Hartmann – morderca o urodzie amanta
Po ośmiu miesiącach poszukiwań zaginionej dziewczyny z Wełnowca, bezrobotni odnajdują jej doczesne szczątki w siemianowickim biedaszybie. Sekcja zwłok wykazuje, że kobieta umarła w wyniku licznych ran kłutych tułowia. Wszystkie tropy prowadzą do jej ukochanego, którego dziecko nosiła pod sercem. Poznajcie historię tragicznej miłości Rozalii Smakałówny do Rudolfa Hartmanna, którą kończy śmierć dziewczyny i zasłużona kara dla jej oprawcy.
Młoda dziewczyna patrzy na ukochanego mężczyznę rozmarzonym wzrokiem. Za kilka miesięcy na świat przyjdzie ich dziecko, na pewno więc wreszcie zamieszkają razem, a on się jej w końcu oświadczy. Gorąca lipcowa noc wzmaga marzenia. Rozalia jest szczęśliwa jak mało kto, bo Rudolfa zazdroszczą jej chyba wszystkie dziewczyny z całej okolicy. Taki ładny z niego chłopak. Kiedy dziewczyna mruży oczy ze szczęścia, nagle otrzymuje cios sztyletem w serce. Już wie, że została zwabiona w to odludne miejsce, bo ukochany to ukartował, tu przecież nikt nie usłyszy jej krzyku. Ostrze dziurawi serce kobiety jeszcze kilkakrotnie, bezwładne ciało morderca spycha do głębokiego na piętnaście metrów biedaszybu i przysypuje ziemią. Rudolf Hartmann czekał na tę chwilę kilka miesięcy. Jest wreszcie szczęśliwy, bo pozbył się kłopotu. Przecież nie chciał się żenić i dzieci też nie planował. Teraz wróci do swoich rozrywek i randek z dziewczynami, będzie żył beztrosko jak dawniej. A Rozalia? Będzie tylko wyrzutem sumienia, poza tym nikt jej tutaj nie znajdzie. Poznajcie historię tragicznej miłości Rozalii Smakałówny do Rudolfa Hartmanna, którą kończy śmierć dziewczyny i zasłużona kara dla jej oprawcy.
Szkielet w biedaszybie
Na całym Śląsku zapachniało sensacją, kiedy 2 marca 1934 roku kilku bezrobotnych znalazło w jednym z siemianowickich biedaszybów ludzkie kości. Kilka dni później postanowiono wydobyć cały szkielet, w akcji biorą udział górnicy oraz strażacy z kopalni Hohenlohe pod kierunkiem inżyniera Jaszkiewicza i w obecności sędziego śledczego Zdankiewicza. Ekipa musi pracować w maskach przeciwgazowych, bo odór na dnie szybu jest niewyobrażalny. W efekcie skomplikowanej operacji wykopano szkielet kobiety. Po sekcji zwłok przeprowadzonej w lecznicy Brackiej w Siemianowicach lekarze nie mają wątpliwości, że to szkielet młodej kobiety, a siemianowiccy policjanci domyślają się, że to szczątki Rozalii Smykałówny z Wełnowca, której bezskutecznie poszukiwano od ośmiu miesięcy, kiedy niespodziewanie zniknęła. Dziennikarz „Siedmiu Groszy” z 8 marca 1934 roku zastanawia się na pierwszej stronie tej poczytnej gazety, „czy padła ofiarą morderstwa, albo popełniła samobójstwo, względnie czy uległa nieszczęśliwemu wypadkowi”?
Ilustracja 1. Nagłówek artykułu w dzienniku „Siedem Groszy” z 8 marca 1934 r.
Sekcja zwłok wykazuje dodatkowo, że ofiara została zamordowana w bestialski sposób, a zmarła w wyniku dużej ilości ran kłutych klatki piersiowej. Siemianowiccy policjanci dowodzeni przez aspiranta Gawlika domyślają się, kto może stać za morderstwem. Dwudziestoośmioletniego Rudolfa Hartmanna podejrzewają już od dawna, że mógł stać za zniknięciem Rozalii. W myśl niepisanej zasady „nie ma ciała, nie ma morderstwa”, nie można mu jednak postawić żadnych zarzutów. Bo jaką można mieć pewność, że dziewczyna nie uciekła z rodzinnego domu, że nie wyemigrowała do Ameryki czy nie przystała do taboru cygańskiego? Hartmann, syn kupca kolonialnego z Katowic, był już przesłuchiwany na okoliczność zniknięcia Róży, jak nazywali ją znajomi, zarzekał się jednak, że nie wie, co się z nią stało, kiedy rozstali się wieczorem 1 lipca 1933 roku. Wiele osób widziało ich tego dnia razem, dziewczyna promieniała radością, bo wszystko wskazywało na to, że Rudolf na dobre do niej wrócił. Dumna spacerowała z nim pod rękę po katowickim Rynku, a kiedy szli przez Wełnowiec, była szczęśliwa widząc zawiść w oczach innych dziewczyn. Rudolf Hartmann był dość dobrą partią: nie dość, że z kupieckiej rodziny, to jeszcze – jak mówiło się w okolicy – przystojny jak filmowy amant. I – niestety – podobnie jak tacy amanci kochliwy. Dziewczęta lgnęły więc do niego jak muchy do lepu, prawiły mu komplementy, chciały się umawiać, pisały długie miłosne listy. Dziwiły się, że tak wiele czasu spędza z tą młodziutką Rozalką, z którą już od kilku lat stanowili parę. Tyle tylko, że dziwna to była para, bo rozstawali się często, przez czas jakiś nie odzywali się do siebie i złorzeczyli sobie nawzajem, robili sobie sceny zazdrości, by potem – jak gdyby nigdy nic – znowu się zejść i demonstrować całemu światu swoją miłość.
