Ruszają igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro. Za mną Ateny, Pekin i Londyn. To niepowtarzalna, cudowna impreza.
Nie da się jej porównać z żadną inną. Najlepsi sportowcy, zainteresowanie całego świata. Wyniki, rekordy, radości i dramaty. Także spotkania ludzi z różnych zakątków globu. Miałem przyjemność relacjonować je dla Gazety Lubuskiej. Oto garść wspomnień.
Ateny 2004
Wprawdzie miałem za sobą kilka wyjazdów na mecze piłkarskie w Europie, ale igrzyska to zupełnie inna bajka. Nie ukrywam, że obawiałem się. Pierwszy raz byłem na takiej imprezie. Ale wszystko poszło dobrze. Udało mi zupełnie przypadkowo załatwić lot czarterowy z olimpijczykami. Do Aten leciałem więc z Otylią Jędrzejczak i kilkoma naszymi gwiazdami. Był tam także mistrz olimpijski z Sydney Tomasz Kucharski. Wioślarzowi AZS AWF Gorzów już w Atenach na lotnisku zrobiłem zdjęcie w którym unosi kciuk do góry. Ta fotka ukazała się na pierwszej stronie magazynu "GL" 13 sierpnia, w dniu otwarcia igrzysk.
Jak przyznał później była to świetna wróżba. Grecy do wszystkiego podchodzili spokojnie, nie spieszyli się. Kiedy następnego dnia jechałem do olimpijskiego centrum jeszcze sadzili drzewka i malowali ławki. Zamieszkaliśmy wraz z kolegą z Białegostoku w hotelu Arystoteles koło placu Omonia, a więc w samym centrum Aten. Wychodziliśmy z niego rano, wracaliśmy w nocy.
Naprzeciw był bar otwarty całą dobę. Kiedyś zobaczyliśmy na szyldzie reklamowym, wśród różnych greckich słów, swojski napis "piwo". Okazało się, że właściciel, Stavros ma żonę Polkę i całkiem dobrze mówi w naszym języku. Byliśmy potem częstym gościem. Kiedyś, już bardzo późno, kolega zamówił zapiekankę. Stavros robił ją na naszych oczach. Wyglądała imponująco. Kolega zapłacił tylko sześć euro. Drugiego dnia postanowiłem nie przepłacać, tylko zjeść u Stavrosa. Zamówiłem taką samą zapiekankę. Dostałem, ale kiedy dałem mu sześć euro Stavros powiedział: - Płacisz 12 euro! - Czemu? - zapytałem. - Przecież wczoraj kosztowała sześć! - Jest już po północy. U mnie obowiązuje nocna taryfa - odpowiedział. Spojrzałem na zegarek. Była 24.07...
Grecy bardzo się starali. Na organizację nie można było narzekać. Oczywiście, mieli małe wpadki, szczególnie jeśli chodzi o komunikację. Kiedyś koledzy wpadli do autobusu (na igrzyskach są specjalne linie wożące dziennikarzy na poszczególne obiekty) i prosili kierowcę żeby raczył ruszyć, bo oni się spieszą na finał szpady. Ten spojrzał na nich leniwie i powiedział, że mu się nie spieszy. Poskarżyli się jego szefowi. Ten nakazał mu jechać. Ruszył, ale tak pięknie, że mimo iż była specjalna olimpijska linia, wpakował się w najgorszy w Atenach korek. Jak wściekli wychodzili szukając jakiejś taksówki patrzył na nich wyszczerzając zęby, jakby chciał powiedzieć: - No i co panowie?
Miałem wielką przyjemność niemal dotknąć wielkiego sportu
Mieliśmy tam wspaniałe chwile. Do nich zaliczam złoto pary wioślarskiej Tomasz Kucharski - Robert Sycz. Byłem pierwszy, który dobiegł do łódki kiedy mistrzowie przybili do pomostu, Widziałem ile ich to kosztowało. Włączyłem dyktafon, ale przez dłuższą chwilę nagrałem tylko przyspieszone oddechy złotych medalistów. Po prostu byli tak zmęczeni, że nie byli w stanie wydobyć z siebie głosu. Ten ich wysiłek, triumf i złoty medal to było coś wspaniałego. Miałem wielką przyjemność niemal dotknąć wielkiego sportu. Podziwiałem Amerykanina Justina Gatlina za triumf w setce. Tyle, że potem okazało się, że wprawdzie nie w Atenach, ale był koksiarzem. Z naszą gwiazdą, Otylią Jedrzejeczak miałem przyjemność rozmawiać i nawet poprosiłem o specjalne życzenia dla Gazety Lubuskiej. Zdobyliśmy tylko dziesięć medali, za co podczas ostatniej konferencji igrzysk mieliśmy wielkie pretensje do nieżyjącego już szefa PKOl Stefana Paszczyka.
