Henryk Sawka: Daję to, czego chcą czytelnicy, czyli śmiech [rozmowa]
Kiedyś można było rysować na zapas, rzeczywistość tak nie pędziła. Teraz wszystko strasznie galopuje - mówi Henryk Sawka. - Spuszczam zasłonę milczenia na dokonania polityków - Henryk Sawka mówi o książce „Dobra zmiana grubą kreską”
Pana najnowszą książkę „Dobra zmiana grubą kreską” przeczytałam jednym tchem!
A to ciekawe! Byłem ostatnio we Wrocławiu, na turnieju tenisowym, nagle dzwoni telefon. Odbieram, obok jest moja żona i słyszy dokładnie to samo stwierdzenie: „Przeczytałam jednym tchem i bardzo mi się podobała”, i jeszcze wiele innych komplementów. I to była Manuela Gretkowska. Macie panie wyjątkowo zgodny gust.
Złośliwie dodam, że wiele do czytania nie było...
…bo pisał Michał Ogórek (śmiech).
Za to jest dużo do oglądania. Zastanawiam się, co takiego jest w Pana rysunkach, że komentarze do nich czyta się jednym tchem, oglądać je można nawet jednym okiem, a zostają w głowie na długo.
Rysunek to pierwowzór, właściwie prototyp mema. Czyli to, co teraz ludzie robią sobie sami - znajdują obrazek, który ich inspiruje, potem do tego dobierają tekst. Ja natomiast tworzę odwrotnie. Najpierw mam jakiś pomysł, potem robię wewnętrzny casting i rysuję postacie, które mają wyglądać tak a nie inaczej. Jeśli menel - to tak, jeśli biznesmen - to ubrany inaczej, jeśli polityk - to jeszcze inaczej.
Obrazek, jak mawia chińskie przysłowie, ma siłę większą niż tysiąc słów. Co było pierwsze w jaskiniach? Obrazki. Pierwsze pismo było przecież obrazkowe. Obraz zawsze górą.
Pan te obrazki rysuje grubą kreską.
Niektóre cieniutką. Generalnie gruba kreska oznacza uproszczenie. Każdy rysunek, czy tego chcemy, czy nie, żeby był skuteczny, musi być niestety uproszczony, tak jak program polityczny. W ogóle gruba kreska ma podwójne znaczenie: malujemy grubą krechą, a z drugiej strony oddzielamy grubą krechą. Tak naprawdę mój stosunek do polityków jest troszkę współczujący, bo cóż oni winni? Po prostu robią to, czego chcą wyborcy i to im dają. Ja z kolei daję to, czego chcą moi czytelnicy - czyli śmiech.
Politycy oddzielają grubą kreską rządy poprzedników i tym samym Pan również to robi?
Tak. Spuszczam zasłonę miłosierdzia na te wszystkie dokonania, a jednocześnie nawiązuję do historii, bo na okładce książki jest przecież to słynne V. Z tym, że żona mi doradziła, żeby to były jednak ołówki, a nie kłócące się palce.
Pamiętam, co Pan mówił: wszyscy mamy skłonności do tego, żeby się idealizować, okłamywać, a Pan jest osobą, która szybko sprowadza ludzi na ziemię.
Czasem ludzie proszą mnie o recenzje, przynoszą swoje obrazki, albo piosenki, pytając, co z tym dalej robić. Staram się oczywiście dostrzegać plusy, ale też mówię to, co myślę. Nawet po premierach sztuk czy filmów staram się nie kłamać.
To znaczy, że jest Pan szczery, a nie uprzejmy?
Noo, tak. Kiedyś Andrzej Mleczko, gdy debiutowałem 30 lat temu na FAM-ie i przyszedłem do niego z pracami, powiedział: „Mam być miły, czy szczery?” Ale wtedy jednak tych prac nie obejrzał, spotkaliśmy się później. Był miły.
Może dlatego, że szczerze się zachwycił?
(Śmiech). Odpowiem tak: udzielił mi wielu cennych wskazówek i dzielił się swoją ogromną wiedzą i doświadczeniem. Przyjaźnimy się, mamy gorącą linię; nawet taki rysunek stworzyłem, jak to spacerujemy razem po krakowskim rynku, z podpisem: „Mleczko i Sawka ustalają, co ma być śmieszne w przyszłym tygodniu”.
