zachęty i kary spowodować, iż bydgoszczanie uznają, że troska o środowisko leży w ich własnym interesie.
Jednym ze starych jak świat sposobów twórczego wykorzystania resztek z pańskiego stołu jest kompostowanie. Sztuka stara, lecz wciąż niełatwa. Kto miał w życiu choćby epizod ogródkowy, zdaje sobie sprawę, że nie wystarczy zbić paru desek w kącie działki i wyrzucać tam podwiędłą zieleninę i obierki, modląc się, by matka natura zamieniła je w cenny nawóz. Kompostowanie wymaga wiedzy, cierpliwości i pracowitości – jako że kompost dojrzewa około półtora roku. Bliźnich obdarzonych tymi cechami należy więc wspierać i hołubić.
Władze Bydgoszczy zdają się to rozumieć, ale jakby nie do końca. Pojawiła się ostatnio zachęta dla właścicieli domów jednorodzinnych, by w ogrodach zakładali kompostowniki. Bydgoszczanie, którzy to zrobili lub zrobią, mogą liczyć na ulgi w opłatach za odbiór śmieci. I wszystko byłoby w najlepszym porządku, wręcz wzorowo, gdyby nie wysokość wspomnianej ulgi. Ta wynosić ma… złotówkę miesięcznie od zamieszkującego we wspólnym gospodarstwie łebka. Przy obowiązującej w tym roku cenie wywozu odpadów (22 zł), byłaby to ulga w wysokości 4,5 proc. Owszem, w ujęciu procentowym wypada to może nie najgorzej. Ja jednak będę uparcie trzymał się konkretu, czyli złotówki. Załóżmy, że rodzinę mamy typową, to jest czteroosobową. W grę wchodzi więc oszczędność 4 zł miesięcznie i 48 zł w skali roku.
Na drugiej szali leży konieczność napisania nowej deklaracji śmieciowej, którą trzeba dostarczyć do urzędu. Ewentualnie też założenie kompostownika, nauczenie się jego obsługi i dbanie o kompostownik (10-20 proc. wkładu do niego powinien stanowić nawóz), bo w przeciwnym wypadku zafundujemy sobie pod domem źródło smrodu, wabik na owady i robale, a na domiar złego możemy zniszczyć rośliny, które podsypiemy źle przygotowanym kompostem.
Czy oszczędność 48 zł w skali roku nie jest skórką za wyprawkę? Powiem tak: gdybym miał kompostownik, to pewnie napisałbym nową deklarację śmieciową i skorzystał z ulgi. Ale gdybym nie miał kompostownika, to raczej obietnica takiej ulgi nie zachęciłaby mnie do jego założenia. Po to potrzebna byłaby wyższa ulga. Do tego jednak miasto się nie kwapi. Dlaczego? Radny Zdzisław Tylicki wyjaśnił to w sposób następujący: „Gdyby ulga była wyższa, powiedzmy 5-6 złotych od osoby, mogłoby się okazać, że część osób zgłasza kompostownik, choć faktycznie go nie ma albo nie używa”.
Widać, jaką pan radny ma opinię o sąsiadach. Na złotówkę raczej się nie połaszczą, ale za 5-6 złotych już gotowi stać się oszustami. I jak tu z takim bagnem ludzkim, takimi małymi cwaniaczkami walczyć o tak wielkie cele, jak uratowanie przed zagładą naszej planety?