Pekin 2008
Do Pekinu leciałem z Berlina przez Frankfurt nad Menem. W sumie 14 godzin. Chińczycy bardzo się starali. Już na lotnisku dopadła mnie grupa wolontariuszy. Zapytali o nazwę hotelu, szybko zawołali chłopaka, który miał mnie w grafiku. Ten wyrwał mi torbę i zaprowadził do autobusu. Wywiązał się dialog, który pokazał, że Chińczycy znają geografię. Skąd jesteś? - zapytał. - Z Polski - odpowiedziałem.
- To czemu przyleciałeś z Frankfurtu, a nie z Warszawy albo z Moskwy z przesiadką? - Bo mieszkam koło niemieckiej granicy i leciałem przez Berlin - zaspokoiłem jego ciekawość. Chińczycy byli bardzo uczynni. Kiedy wchodziło się do autobusu, a do odjazdu pozostawał jakiś czas, wolontariusz, przeważnie student, potrafił trzy razy przyjść i przeprosić, że jeszcze nie jadą.
Mimo wszystko jednak czuć było obecność "Wielkiego brata". Jeśli coś raz postanowił jakiś kierownik, to nikt oprócz niego nie mógł tego zmienić. Pogorszyła się pogoda, padało. Przyjechaliśmy do hali na mecz siatkarzy. Było wręcz zimno. Wołamy wolontariusza i prosimy żeby w klimatyzacji zwiększyć temperaturę. Ten wystraszony zawołał jakiegoś pracownika hali. Powtarzamy prośbę. Gość odpowiada, że zmienić temperaturę może tylko kierownik. Niestety, nie da rady bo jest na urlopie. On nie ma takich uprawnień. I trzeba siedzieć w zimnie.
Długo nie mogliśmy zdobyć medalu. Chyba w piąty dzień igrzysk zgłosiłem w hotelu, że nie chcę tego dnia jechać do centrum olimpijskiego autobusem tylko się przejść. Wywołało to panikę obsługi. Przekonywano mnie, że się zgubię, że to trzy kilometry itd. Uparłem się. Oczywiście pomyliłem drogi. Stałem przy skrzyżowaniu i kombinowałem którędy iść. Pojawił się grubasek na rowerze typu składak. Zapytał czy może mi pomóc. Wskazał drogę, a potem zapytał z jakiego jestem kraju i ile mamy już medali. Kiedy powiedziałem, że z Polski i że jeszcze nie mamy medali, krzyknął oddalając się - Nie przejmuj się. Dziś zdobędziecie pierwszy. I tak się właśnie stało!
Zaliczyłem oczywiście jedzenie pałeczkami, sprawdziłem jakość chińskiego piwa (niezłe), byłem na placu Tiananmen, ale Mao był w konserwacji więc nie wszedłem do mauzoleum. Kiedy wymieniłem dolary na juany niemal pękł mi portfel. Co ciekawe tam na każdym nominale jest Mao Tse Tung, tyle że w innym kolorze.
Z Pekinu zapamiętałem finały w lekkiej atletyce. Nie jestem jakimś wielkim fanem "królowej sportu", ale to było wspaniałe. Siedziałem blisko dyskoboli. Patrzyłem jak się rozgrzewają, jakie ruchy wykonują. Jak się mobilizują. Zaintrygowały mnie małe, sterowane samochodziki, które po rzucie transportowały dysk z powrotem. Bardzo ucieszył mnie medal Piotr Małachowskiego, a jeszcze bardziej Tomasza Majewskiego. Nasz kulomiot to świetny gość. Kiedy czekaliśmy po zwycięskim rzucie w mix zonie (miejsce gdzie zawodnicy schodzą po konkurencji i tam odpowiadają na pytania dziennikarzy) pierwsze pytanie zadał reporter z USA. Kiedy jednak próbował kolejne, Majewski powiedział mu: - Kolego poczekaj, bo moi rodacy się obrażą.