(Śmiech). Można to ustalić? Mówi Pan o swoich twórczych planach?
W tej chwili trudno mówić o swoich planach. Kiedyś było inaczej. Kiedy za komuny pracowałem nad jakimś rysunkiem do gazety, działo się to z miesięcznym wyprzedzeniem, zanim gazeta z rysunkiem poszła do drukarni.
Trzeba więc było myśleć nad tym, aby był aktualny przez parę miesięcy?
Nie trzeba było tego wymyślać, ponieważ za komuny rysunki były aktualne przez całą komunę. Bo one wszystkie były „na ustrój”. A ustrój się nie zmieniał. I to było łatwe.
Nie miał Pan wtedy problemów z cenzurą?
Wszyscy mieli problem z cenzurą, ale po pierwsze, mówiliśmy językiem ezopowym - wiadomo było, jak mówić, po drugie cenzorzy też wiedzieli, o co chodzi. To była taka zabawa w kotka i myszkę. A poza tym, ta cenzura drżała, z roku na rok była coraz lżejsza, szczególnie po dojściu Gorbaczowa do władzy.
Pierestrojka w Moskwie dała i nam oddech?
Oczywiście. Pamiętam, to był chyba rok 1987, miałem wystawę w Hybrydach, przyszedł do nas cenzor, popatrzył na rysunki, westchnął i stwierdził: „Po co ja tutaj właściwie jestem”. Inną historię opowiadał mi Jacek Łapot z Kabaretu Długi, który poszedł do cenzora ze swoimi tekstami, jak zwykle przygotowany na to, że część mu zmienią, część wyrzucą, a cenzor mówi: „Dawaj pan” - i raz! Pieczątka! Dwa! Pieczątka. I kolejna pieczątka! I pyta: „Ma pan coś jeszcze? To dawaj pan!” I znów: pieczątka, pieczątka, pieczątka. Łapot pyta: „Ale co się stało? Ustrój się zmienił?” Cenzor mówi: „Nie. Odchodzę”.
(Śmiech). Jeśli już nawiązał Pan do czasów komuny, to też wrócę do tamtej prehistorii i zapytam o pierwszy rysunek, jakim Pan zadebiutował w 1980 roku w piśmie „Jantar”. Co to było?
Ach, to był jakiś rysunek z cyklu „przychodzi baba do lekarza”. Taki tryptyk polityczno-obyczajowy. Wie pani, te rysunki, jakie wtedy robiłem, były takie, że do dziś czasem je udostępniam na swoim fanpage’u jako wciąż aktualne. Jak na przykład rysunek z okrągłą mównicą z mikrofonami dookoła i podpisem: „Mównica do pieprzenia na okrągło”, czy też „do trucia na okrągło”, w zależności, jaki jest odbiorca. Ale wrócę jeszcze do tego pani pytania o dzielenie się pomysłami i aktualność tematów rysunków.
O, właśnie.
Kiedyś, jeszcze w latach 90., czy nawet w 2000 roku, kiedy wyjechałem na miesiąc do Afryki, bo była tam moja rodzina, to mogłem robić cztery rysunki do przodu - wówczas do tygodnika „Wprost” i całą serię rysunków do gazet lokalnych. Po czym wyjeżdżałem do buszu, a że był tam już faks, to faksem przysyłano mi jedynie felietony Tomka Lisa, które też wychodziły z moim obrazkiem. Stamtąd więc rysowałem i odsyłałem. Ale normalnie można było rysować na zapas, ponieważ wtedy rzeczywistość tak nie pędziła. W tej chwili wszystko strasznie galopuje. Jeśli wczoraj był mecz, w którym grała polska reprezentacja, to właściwie powinienem opublikować na ten temat rysunek zaraz po meczu, bo następnego dnia rano cała sieć żyje już czymś innym, już inna historia wchodzi, już ważniejsza jest manifestacja, czy parada równości, i znów trzeba by coś innego rysować; ludzie żyją już czymś innym, a wydarzenia przykrywają się wzajemnie. Zatem dzielenie się z kimś pomysłem, co chcę narysować, traci sens, ponieważ ja nie wiem, co narysuję, co znowu się wydarzy.
