Igor Mokryk, lekarz z Doniecka. Wojna wygnała go z kraju. Śląsk przygarnął
Ostatnia operacja w Doniecku: na sali niespełna 2-kilogramowe dziecko, a on potrzebuje 30 nici, by przeprowadzić zabieg. W calutkim szpitalu znalazł ich tylko trzy. Wtedy coś w nim pękło. Nie planował emigracji, ale musiał ratować rodzinę. W mieście opanowanym przez separatystów nie było dla nich bezpiecznego miejsca. Dr Igor Mokryk dziś pracuje w Centrum Chorób Serca w Zabrzu, pod kierunkiem profesora Mariana Zembali.
Śląskie kluski - jak mówi - polubił aż za bardzo. Kochają z rodziną gliwicki rynek i spacery po zabrzańskim ogrodzie botanicznym, ze szczególnym uwzględnieniem kolekcji kaktusów. Dr Igor Mokryk jeszcze dwa lata temu ratował serca ukraińskich dzieci. Teraz z żoną Galą, ośmioletnią córką Władysławą i półtoraroczną Sołomiją znaleźli dom na Śląsku. W Zabrzu.
Z Ukrainy wyrzuciła ich wojna. Wcześniej Igor odbywał staże w najlepszych szpitalach na świecie: jako student w Finlandii i Austrii, jako rezydent w USA i Włoszech. Mógł „gdzieś tam” zostać i nie martwić się, że dla umierającego pacjenta nagle zabraknie jakiegoś leku. - Ale ja taki jestem, że wybieram zawsze to, co jest cięższe. Nastawiam się w życiu na trudne wyzwania - wyjaśnia Igor.
Jego dziadek był na Ukrainie jednym z pionierów kardiochirurgii. W domu u Igora ciągle się o chorych mówiło, bo w rodzinie, tej najbliższej, to w ogóle czternaścioro lekarzy - szeroki przegląd specjalności, od gastro-enterologów po internistów. Ale teraz Igor jest u nas, w Polsce, konkretnie w Śląskim Centrum Chorób Serca, gdzie pracuje jako badacz naukowy.
- Spotykam tu różne babunie i wujków, ich wnuków, którzy mówią, że też są ze Wschodu, ze Lwowa, z Równego. Natychmiast znajdujemy wspólny język - opowiada Igor. Bo Śląsk, w swojej powojennej potrzebie i z konieczności przygarnął tysiące repatriantów. Oni też stracili swoje miejsce na ziemi. Wojna również rozwaliła im kompas.
Na jego oczach zmienił się świat
Gdy rodzina Igora wyjeżdżała z Ukrainy, Sołomija miała zaledwie siedem miesięcy. Swoje pierwsze słowa powiedziała po polsku: „chodź” i „chcę”, chociaż w domu wszyscy mówią w ojczystym języku, żeby go przekazać kolejnemu pokoleniu.
- Ale tak się stało, że Sołomija dłużej w swoim życiu mieszka w Polsce - uśmiecha się Igor, który był u nas jeszcze za „komuny”.
Przyglądał się polskiej rzeczywistości, która od tej z Równego czy Tarnopola wtedy niewiele się różniła. Szaro, biednie, depresyjnie. Potem przyjechał już po zwycięstwie Solidarności, po prawie wolnych wyborach i stwierdził, że kraj błyskawicznie się zmienia. Staje się kolorowy, bogatszy. - Polska była u nas dla młodych ludzi wzorem. Chcieliśmy waszych przemian, reform. Kiedy wywalczyliśmy wolność, marzyliśmy o takich zmianach - mówi Igor.
Chociaż mama i tata nie namawiali, nie zmuszali, wybrał medycynę i studia w Tarnopolu. Zresztą zawsze lubił pomagać, czuć się potrzebny. W 2006 roku przyjechał na staż kardiochirurgiczny do Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Na miesiąc. Wtedy oczom nie wierzył, że w tak krótkim czasie dokonał się w Polsce taki wielki postęp. - W szpitalu pacjenci otrzymywali cały potrzebny sprzęt, nie musieli za nic płacić.