Miłość podszyta chorobliwą zazdrością
Rudolf i Rozalia poznali się w grudniu 1929 roku podczas zabawy tanecznej u Wróbla w Józefowcu. Niedługo potem byli już parą. Młodej dziewczynie, która dopiero co wkroczyła w pełnoletniość wcale nie przeszkadzała różnica wieku, wiedziała że wszystkie okoliczne dziewczyny zazdroszczą jej. On zwariował na punkcie jej dziewczęcej urody (jak pisał dziennikarz „Siedmiu Groszy”, Rozalia „była przystojną panną, dbała o powierzchowność i czystość”). W sielance między tymi dwojgiem zaczęły się jednak pojawiać problemy, kiedy okazało się, że on jest nadzwyczaj kochliwy i najchętniej skakałby z kwiatka na kwiatek, ona zaś – pomimo młodego wieku – prze ze wszystkich sił ku małżeństwu, jest przy tym chorobliwie zazdrosna. Nie wahała się robić mu scen nawet przy świadkach czy uprzykrzać życie awanturami wybrankom Rudolfa (jak uczyniła to Marii Halembiance z Wełnowca, z którą chłopak – podczas kolejnego okresu schłodzenia relacji z Różą – chodził na taneczne zabawy). Było to dla mężczyzny z jednej strony irytujące, z drugiej jednak sprawiało mu dziwną przyjemność, kiedy piękna dziewczyna tak zabiegała i walczyła o jego względy. Hartmann ani myślał się ustatkować, dobrze mu było, kiedy widział wokół rozkochane oczy dziewcząt, a w rodzinnym domu też biedy nie było, nie był głodny ani spragniony, stać go było, by zaprosić dziewczynę do kina czy kawiarni.
Ilustracja 2. Rozalia Smykałówna
W związku Rudolfa i Rozalii była spora dynamika – od czułych słówek szeptanych w blasku księżyca i namiętnych pieszczot po karczemne awantury przed domem czy nawet na festynach, czemu nierzadko przypatrywał i przysłuchiwał się tłum ludzi. Zdarzało się, że Róża śledziła ukochanego podczas randki po to tylko, by po jej zakończeniu, kiedy już odprowadzi swoją nową wybrankę do domu, zagrodzić mu drogę i zrobić awanturę. Po jakimś czasie Rudolf wracał do zazdrosnej partnerki, by potem znowu odejść. Pełen zwrotów akcji związek trwał już ponad trzy lata, kiedy Rudolf dowiedział się, że Rozalia jest brzemienna i pod sercem nosi jego dziecko. Wiedział, że dziewczyna nie kłamie.
Był marzec 1933 roku, kiedy Hartmann powziął myśl, że musi zgładzić Rozalię i pozbyć się jej ciała, tak by nikt go nie znalazł. Tak, to będzie zbrodnia doskonała. Pozbędzie się kłopotu, a nawet jeśli ktoś go będzie podejrzewał, to przecież nie oskarżą go o zabójstwo, skoro nie ma ciała. Mężczyzna czeka tylko na stosowną okazję, dziewczyna zaś niczego nie podejrzewając jest szczęśliwa i pewna, że teraz już Rudolfa usidliła na dobre, a ten musi się z nią ożenić. Tymczasem staje się rzecz dziwna, bo – miast promienieć ze szczęścia, że oto na świat przyjdzie lada moment jego potomek – Hartmann zaczyna dziewczyny unikać, udawać że jej nie dostrzega i uciekać, kiedy ta idzie w jego kierunku. 1 lipca 1933 roku wpada na nią jednak na ulicy, kiedy idzie do kina. Odwrotu nie ma, zgadza się więc z nią pójść na spacer, a potem na zakupy. Następnego dnia mają iść wspólnie do chorego ojca Róży, który leży w szpitalu.