Myślałam o tym, w jaki sposób nadąża Pan z rysunkowym żartem za tymi galopującymi czasami. Oznacza to, że musi Pan cały czas żyć z ręką na pulsie.
„Na stendbaju”, w nieustannym stanie gotowości. To prawda. Jestem „na stendbaju” cały czas, czy chcę, czy nie chcę. Nawet w trakcie rozmowy towarzyskiej rodzą mi się jakieś pomysły i jeśli tego nie zanotuję, co oznacza - jeśli dyskretnie się nie ulotnię, albo nie wyjmę pod stołem telefonu, no to pomysł ucieka. Nawet kiedy przed snem urodzi mi się jakiś pomysł i powtarzam sobie: „Zapamiętam, zapamiętam”, ale nie zapiszę, to rano już nie pamiętam. Zatem - przy łóżku mam notatnik, przy telewizorze leży notatnik, w kuchni też leży. Ukułem taki aforyzm, zresztą przygotowuję się do książki, bo tych swoich aforyzmów mam już cały zbiór, będzie tego z pół tysiąca; ale jeden jest autotematyczny i myślę, że dotyczy on wszystkich, którzy pracują w podobnych zawodach, również pani: „Zapisz, bo wystygnie”.
Ale jeśli wciąż jest Pan na tym „stendbaju”, to kiedy się Pan resetuje?
Tenis, rower, konie. Staram się po skończonym rysowaniu robić przerwę, choć gazety czytam; w weekendy ukazują się ciekawe magazyny. Ale telewizji nie włączam. Kiedy jednak zbliża się czas oddawania obrazków, zaczynam od włączania telewizyjnych wiadomości. Oglądam programy satyryczne, jak „Szkło kontaktowe” i wszystko to robię z przyjemnością. Problem leży gdzie indziej. Niedawno, parę dni byłem w Amsterdamie i uświadomiłem sobie, że jeśli się jest za granicą i nie ma się dostępu do tego, co się w kraju dzieje, to internet i prasa nie pomoże. Mogę po nie sięgać, ale nie czuję atmosfery. Ona tworzy się wtedy, kiedy coś z radia wypadnie, kiedy się z kimś rozmawia, ktoś się skrzywi, coś dopowie, wtedy można wczuć się w niuanse. Będąc za granicą, człowiek ma wrażenie, że widzi, ale przez szybę, nie czuje się tego. Nie ma dźwięku, zapachu. Kilkanaście razy byłem jurorem PAKI - na sali były koncerty, prezentowały się kabarety i myśmy się zarykiwali ze śmiechu. Ale, kiedy potem oglądaliśmy to w telewizji, to wcale nie okazywało się to takie śmieszne. Ludzie pytali: „Co w tym takiego śmiesznego?”
Dlatego nie lubię oglądać kabaretów w telewizji.
Chociaż czasem niektóre rzeczy w telewizji zyskują. Byłem raz na koncercie piosenek Janka Wołka na FAMIE. Było poprawnie, ale generalnie dość nudno - tak mi się wydawało. Wieczorem była transmisja w telewizji. Patrzę - jaki piękny koncert! Inne kadrowanie, lepsza akustyka, światła, dynamika, świetna rzecz!
Zdarzyło się Panu, że rysunek, jaki opublikował Pan w gazecie, już w dniu jego publikacji kompletnie się zdezaktualizował?
Staram się biec myślami do przodu. Jeśli rysunek oddaję w piątek, a on się ukazuje w poniedziałek, to staram się patrzeć na niego oczami poniedziałkowego odbiorcy. Czy on będzie jeszcze wiedział, o co chodzi, czy pamięta kontekst? To dotyczy takich wydarzeń jak wybory, albo mecz. I nie wiadomo - wygramy, czy przegramy? Muszę więc tak zrobić rysunek, żeby był on śmieszny, niezależnie od tego, czy myśmy ten mecz wygrali, czy nie. Skupiam się więc na innym aspekcie tego wydarzenia. Nie odnoszę się do wyniku, ale oczekiwań ludzi, czy reakcji. Podczas ostatnich wyborów - rysunek oddawałem w piątek, a wyniki wyborów poznaliśmy w poniedziałek - narysowałem domki-szeregowce, we wszystkich flagi podniesione do góry, a jedna opuszczona. Stoi przed nim policjant i pyta właściciela: „A pan na kogo głosował?”