Igora jakiś czas wcześniej w szpitalu w... Równem wypatrzył prof. Marian Zembala, dyrektor Centrum, który przebywał tam z medyczną misją i zaprosił go do siebie. - Profesor jest moim mentorem - wyznaje Igor. Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności właśnie w ukraińskim szpitalu doszło do spotkania prof. Zembali z guru kardiochirurgów dziecięcych, prof. Vittorio Vaninim, który też przyjechał szkolić lekarzy z Ukrainy. Panowie znali się wcześniej z międzynarodowych zjazdów. I tak się stało, że to właśnie Igor wiózł włoskich gości z Kijowa do Równego swoim samochodem, by pokazać im szpital, potrzeby i możliwości. - Bardzo miło było zobaczyć w swoim mieście rodzinnym razem dwóch liderów światowej kardiochirurgii, którzy pomagają Ukrainie - wspomina dr Mokryk.
Przede wszystkim młode matki
Współpraca zabrzańskich kardiologów i kardiochirurgów z lekarzami z Ukrainy rozpoczęła się tuż po odzyskaniu przez Ukraińców niepodległości w 1991 roku. - Zwróciliśmy się do władz Ukrainy z pytaniem, gdzie będziemy najbardziej potrzebni - mówi prof. Marian Zembala. - Okazało się, że w Równem oraz w Łucku. Słowem - zachodnia Ukraina. Przez siedem lat w czasie wakacji braliśmy tygodniowe i dłuższe urlopy i dwiema karetkami ze sprzętem jechaliśmy grupą piętnastu osób, lekarzy i pielęgniarek, żeby operować - wspomina prof. Zembala, który uruchomił ten pomost wsparcia. Tak chciał spłacić polski dług wobec Holendrów, którzy w latach stanu wojennego bezinteresowanie leczyli w Utrechcie polskie dzieci. Serce za serce. Piękny gest.
- W Łucku spaliśmy w malutkich pokojach na górnym piętrze szpitala, żeby niepotrzebnie nie mnożyć kosztów oraz nie marnować czasu. Pacjenci czekali - wspomina prof. Zembala.
W pierwszej kolejności operowali młode matki, na które w domach czekały rodziny. Bieda była ogromna. Normalnie za wszystko na Ukrainie pacjenci musieli płacić. Oni oczywiście operowali za darmo. I szkolili w Zabrzu młodych kardiologów i kardiochirurgów. Także z Rosji, Białorusi, Gruzji, ale najwięcej z Ukrainy. W sumie 42 osoby - dziś są one mistrzami i mentorami dla swoich młodszych kolegów.
Dziewięć lat temu Śląskie Centrum podarowało szpitalowi w Równem karetkę z napisami w języku ukraińskim, polskim i rosyjskim. Wyjątkowy symbol pojednania. - Wtedy na Ukrainie była powódź. Karetka bardzo im się przydała. Mam nadzieję, że nadal służy chorym ludziom - mówi prof. Zembala.
Trudne zmierzenie się z rzeczywistością
Igor odbył staż nie tylko w Zabrzu, ale też w dwóch najlepszych szpitalach kardiochirurgicznych dla dzieci na świecie w Stanach Zjednoczonych oraz we Włoszech, u prof. Parenzaniego. - Czułem się przygotowany, żeby zmierzyć się z całym światem - mówi.
Zetknięcie się z ukraińską rzeczywistością nie było jednak łatwe. Razem z rodziną przeprowadził się do Doniecka, zaczął pracować w największym szpitalu chirurgicznym w „mieście róż”, jak mówią o stolicy Donbasu, założonej przez... walijskiego przedsiębiorcę. Tu wszyscy od lat szukali zysku pod ziemią. Przez lata Donbas był węglowym zagłębiem dla ZSRR, szczególnie drenowanym. Dla Ukrainy stał się „perłą w koronie”, jak kiedyś dla Polski Śląsk.
