Olga Goździewska-Marszałek

Himalaista z Białegostoku zdobył Annapurnę. Jarosław Zdanowicz: Na górze poczułem, że mój organizm powoli umiera

Himalaista z Białegostoku zdobył Annapurnę. Jarosław Zdanowicz: Na górze poczułem, że mój organizm powoli umiera
Olga Goździewska-Marszałek

Na takich wysokościach nie ma mowy o odpoczynku. Kiedy się kładłem miałem pewne złudzenie. Czułem, że mój organizm powoli umiera - opowiada Jarosław Zdanowicz. 16 kwietnia 2021 roku znów stanął na szycie Ziemi. Przepłacił to fatalnymi odmrożeniami palców. Mimo tego za rok chce wyruszyć na kolejny szczyt.

Dlaczego Annapurna? To niebezpieczne. Do 2007 roku odnotowano 153 wejścia na ten szczyt, z czego 58 wspinaczy zginęło. To najwyższy wynik spośród wszystkich ośmiotysięczników!

Jarosław Zdanowicz: Czasami życiem himalaisty rządzi przypadek. Dostałem propozycję wyprawy na Annapurnę od Waldka Kowalewskiego, doświadczonego himalaisty, który wziął sobie za cel pokonanie wszystkich ośmiotysięczników. Wiedziałem, że mamy szansę zdobyć razem ten trudny i piękny szczyt. Byłem zachwycony i niezwykle podekscytowany, że ruszam na wyprawę, którą nie tak łatwo jest zorganizować. Miałem po prostu szczęście. Agencja Seven Summit Treks wzięła sobie za cel tę górę i zaproponowała w miarę bezpieczne i wygodne wejście. Oczywiście tylko w teorii. Góra skrywa wiele niebezpieczeństw i nie wszystko da się przewidzieć. Ja i mój partner wspinaczkowy dołączyliśmy do zorganizowanej grupy, ale w dużej mierze działaliśmy na własną rękę. Nie korzystaliśmy z pomocy szerpów i innych udogodnień. Tylko na sam koniec użyłem tlenu, bo miałem już odmrożenia.

Ile kosztuje taka wyprawa?

Po znajomości wynegocjowaliśmy dobrą cenę. Zamknąłem się w 5 tys. euro. Plus loty, czyli ok. 6 tys. dolarów. Przy czym pozostali członkowie wyprawy, z różnych stron świata, płacili nawet po 19 tys. dolarów za wyprawę. Mieli dzięki tej kwocie wszelkiego rodzaju wygody. Dla każdego było to jednak ogromne wyzwanie. Góra zapraszała nas o poranku pięknym błyskiem słońca. Rozpoczynaliśmy wspinaczkę. I popołudniu dostawaliśmy baty. Załamanie pogody: mróz, burze śnieżne, lawiny. Kiedy docieraliśmy do miejsc, gdzie trzeba było założyć obozy, byliśmy przemarznięci i niesamowicie zmęczeni. Ta góra nieustannie nas zaskakiwała. Bardzo często byliśmy na granicy wytrzymałości fizycznej.

Wyprawa bez wygód. Co to znaczy?

Inni zdobywali szczyt przy pomocy tlenu i szerpów. Ja i Waldek byliśmy jedynym zespołem, który od samego początku z tego nie korzystał. Czynności, które wykonywaliśmy były przez to inne. Wspinacze, którzy korzystają z tlenu nie potrzebują takiej aklimatyzacji. Dla nas to była konieczność. Musieliśmy wyprzedzać ekipę. Wychodziliśmy przed nimi, zakładaliśmy kolejne obozy, spaliśmy na danej wysokości i wracaliśmy w dół. I znowu tak samo. Trudną, niebezpieczną drogę pokonywaliśmy czasem kilka razy, przy czym pozostali mieli tylko jedną rotację. Szli do pierwszego, drugiego, trzeciego obozu, na szczyt i wracali. Ja jestem zwolennikiem sportowej techniki zdobywania ośmiotysięczników. Ale chcę zaznaczyć, że nie krytykuję innych metod. Nie można zabierać innym ludziom satysfakcji czy przyjemności ze zdobycia szczytu z pomocą ułatwień. Dla nich to też nie było proste. Też włożyli w to wiele pracy. Nawet jeśli zdobędzie się szczyt z tlenem, to nie znaczy, że nagle ma się siły, by po niej biegać. Trzeba być dobrze przygotowanym i sporo wycierpieć, by pokonać górę.