Po ostatnich wyborach, w głowach niektórych mogła powstać taka myśl, że będą przepytywani (śmiech). Mówił to Pan już w wywiadach, że nasze oczekiwania zderzają się ze stereotypami, jakie w nas siedzą.
Zawsze mówię, że satyryk w pracy musi wykorzystywać stereotypy, przez co jednocześnie je utrwala.
Paradoks, bo utrwalając, śmieje się z nich.
Odwołuje się do tego, co wszyscy znają. Dlaczego film „Slumdog. Milioner z ulicy” był taki popularny na całym świecie? Bo wszyscy wiedzą, kto to był Atos, Portos i Aramis. A z drugiej strony, we wszystkich krajach był emitowany program „Milionerzy”. I to nas połączyło. W ogóle kultura jakiegokolwiek kraju, jeśli chce wyjść poza własne opłotki, jeśli chce być światowa, musi dotyczyć rzeczy uniwersalnych.
Czy Pana rysunki zrozumiałby więc człowiek, który nie mieszka w Polsce?
Nie wszystkie. Ale miałem kiedyś wystawę w Moskwie i byli tam zadziwieni, że tyle rzeczy nas łączy, że mamy tyle wspólnych problemów. Wybrałem jednak takie rysunki, które, wiedziałem, że zrozumieją. Oczywiście komentarze były tłumaczone na rosyjski. Teraz więc, jeśli będę robił, a mam taki pomysł, aby zrobić rysunki na Europę, o Polakach, to myślę zrobić je w trzech, a nawet czterech językach. Ale oczywiście wybiorę to, co jest wspólne, z czym wszyscy mamy do czynienia, niezależnie od kraju, w jakim mieszkamy. Mam rodzinę w Kanadzie i USA, mieszkają od dawna, jeszcze sprzed wojny. Kiedyś ci z Kanady przyjechali do Polski. Mając o Polakach wyobrażenie, że to jest straszna dzicz. Zupełnie tak, jak my myślimy o innych krajach (śmiech). Kiedy w 2000 roku jechałem do RPA, pytałem producenta filmowego Waldka Dzikiego, czy mam wziąć ręczniki. Okazało się, że to jest bardzo nowoczesny kraj, nowocześniejszy niż nasz (śmiech). Zatem my też, tam, gdzie jeszcze nie byliśmy, uważamy, że to dzicz. Moja rodzina z zachodu, kiedy przyjechała do Polski, przywiozła aspirynę, inne lekarstwa, zupki w proszku i się bardzo zdziwiła, że tu wszyscy mówią po angielsku, nawet kelnerzy, że można wypożyczyć auto, itd. A w mojej galerii zauważyli rysunek, który wisiał w witrynie: plaża, siedzi facet, wokół same atrakcyjne, rozebrane panie i on krzyczy: „Viagry!” Zdumieli się: „To u was jest viagra?!” Z kolei rodzina ze Stanów zażyczyła sobie pojechać do Berlina. Bardzo lubię Berlin, miałem tam parę wystaw, ja w ogóle dobrze się czuję tam, gdzie jest dużo nacji. Mój brat zapakował całą rodzinę do auta, wozi ich po Berlinie, pokazuje, w końcu zatrzymuje się przy Bramie Brandenburskiej i mówi: „Tu wysiadamy”. A oni: „Nie, nie chcemy wysiadać. Nam wystarczy, że byliśmy w Berlinie” (śmiech).
Wrócę jeszcze do Pana przyjaźni z panem Andrzejem Mleczko i zapytam, czy rysownicy wzajemnie się inspirują, a może podkradają sobie pomysły?