- Moją główną myślą było stworzenie kliniki dla dzieci - mówi Igor. I znalazł takich jak on zapaleńców, chociaż od czasów Związku Radzieckiego w ukraińskiej ochronie zdrowia niewiele się zmieniło. Nie wprowadzono żadnych reform. Pacjent musiał sporo zapłacić za sprzęt, którego nie było albo prawie zawsze brakowało, żeby tylko zrobić zabieg.
Igor zaczął działać. Przy pomocy kardiochirurgów dla dorosłych wygospodarował kącik do operowania dzieci. Nie mieli sprzętu przystosowanego do maluchów, sali pooperacyjnej, ale dawali jakoś radę i wreszcie ratowali życie.
Alternatywą było transportowanie chorych do Kijowa. Nie wszyscy mogli przeżyć taką podróż. Nie wszystkich było stać.
Kiedy zespół dr. Mokryka zaczynał leczyć serca dzieci, w Doniecku przeprowadzano 30 do 50 zabiegów kardiologicznych u najmłodszych. Oni już w pierwszym roku zrobili ich 80, w następnym 120, w kolejnym 150, jeszcze następnym 170.
- Operowaliśmy coraz młodsze dzieci, które do tej pory nie miały szans na ratunek. Doszliśmy do momentu, gdy 70 proc. z operowanych nie ukończyło jeszcze roku - dodaje dr Mokryk.
Małych pacjentów było coraz więcej. Nie mogli się już pomieścić z dorosłymi.
- Wtedy powiedziałem sobie: wszystko albo nic. Budujemy klinikę - wspomina Igor.
Według pierwotnych planów, ich oddział miał być jedynie przybudówką do szpitala. Ale wokół idei zebrała się grupa wyjątkowo „upartych” ludzi i tak od słowa do słowa powstał... dziewięciopiętrowy, nowoczesny szpital. - Wszyscy czuliśmy, że robimy coś bardzo ważnego - mówi Igor. Jego kolega, mieszkający w USA, który bardzo zaangażował się w budowę, podarował 250 tys. dolarów. To była kosmiczna suma.
Błyskawicznie powstał najnowocześniejszy na Ukrainie blok operacyjny, zaprojektowany i wyposażony przez firmę z Polski. Miał najwyższy poziom sterylności w całym kraju.
Lekarze szaleli z radości. Ale w tym bloku nie odbyła się żadna operacja. Cztery miesiące później wybuchła wojna. „Zielone ludziki” zajęły Krym, a potem Donieck. Szpital nie przyjął żadnego pacjenta.
Ukraińcy wyszli na ulice w lutym 2014 roku w proteście przeciwko odłożeniu podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Potem był Euromajdan w Kijowie i „czarny czwartek”, gdy od kul zwolenników reżimu zginęło 70 osób. Z konfliktu na Ukrainie skorzystała Moskwa. Rosjanie zajęli Krym, a m.in. w Doniecku „objawili” się prorosyjscy separatyści, którzy proklamowali Doniecką Republikę Ludową. Wojna o Donbas pochłonęła wiele ofiar. Bomby niszczyły budynki w Doniecku. Całkowicie zniszczone zostało nowe, wybudowane na Euro 2012, lotnisko.
Wreszcie na maszcie w siedzibie władz obwodu zawisła czarno-niebiesko-czerwona flaga. Miasto zostało odebrane Ukrainie.
Gdzie są ci separatyści?
- Nie wiedziałem, że to tak szybko pójdzie. W ciągu trzech miesięcy zniknęły w Doniecku wszystkie oznaki suwerennego państwa ukraińskiego: policja, wojsko, urzędy. Wszędzie chaos, niepewność, strach - mówi Igor.
