"Historia ten jeden ma błąd" - Polak spod Torunia walczył na Monte Cassino. W niemieckim mundurze
Czerwone maki piły polską krew. Dionizy Voss z Rzęczkowa oglądał te dramatyczne sceny klasztornego wzgórza, podobnie jak wielu jego kolegów wcielonych do Wehrmachtu.
Pani Paulina ze zgrozą patrzy na zdjęcia powalonego w gruzach klasztoru Monte Cassino wyświetlane na laptopie. Gdzieś opodal stacjonował w niemieckim mundurze jej pradziadek, bo zdjęcie lotnicze wykonano jeszcze przed zdobyciem klasztoru.
- Taka jest historia – rozkłada ręce. - Znacznie bardziej złożona, niż byśmy chcieli.
Pradziadka nie miała okazji poznać – zmarł przed jej narodzeniem. Ale nawet, gdyby się spotkali, zapewne wolałby porozmawiać o czymś innym. Bo wojenny epizod ciążył na nim do końca życia. Za plecami ludzie nazywali rodzinę „Niemcami”.
Ludzie z listy
Dionizy Voss urodził się w 1896 roku w Rzęczkowie. Mieszkał w Łążynie, gdzie pracował jako murarz. Jak u wielu Pomorzaków, w historii jego rodziny splatały się polskie i niemieckie wątki. Choć zarówno Dionizy, jak i jego żona, władali świetnie niemieckim, bo mieli za sobą niemieckie szkoły, to jednak w domu mówiło się wyłącznie po polsku i rodzina określała się jako polska.
Po zakończeniu kampanii wrześniowej, na terenach wcielonych do Rzeszy, przeprowadzony został spis policyjny. Każdy z mieszkańców miał określić swoją tożsamość narodową. Ze względu na masowe represje, wielu Polaków złożyło swój podpis pod tzw. Volkslistą. Choć część Polaków odmówiła podpisu, ci którzy tego nie zrobili, nie musieli czynić sobie z tego powodu zarzutu – strategię przeczekania z niemieckimi papierami dopuszczał emigracyjny rząd, któremu zależało, aby oszczędzić Polaków i tak już dotkniętych wojenna nawałnicą. Generał Sikorski przedstawił swoje stanowisko w tej sprawie w wystąpieniu radiowym.
Z Łążyna do Monte Cassino
Podpis dawał względny spokój, ale do czasu. Już rok później rozpoczął się pobór do Wehrmachtu. Z początku nie dotyczył on osób zakwalifikowanych do III i IV grupy narodowościowej, ale po katastrofie pod Stalingradem, kryteria zostały rozluźnione. Armia domagała się uzupełnień.
Nie wiadomo dokładnie kiedy Dionizy został wcielony do wojska. Prawdopodobnie dopiero 1942 lub 1943 roku.
„Jeździli po domach i zabierali ludzi do wojska” - opowiadali ludzie z Łążyna. Przyjechali również po Dionizego, który wówczas dobiegał już pięćdziesiątki.
Instrukcje, jak postępować w takich sytuacjach wydał Mieczysław Dukalski „Plamka”, pełniący obowiązki komendanta Okręgu Pomorskiego Związku Jaszczurczego:
„ - Starać się uniknąć poboru wszelkimi legalnymi środkami. Nie prowokować represji. Ograniczyć działalność w terenie. Przetrwać.
– Kto z wcielonych dostanie się na front wschodni – walczyć. Nie dać się wziąć do niewoli rosyjskiej. Tam czeka pewna zagłada.
– Ci, którzy znajdą się na zachodnim teatrze wojny – starać się dostać do niewoli przy najbliższej okazji. W niewoli dopominać się o kontakt z wojskowymi władzami polskimi wprost lub przez polskie reprezentacje i przedstawicielstwa.
– Kto znajdzie się na terenach Rzeszy czy krajów okupowanych – przyczyniać się w każdy możliwy sposób do sabotażu, zbierać wiadomości i w miarę okazji (urlopy) przekazywać naszemu Wywiadowi przez dawne swoje kontakty terenowe”.
Liczbę Polaków i przedwojennych obywateli polskich wcielonych do Wehrmachtu szacuje się na 375 tys., stanowili oni ogółem 2 procent żołnierzy.
Dramat polskiego spotkania
W jaki sposób Dionizy trafił pod Monte Cassino, dokładnie nie wiadomo. Zwykłą praktyką było jednak dla armii niemieckiej kierowanie żołnierzy w miejsca odległe od domu. Zmniejszało to prawdopodobieństwo dezercji. A było czego się obawiać - do polskiego wojska na Zachodzie zbiegło 70-90 tys. żołnierzy, zarówno z obozów jenieckich, jak i wprost z linii frontu. Co ciekawe, w przypadku większości książeczki wojskowe wystawione były na fikcyjne nazwiska. Miało to uchronić ich oraz ich rodziny na wypadek dostania się do niewoli,
Niewiele wiemy o atmosferze panującej wśród Polaków stacjonujących na szczycie wzgórza. Tymczasem, jak pisze w książce „Polacy w Wehrmachcie” prof. Ryszard Kaczmarek: „pod Monte Cassino - doszło chyba po raz pierwszy do tak dramatycznego starcia oko w oko Polaków służących po stronie aliantów i Polaków nacierających na dominujący nad całą okolicą klasztor Benedyktynów na górze Cassino.
Sądząc po ostatnim zachowanym liście Wojciecha Czarnynogi do matki, nastroje były raczej minorowe: „Z pociągu, który odjechał z Hanoweru, zostało nos jeszcze sześciu. Reszta – wszyscy zabici. (…) Mamo, żegnom się z Wami, bo jo już z tej wojny niy powróca. Już Wos nigdy niy zobocza, ani moich Bojszów”. Czarnynoga zginął pod Monte Cassino.