Zauważam inny mechanizm. Rysownicy mają podobne skojarzenia i idą podobnymi tropami. Rzadko zdarzają się świadome plagiaty, ale jeśli, to dzieje się niechcący. Kiedyś śp. Szymon Kobyliński opowiadał, że jak pracował w „Szpilkach”, to każdy z rysowników miał zrobić w domu rysunek o broni bakteriologicznej, jaką wypuścili imperialiści. Każdy z nich wrócił z rysunkiem na którym powtarzało się działo i podpis: „Bakteria, ognia!” Kiedy patrzę na paski dołu ekranu w „Szkle kontaktowym”, to też widzę, że wielu ludzi wpada na podobne pomysły. Tylko nie każdy umie rysować.
Swój debiut zbył Pan machnięciem ręki.
Bo to był krótki debiut. Ale ja zawsze rysowałem, tylko że na początku nie robiłem tego zawodowo. Założyłem z kolegami kabaret, nawet udało nam się zdobyć parę wyróżnień na festiwalach piosenki autorskiej, między innymi w Hybrydach; z kabaretem więc wiązałem pewne nadzieje, ponieważ piszę, rymuję i podśpiewuję też. Mam nawet zamiar wydać płytę: „Sawka Klezmer Band”, ponieważ jidisz też nie jest mi obcy. W każdym razie, w młodości myślałem o estradzie, niestety, tam trzeba partnerów. W związku z tym, że moi koledzy nie bardzo wykazywali chęć takiego ryzyka, to zacząłem rysować. Pomysł, jaki zaświta w głowie można narysować, napisać, zrobić z tego operę, dramat,czy limeryk. Bo to pomysł jest najważniejszy. Np. teatr w Krakowie wystawiał rysunki Mleczki. Nazywało się to „Opera mleczana”.
Może się doczekamy „Opery sawczanej”? Ludzie często wspominają Pana dowcip z 1985r.
Ludzie do dziś wspominają wiele innych, jak np. ten: „Telewizja kłamie, czytaj prasę”. Niechętnie mówię o tych początkach, bo dziś one już nie bardzo są czytelne dla współczesnego odbiorcy, przez co wywiad może być nudny.
Nie będzie.
To mówię teraz do osób 50+: narysowałem facecika, w sweterku, siedział za zamkniętymi na siedem spustów drzwiami, wystraszony, z uchem przyłożonym do radia. A wtedy, jak pamiętamy, była Rozgłośnia Wolna Europa, Radio Washington i BBC. Pod rysunkiem podpis: „Washington za zamkniętymi drzwiami”. Wtedy też przebojem w Polsce był serial, taki jak dziś „House of Cards” - „Washington za zamkniętymi drzwiami”. Wszyscy mi wtedy gratulowali tego dowcipu. A drugi, który zresztą po latach powtórzyłem, pokazywał bałwanki, które niosą transparent z napisem: „Przymrozki - tak, odwilż - nie!”. Wtedy „odwilż” było słowem magicznym, a dowcip uznawano za bardzo odważny, odwołujący się do zbiorowych emocji. A dziś - cóż? Ramotka.
Miał pan wtedy swoich mistrzów?
Dużo było wtedy dobrych rysowników w Polsce. Wychodziły „szpilki”, gdzie rysował Lutczyn, Ziomecki, Czeczot, Mleczko i Mrożek. Najbardziej śmieszył mnie Mrożek, no i Mleczko, który zrobił rewolucję w kresce. Zaczął poruszać tematy, które były na czasie, a jednocześnie miał tę drapieżną kreskę, taką... niegrzeczną. Byłem licealistą, kupowałem „Szpilki” i miałem dwóch idoli: Mleczko był rysunkowy, Laskowik był estradowy. Człowiek mając 16-18 lat, pewnych przestrzeni życia, jak np. polityki, nie rozumie, no to się uczy od satyryków. Uczyłem się więc nie tylko dowcipu, ale i po części życia. Monologi Zenona Laskowika znałem na pamięć.
Można było dziewczyny podrywać na te teksty?
Artyści zawsze cieszyli się mirem wśród płci przeciwnej. Jak to powiedziała raz jedna moja koleżanka: „Facet nie musiał umieć grać na gitarze, wystarczyło, że wziął ją do ręki”.