Tym razem nie udało ci się wejść na szczyt bez pomocy tlenu. Użyłeś go przed samym szczytem. Dlaczego?

Nie mieliśmy zbyt dobrej aklimatyzacji. Nie udało nam się przenocować na wysokości ponad 7 tys. metrów. Na miejscu okazało się, że nie ma obozu, szerpowie nie powiedzieli nam prawdy. Kiedy wracaliśmy do obozu na wysokości 6 tys. metrów spłynęła ogromna lawina. Słyszeliśmy tylko jej straszny odgłos. Prześlizgnęła się 15 metrów od nas. Znowu mieliśmy szczęście. Ale zakopaliśmy się w śniegu jak w ruchomych pisankach. Zaczęło nas wciągać. Okazało się dodatkowo, że zasypało liny, które wskazywały drogę do obozu. To był środek nocy. Pomógł nam GPS. Zeszliśmy do bazy. To kosztowało nas wiele sił i nie dało aklimatyzacji. Czułem, że mam odmrożenia. Musieliśmy kupić tlen, bo przecież idąc na szczyt nikt na nas nie będzie czekać.

Mieliście dwa podejścia do szczytu. Co się stało?

15 kwietnia zaczęliśmy pierwszy atak szczytowy. Doszliśmy na wysokość 7, 4 tys. metrów i skończyły nam się liny poręczowe. Znów czekała nas cała noc wspinania. W namiocie byliśmy o ósmej rano. Załamała się pogoda, przeżyliśmy burzę śnieżną. Całych nas zmoczyło, nie mieliśmy szans na wysuszenie kombinezonów puchowych. W dodatku zepsuła nam się maszynka do gotowania, nie mogliśmy zjeść nic konkretnego. Zamarzły nam napoje i nie dało się ich ogrzać nawet własnym ciałem. To był kryzys. Bez picia, jedzenia, w mokrych kombinezonach wieczorem wyszliśmy z całą grupą na drugi atak szczytowy.

Nie zdążyliście nawet odpocząć!

Na takich wysokościach nie ma mowy o odpoczynku. Kiedy się kładłem miałem pewne złudzenie. Czułem, że mój organizm umiera. Za długo nie można przebywać tak wysoko. To zabiera siły. My je traciliśmy również przez brak picia. Już podczas wspinaczki przy ataku szczytowym zacząłem odczuwać pewien dyskomfort na palcach rąk i nóg. Czułem, że powoli zamarzam. Miałem tylko butlę ratunkową z tlenem. Użyłem jej na wysokości 7, 700 tys. metrów. Chciałem ratować swoje kończyny. My nie czujemy odmrożeń. To było dla nas ryzykowane. Wiedzieliśmy, że tego tlenu musi nam starczyć na szczyt i na zejście. Dotkliwie przekonał się o tym mój partner wspinaczkowy. Ktoś mu uszkodził maskę i musiał zrezygnować z tlenu po 200 metrach. Przez to był w stanie podejść tylko kilka metrów, po czym padał na śnieg, wyciągał ręce i nogi do góry, i zaczynał krzyczeć: "mama" "Annapurna". Nie miał siły. Dzięki temu, że miałem tlen mogłem go ubezpieczać.

A reszta wspinaczy? Pomagała Wam?