Twoja zasmucona matka
Spotkanie rodaka w mundurze wroga było wstrząsem również dla żołnierzy walczących pod biało-czerwona flagą. Jeden z najbardziej przejmujących epizodów, który w swojej relacji z bitwy umieścił Melchior Wańkowicz, dotyczy opisu pola po bitwie:
„Leżą w polskich, leżą w niemieckich mundurach. Młody Niemiec odrzucił konopiastą czuprynę i leży — zesztywniały na zawsze. Kiedy po drugim natarciu robotnicy kompanii włoskiej znosili jego rozkładające się już ciało, w portfelu jego znaleziono dwa listy:
Redułtowy 7. V. 44.
Mój Kochany Synie.
Siadam do stołu i hca Ci pary słów napisać ale siem neisamprzut ciem pozdrawiam ty słowy n.b.p.
Je Ch.
Synoczku dzisiej jest niedziela i mom troszka czasu to ci hca pora słów napisać ale ciem najsamprzut pisza że my som wszyscy zdrowi co ciebie tego samego życzmy coby ciem ty pora moich slow przi neilepszym zdrowiu zostało. Siegmondku dzisiaj jest troszka cieplej i stromy* siem poczy najom rozwijać trezesnie kwitnom kiebyś bel doma to beś siem cieszat mój Synie kohany bo mię Serce boli że tak cierpieć musisz niewinnie a orok Reimundek ten tam dopiro cierpi na tej Rusej jeśli tam żyje bojo was dziennie opłakują to ty tam niewiem jeśli przewidzieć nawet ale Boga proszą o pomoc bo żoden mi nie pomoże telko Bóg jedyny a najświęstszo Panienka Maryja nas zaś pocieszy bo inny żoden ciem nie pocieszy. Mój Synoczku posełom ci papior napisani i Kuferty to mi zaś otpisz co tam nowego moje dziecko kochany bo mi jest weselej jak ot ciebie pismo dostanę a jak dwa albo tedzień pisma niema to ani siem mi robić niechce a jeno czekam cobych was jeszcze ros widziała póka żyja a tera jusz ty pismo kończą a stobom siem oncza (?) bo idą na nieszpor do widzenia twoja zasmucona Synoszku mój Matka”.
Jo je Polak
Choć akurat pod Monte Cassino, było to niezwykle trudne, niektórzy Polacy podjęli wówczas decyzje o dezercji z Wehrmachtu. Na przykład Jana Gazura ze Śląska Cieszyńskiego, którego historię opisuje prof. Kaczmarek. Gazura powołanie do Wehrmachtu dostał w 1943 roku. Pod Monte Cassino służył w drużynie obsługującej karabin maszynowy. Ukrył się w bunkrze i przeczekał, aż przesunie się linia frontu. Znaleziony rankiem przez polskich żołnierzy krzyknął: „Nie strzelajcie, jo je Polok!". Pozwolono mu, aby nie zmieniając nawet munduru, ruszył z pomocą rodakom. Zachowała się jego relacja: „Dotarliśmy do głównego punktu opatrunkowego, gdzie był również dowódca batalionu major Baczkowski. Kilku żołnierzy sięgnęło po broń na widok «Niemca» bez eskorty wśród własnych rannych. Więc ja, już po raz drugi, wołałem: «Nie strzylejcie, jo je Polok!». Otoczyli mnie i zaczęli pytać o życie w okupowanej Polsce, czym kto miał, tym mnie częstował, ktoś nawet wcisnął mi do ręki jakieś pieniądze. Z głównego punktu opatrunkowego zostałem wysłany do dowództwa Brygady Strzelców Karpackich, gdzie przesłuchiwał mnie dowódca, podpułkownik Jan Lachowicz. Najpierw spytał: «Jesteście ranny?». Odpowiedziałem «Nie». On na to: «A wiecie, jak wyglądacie?». Podano mi lusterko. Całą twarz miałem umazaną od krwi. Do siedziby dowództwa przyszedł wtedy Melchior Wańkowicz, korespondent w stopniu porucznika. Zauważyłem, że na naramienniku oprócz naszywki «Poland» miał też naszywkę «Word korespondent». Rozmawiał ze mną chwilę, a potem zrobił zdjęcie. Wciąż budziłem sensację. Także wielu żołnierzy przychodziło popatrzeć na «Niemca»". Opis tego epizodu Wańkowicz umieścił w swojej książce.
Ironią losu jest to, że wśród żołnierzy II Korpusu, którzy szturmowali klasztorne wzgórze, byli nie tylko Sybiracy i weterani Brygady Karpackiej, ale właśnie dezerterzy z Wehrmachtu, głównie Ślązacy.
A co z Dionizym?
Czas zatarł wiele szczegółów. Wiadomo, że trafił do armii generała Andersa. Potwierdza to zdjęcie, odnalezione na dniach w archiwum córki Dionizego, która jako ostatnia z czwórki rodzeństwa mieszka do dziś na bydgoskim Fordonie.
W przeciwieństwie do większości kolegów z armii Andersa, Dionizy Voss wrócił do Polski. Ponownie zajął się murarką i o wojnie rozmawiał niechętnie. Nakazano mu spolszczyć nazwisko na Foss i tak zrobił. Brat, który był bardziej hardy, skończył na Syberii.
O mały włos wojna skończyłaby się tragicznie dla żony Dionizego. Gdy do wsi weszli Rosjanie, jeden z nich postanowił zastrzelić „Niemkę”. W jej obronie wystąpiła sąsiadka i sprawa ostatecznie jakoś rozeszła się po kościach. Pani Foss przeżyła. A wraz z nią dwóch dezerterów - Polaków wcielonych do Armii Czerwonej, których ukryła w kominie.