(Śmiech). Kiedy w człowieku rodzi się satyryk? I czy to oznacza, że rodzi się też sceptycyzm, ironia i cynizm?
Jest parę kryteriów. Przede wszystkim, kiedy widzi reakcje - że ludzie to kupują, że się śmieją. Obraz może wisieć latami, ludzie wiecznie będą chcieli oglądać Monę Lizę. Na dowcip rysunkowy spojrzy się raz - zaśmieje i... idzie dalej. Dowcip, czy to sceniczny, czy rysunkowy ma krótszy żywot.
Krótszą przydatność do spożycia.
Ooo! Pięknie to Pani nazwała. Dobry tytuł na książkę: „Rysunki o krótkiej przydatności do spożycia”. Kup szybko, bo zaraz stracą ważność. Śmiej się szybko, bo jutro cię zamkną (śmiech). Oczywiście, bywają dowcipy ponadczasowe, ale kiedy czasem patrzę na swoje dawne obrazki, to mnie nie śmieszą, bo już nie pamiętam, czego dotyczyły. Jeśli dziś odniesiemy się do meczu Polska-Irlandia, to już za parę tygodni ludzie nie będą pamiętać o co chodziło z Kapustką. Kiedy jednak następuje reakcja, kiedy pojawiają się zamówienia, człowiek przestaje być amatorem, który rysuje, kiedy ma natchnienie. Zawodowstwo oznacza, że rysownik zawsze ma gotowość i nie schodzi poniżej pewnego poziomu, niezależnie od tego, czy go boli głowa i czy ma natchnienie, czy nie. Satyryk też z założenia musi być sceptykiem, musi ciągle wątpić. Nieraz już o tym mówiłem, że w stosunku do polityków stosuje się domniemanie winy z góry. Satyryk z góry musi zakładać, że coś nie wyjdzie, jest takim Smerfem Marudą. Pesymizm jest wpisany w konstrukcję satyryka. Optymizm to już jest propaganda, zostawiamy go politykom.
Mówią o Panu, że jest diablo złośliwy?
Często, szczególnie rodzina.
No, to się Pan naraża.
Czasem dla dobra żartu, aż mnie kusi, żeby się narazić. No, bo jak tu nie powiedzieć takiej małej złośliwostki, takiego celnego spostrzeżonka, jakie mi się pojawiło. Potem przepraszam, ale...
...ale poszło! Ja to odbieram jako małe Eureki, olśnienia.
Zgadza się, to seria małych olśnień, które u mnie najczęściej występują przed snem, albo rano, kiedy człowiek jest niewyspany, albo odczuwa skutki wczorajszego dnia.
Na kacu?
Też się dobrze wymyśla (śmiech). Ale ludzie czasem nie wyczuwają ironii, odbierają dosłownie, literalnie. To bywa niebezpieczne. Popełniłem raz felieton do „Zwierciadła” o niebezpieczeństwie żartowania z samego siebie. Bo czasem człowiek zażartuje z siebie, tę ironię słychać nawet w głosie, ale kiedy to się ukaże w wywiadzie i Pani nie dopisze w nawiasie „śmiech”, to ludzie wezmą to na poważnie. I powiedzą: „Ale pijak! Na kacu ma pomysły”.
To jak jest z naszym poczuciem humoru? Nadal dowcip polityczny jest wiodący?
Nie, nie. Kiedyś kabaret zastępował opozycję. Czyli ludzie przychodzili do kabaretu, żeby dowiedzieć się, co mają myśleć. Kabaret im to dawał, miał na to koncesję. Teraz, kiedy każdy może powiedzieć co chce, dosłownie, bo mamy internet i jest on dodatkowym atutem, to mówienie o politykach nie wiąże się z żadnym ryzykiem. Kiedyś ludziom cierpła skóra, przechodziły ich ciarki, słuchali, oglądając się na boki i mówili: „Ale im dołożył! Pewnie jutro już się ustrój zawali!”. Dziś hyde park jest wszędzie, nic za to nie grozi. Jeszcze.
Jeszcze - dodał Pan.