Znów byłem blisko wielkich. Byłem w pięknym obiekcie "Kropla wody" widziałem jak Michael Phelps bije jeden z rozlicznych rekordów świata. Bezcenne. Zaliczyłem finał koszykówki. Mecz USA - Hiszpania w hali w której żywiołowo dopinguje 20 tysięcy osób, LeBron James w akcji. Coś niepowtarzalnego. Niestety, znów zdobyliśmy 10 medali... Kiedy wyjeżdżałem, już na lotnisku w Pekinie prześwietlono mój bagaż. Nie wiadomo dlaczego nie spodobał się dezodorant, który spokojnie przywiozłem z Polski. Co miałem robić? Wywaliłem go...
Londyn 2012
W Londynie byłem wcześniej dwukrotnie, na Wembley, obsługując mecze Anglia - Polska. Nie było więc takiego dreszczyku emocji. Jako, że to były moje trzecie igrzyska mogłem młodszym kolegom mówić co i jak. Już na wstępie czekała mnie niespodzianka. W hotelu, który został wcześniej zapłacony i potwierdzony nie było mnie! Dwójka kolegów, tak, ja nie. Moje nazwisko nie widniało w żadnym spisie, w żadnej rezerwacji. Uratował mnie Polak, który tego dnia był w recepcji. - Oni tu mają niezły burdel w papierach - powiedział. - Dobra, zakwateruję pana na gębę. Zgłoszę temat i pewnie pana znajdą. Znaleźli po trzech dniach. Co byłoby gdyby tego dnia dyżuru nie miał Polak? Spałbym nad Tamizą? Londyn zapamiętam z ciągłych kontroli.
Nikt nie miał pretensji, bo wiedzieliśmy czemu tak jest. Miałem tego pecha, że nawet jak wyłożyłem wszystko do kuwet i wyjąłem laptop system i tak wył. Wtedy przeszukiwano mnie szczegółowo. Kiedyś, kiedy weszliśmy do punktu kontroli jakiś czarnoskóry żołnierz zobaczywszy na akredytacji skąd jestem, krzyknął: - Czeszcz! Jak sze masz? Powiedziałem że OK. Zapytałem jednak skąd zna to zdanie. Powiedział, że jego sąsiadem jest Polak i co rano jak się mijają ten wita go takim właśnie okrzykiem...
Anglicy są imperialni, zadufani w sobie. Oni wszystko wiedzą najlepiej. Mimo tego trzeba uczciwie przyznać, że impreza im się udała. Z Londynu zapamiętam srebro Sylwii Bogackiej. W Atenach, kiedy zajęła odległe miejsce byłem jedynym dziennikarzem, który z nią rozmawiał. Zresztą pocieszałem ją, że jeszcze wszystko przed nią. Teraz otaczał ją tłumek. Każdy chciał pogadać, zrobić fotkę. Sukces przeżywa się w tłumie, porażkę przeważnie w samotności.
Podziwiałem Ursaina Bolta, po raz pierwszy w życiu oglądałem mecz piłki wodnej. Bardzo mi się podobał. Serbia niemal "na noże" walczyła z Czarnogórą. To było znakomite przeżycie. Znów nie mogłem wysłać dobrych wieści z turnieju siatkarskiego. W samej końcówce igrzysk, wracając autobusem do hotelu zobaczywszy, że dookoła nas siedzą redaktorzy z egzotycznych krajów zaczęliśmy głośno narzekać na Anglików. Mają dwa krany jeden na zimną drugi na ciepłą wodę, tak jakby nie mogli połączyć to w jednym. Są straszliwymi, zadufanymi w sobie mądralami. Wszystko wiedzą najlepiej. Kiedy tak sobie gadaliśmy kierowca odwrócił się i powiedział najczystszą polszczyzną: - Macie panowie rację. Ja się z tymi Angolami męczę już siódmy rok!
W Londynie znów było tylko 10 medali. Wylatując z Heathrow pomyślałem, że może w Rio damy radę pokonać tę zaczarowaną granicę. I wierzę, że się uda.