Wiele osób mijało Waldka. Pochylali się nad nim i pytali czy jest okay. I szli dalej. To jest historia, która pokazuje, że tam nie można liczyć na pomoc innych. Każdy walczy o swoje życie, zdrowie, przetrwania. Każdy się boi.

16 kwietnia stanęliście na szycie. Była radość czy chęć ucieczki w dół?

Udało mi się wejść na szczyt z minimalną dawką tlenu. Uważam, że nie było innego wyjścia. Na szczycie była radość i satysfakcja. Ta atmosfera się udzielała, bo było sporo osób. Śmiali się, obejmowali, robili zdjęcia. Nie myślałem nawet przez moment o zejściu. Chociaż to też bardzo niebezpieczny etap. Wciąż jesteśmy narażeni np. na lawiny. Co ciekawe, mam zwyczaj zabierania ze zdobytych gór kamyków. Na szczycie ich nie było, przy wschodzeniu wypiąłem się więc z liny poręczowej, poszedłem w bok i zacząłem kuć czekanem kawałki ściany. Wszyscy myśleli, że mam chorobę wysokościową albo zwariowałem. Krzyczeli: Jaro, wracaj!

Na Annapurnie lawiny to chyba częste zjawisko?

Tak, spadają co chwila, z każdej strony. Właśnie dlatego Annapurna to jedna z najbardziej niebezpiecznych gór świata. Najgorzej było wieczorami i nocą. W namiocie słyszeliśmy już odgłos lawiny. Zrywaliśmy się na kolana i patrzyliśmy w małym okienku czy leci na nas czy przejdzie bokiem. Czasami czuliśmy tylko śnieżny podmuch. Wiedzieliśmy, że znowu się udało. Żyjemy.

Wróciłeś z odmrożeniami u rąk. Stracisz palce? Na zdjęciach ze szpitala w Katmandu są czarne

Miałem zapasowe, ciepłe rękawiczki za pazuchą, ale za późno się zorientowałem, że coś jest nie tak i marznę bardziej niż zwykle. Tych odmrożeń tam się nie czuje. Niestety, są dość poważne. Lekarze mówią, że palce da się uratować, ale wciąż jest ryzyko, że zostaną amputowane. Niestety zaczynają wyglądać coraz gorzej i bardziej mnie bolą. Przejmuje się tym, ale takie jest ryzyko wspinaczki. Myślę jednak, że drugi ośmiotysięcznik to za wcześnie by stracić palce (śmiech). Za rok chcę zdobyć kolejny. Już zaczynam planować.

Na Podlasiu nie ma gdzie się wspinać, trzeba wyjeżdżać. Od ponad roku mamy pandemię, to była przeszkoda w treningach do wyprawy?

Byłem w Tatrach zimą. Nie odpuściłem, bo to wręcz obowiązek by tam pojechać i poćwiczyć. Hotele były niedostępne, ale szybko rozwiązałem problem. Nocowałem w górach, w śpiworze pod skałą. To był świetny element przygotowań do zimna, które mnie czekało na ośmiotysięczniku. Był to również trening w gotowaniu czy szybkim rozkładaniu śpiwora. Oprócz tego były codzienne treningi. Nie trzeba sobie wyobrażać, że himalaiści mają jakieś nadzwyczajne ćwiczenia. Bardziej liczy się systematyczność, np. w bieganiu. Zdecydowanie większym wyzwaniem jest logistyczne przygotowanie do wyprawy. Trzeba ogarnąć bardzo wiele rzeczy. Pomyśleć o zapasowych okularach, rękawiczkach, czapce, żywności. Czasem drobny element, o którym zapominamy, może wpłynąć na całą wyprawę. Przygotowania zajmują dużo czasu.

Przypomnijmy, że Jarosław Zdanowicz przygodę ze wspinaczką zaczął wiele lat temu. Zdobył szczyt Ama Dablam i ośmiotysięcznik Gasherbrum II.

Olga Goździewska-Marszałek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.