Przez cały okres swojego życia w Doniecku nigdy wcześniej nie odczuł żadnych oznak, że pewnego dnia sąsiad stanie przeciwko sąsiadowi, że nie jest u siebie, w swojej ojczyźnie. Ale jak to mówią: „z ziarna powstaje płot”. - Dla mnie to był szok. Przecież jeszcze podczas Euro 2012 wszyscy w mieście kibicowaliśmy ukraińskiej drużynie. Nie było podziałów - wyjaśnia.
Mokrykowie gorączkowo zastanawiali się, co robić. Agresja, wrogość narastały. On był ukraińskim patriotą. Pracował do końca, aż do połowy czerwca 2014 roku, kiedy wojna przeniosła się prawie do samego Doniecka.
Trzy ostatnie nici...
Ostatnia operacja, jaką przeprowadził... Pacjentem było niespełna 2-kilogramowe dziecko. Biegał po szpitalu, by znaleźć chirurgiczne nici. Potrzebował 30. Mógł użyć tylko trzech. Bo tyle ich zostało. To był moment, w którym coś w nim pękło.
- Z decyzją o wyjeździe czekaliśmy do ostatniej minuty. To nie było łatwe. Razem z żoną i córeczkami pojechaliśmy do rodziny do Równego. Jeszcze myślałem po cichu, że to tylko urlop. Władysława po wakacjach miała pójść do pierwszej klasy. Zrozumiałem jednak, że nie ma dla nas powrotu do Doniecka.
Od czasu wojny domowej liczba mieszkańców miasta spadła z 949,8 tys. do ok. 800 tys. Igor i jego rodzina nie byli jedynymi uciekinierami.
Skontaktował się z kolegami. Wielu myślało i postąpiło jak on. Igor porozumiał się z kolegami z Polski. Zadzwonił do Zabrza, do prof. Zembali. - Jeżeli miałem wyjechać ze swojego kraju, to chciałem trafić tam, gdzie jest system, który ludzi wspiera, pomaga im - ocenia.
Prof. Zembala nie wahał się z zaproszeniem. I tak Igor z żoną i córeczkami trafili na Śląsk. Tutaj poczuli się jak u siebie. - Byliśmy zachwyceni otwartością i pomocą, jaka nas spotkała. My jesteśmy mentalnie, historycznie, genetycznie bardzo do siebie podobni.
Co najważniejsze, niezwykle ciepło została przyjęta Władysława. Wiadomo, w relacjach wśród najmłodszych nie ma miejsca na udawanie. Ona szybko weszła w szkolną społeczność, w przyjaźnie. Mokrykowie zauważyli, że po polsku mówi z charakterystycznym śląskim akcentem. - Znaleźliśmy społeczność ludzi, która nas wspiera. Mieszkamy w Zabrzu, należymy do kościoła zielonoświątkowców w Gliwicach, który jest wspólnotą bardzo rodzinną, a to dodaje otuchy, bo przecież tęsknimy do rodziców, a oni za nami. Tym bardziej teściowie, bo brat Gali mieszka w Czechach - dodaje Igor.
Igor nie wie, kiedy wróci do kraju. Ale wie też, że tam byłby bardzo potrzebny. Pilnie przegląda niezależne ukraińskie portale, bo telewizji nie można wierzyć.
- Mam stały kontakt ze znajomymi, osobami bliskimi. Jako naród przeżywamy wielki dramat. Nie mieliśmy swojego „Wałęsy”, a państwo ukraińskie stało się głównym wrogiem swojego narodu. Polacy powinni docenić to, co udało im się osiągnąć. My was podziwiamy - twierdzi Igor.
Czy zostaną w Polsce dłużej? Na stałe? Bardzo by chcieli. Igorowi zależy na nostryfikacji dyplomu. Dziś łatwiej zrobić to na Słowacji czy w Niemczech. Śląsk zapadł Mokrykom w serce.