Oczywiście, proszę dopisać „śmiech”. Ale poczucie humoru przesuwa się z wiekiem. Każda generacja ma swój kod, swoje grepsy, swoich bohaterów. Pamiętam, jak dla moich rodziców Czesław Niemen był Nergalem.
Moja mama też się ekscytowała, opowiadając, że podobno Niemen w hotelu nasikał do donicy z fikusem.
Tak! (śmiech). A dziś się podpala, albo wyrzuca telewizory. Pamiętam, co kiedyś pisano o Beatlesach, że wyjce, że kudłaci, niedomyci. Dziś dla współczesnych to grzeczni chłopcy. W porównaniu z gangsta rapem. Próba przywrócenia więc czy to dawnych kabaretów, czy programów telewizyjnych, jak „Pegaz”, czy „Sonda”, to tak, jakby chcieć przywrócić Pewexy. To se ne vrati.
Wracając do polityki, to jednak jest ona obecna w Pana książce i wydaje się, że jest niespożytym źródłem inspiracji. Co, kiedy spotyka Pan polityków, którzy są bohaterami Pana rysunkowych dowcipów?
Miałem parę spotkań z ważnymi politykami, premierami, prezydentami, ministrami, z których żartowałem. Ale oni tego nie odnoszą do siebie. Nazwisk nie wymienię, bo prywatnie są sympatyczni.
Ja wymienię. Był czas, kiedy bardzo lubił Pan rysować pana Jana Rokitę.
Tak, chociaż prywatnie uważam go za bardzo dobrego analityka, lubię go czytać i słuchać. Natomiast, jako polityk bywał śmieszny, Niemcy go bili, to trzeba było to narysować. Powtórzę - prywatnie są sympatyczni. Ja po prostu wiem, że politycy to teatr. Mają do zagospodarowania jakiś elektorat, to się pod niego ustawia hasła. To są gracze. Tacy sami, jak ci, którzy sprzedają papiery wartościowe, albo obligacje. Jedni są zdolni, inni mniej, jedni pięknie grają, utożsamia się ich z rolą, inni z tej roli wypadają. Wiele dowcipów zrobiłem o Lechu Wałęsie. Lubiłem to robić, zwłaszcza że stwarzał ku temu powody. Politycy są świetnym pretekstem do żartów, ale widzę tu też drugie dno. Rysuję polityka Iksińskiego, a nie obywatela Iksińskiego. Z obywatelem Iksińskim chętnie bym się spotkał, często się okazuje, że to bardzo ciekawa postać. Ale jak idzie fala, to polityk Iksiński musi na nią wskoczyć i wołać: „Do przodu! Ja wam dam, ja wam obiecuję!”.
Wśród bohaterów Pana rysunków często pojawia się ojciec Tadeusz Rydzyk.
Bo tym żyją Polacy. Tym żyją wykształciuchy.
Pokazuje Pan też, że kościołowi nie podobają się zasady, jakie głosi papież Franciszek.
Bo to nie jest nasz papież. Już Benedykt XVI nie był naszym papieżem, a papież Franciszek jeszcze bardziej nie jest.
Przyjedzie teraz do Polski.
E, tam, Światowe Dni Młodzieży. My im tylko udzielimy gościny (śmiech).
A co z poprawnością polityczną? Czy ona nie ogranicza satyryka?
To kwestia tego, jak się ludzie umówią. Prywatnie opowiadamy sobie różne niepoprawne dowcipy, ale niektórych nie da się opowiadać oficjalnie w przestrzeni publicznej, bo nie każdy zrozumie, że to jest tylko żart. Ponieważ moja książka adresowana jest do ludzi, którzy mają poczucie humoru, to znalazły się też dowcipy o uchodźcach. I będzie: „A, to Sawka też nie lubi uchodźców!” (śmiech).
Jakiego dowcipu by Pan nie opublikował?
Jeśli pewnych tematów nie poruszam, to nie dlatego, że obawiam się, że odbiorca może źle odebrać. One po prostu nie wzbudzają we mnie żadnych emocji. Spokojnie mogę je umieścić w rubryce „nie dotyczy”.
Autor: Anita Czupryn