Dziewczyna patrzy na ukochanego rozmarzonym wzrokiem, wieczór jest gorący, nic więc dziwnego, że spacer się przedłuża. Hartmann prosi dziewczynę, by poszli w kierunku jego domu, skąd – kiedy dziewczyna czeka przed drzwiami – zabiera sztylet i chowa w kieszeni marynarki. Mężczyzna wie doskonale, że oto dzisiaj nadarza się doskonała okazja, by pozbyć się problemu. Na ojcostwo i małżeństwo ma jeszcze czas. Rozpromieniona dziewczyna wita go uśmiechem, idą szosą przez Koszutkę w kierunku Wełnowca. Rozalia trajkocze radośnie, mówi o planach, wspólnym mieszkanku, wymyśla imiona dla dziecka. Rudolf życzliwie przytakuje jej, markując przy tym uśmiech. Na ulicy Ludwika proponuje, by skręcili w pole, dziewczyna zgadza się, niczego nie podejrzewając. Siadają w małej dolince w pobliżu jednego z biedaszybów, których tu pełno, i kontynuują rozmowę. Przed północą Hartmann wyciąga nagle z wewnętrznej kieszeni marynarki sztylet i wbija go w pierś dziewczyny na wysokości serca. Ta pada na ziemię z okrzykiem: - Rudolf, co robisz? Już nie ma złudzeń, że ten, o którego tak walczyła, i dla którego gotowa była poświęcić wszystko, okazał się nikczemnikiem i do tego mordercą. Widząc obłęd w oczach kochanka, dziewczyna zaczyna krzyczeć: - Rettung! Nikt jej jednak nie słyszy. Hartmann wybrał to miejsce, wiedząc doskonale, że jest odpowiednio oddalone od najbliższych domostw, a wieczorami mało kto się tu zapuszcza, bo okolica cieszy się złą sławą, nazywają ją nawet „Doliną Śmierci”. Nożownik zatyka dłonią usta dziewczyny i wściekle dźga jej tułów kilkakrotnie nożem, trafiając za każdym razem w serce lub jego okolice. Zakrwawione ciało martwej już kochanki spycha do głębokiego na 15 metrów szybu i przysypuje warstwą ziemi. Morderca wie, że nikt tu Rozalii nie znajdzie, bo szyb jest opuszczony, nawet miejscowi bezrobotni uznali, że nie warto go już pogłębiać, bo grozi to zasypaniem, a węgiel w tym miejscu zalega zbyt głęboko pod ziemią.
Uśmiechnięty i zadowolony z siebie Hartmann rusza do domu z przeświadczeniem, że teraz nikt już nie zakłóci jego dotychczasowego wygodnego życia i znowu może umawiać się do woli z dziewczynami. Dla pewności wraca jednak następnego dnia (coś dla zwolenników teorii, że morderca wraca zawsze na miejsce zbrodni), by dosypać do szybu ziemi, a przez to jeszcze zwiększyć pewność, że nikt nigdy ciała nie znajdzie (morderca jest przekonany, że jesienne deszcze spowodują, że nieoszalowany szyb zawali się, a za parę miesięcy nikt już nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek tu był. Piętnaście metrów pod ziemią nikt Rozalii nigdy nie znajdzie.
Ilustracja 3. Na zdjęciach pierwszoplanowych Rozalia Smykałówna oraz Rudolf Hartmann. W tle po lewej policjanci przy biedaszybie, w którym odnaleziono szkielet ofiary, po prawej – wełnowiecki familok, w którym mieszkała.
Kiedy rodzina zgłasza zaginięcie krewnej, policjanci zaczynają poszukiwania. Rozpytują sąsiadów i znajomych, ale nikt nic nie wie oprócz tego, że dzień wcześniej widziano ją spacerującą z Hartmannem. Ten zaś na wszystkie pytania odpowiada, że owszem, spędzili ze sobą dużą część dnia, ale wieczorem rozstał się w zgodzie z partnerką i od tego czasu jej nie widział. Sprawia przy tym wrażenie autentycznie zaniepokojonego. Policjanci są bezradni wiedząc, że coś z tym Hartmannem jest nie tak, że mógł mieć interes w pozbyciu się brzemiennej kochanki, ale udowodnić mu niczego nie mogą, skoro nie odnaleziono ciała.
Aspirant Gawlik nie ma wątpliwości
Rudolf wiedzie więc takie życie, jakie lubi – pełne kobiet i rozrywek. I byłby w pełni szczęśliwy, gdyby tylko stale nie powracał do niego ten straszliwy krzyk Róży i gdyby nie widział tego wyrzutu w jej oczach, które za chwilę miały zgasnąć na zawsze. Wszystko byłoby też po jego myśli, gdyby nie to, że początek marca 1934 roku był wyjątkowo zimny, a okoliczna ludność marzła na potęgę, bo zapasy opału wyczerpały się szybciej niż zwykle. Kilkoro desperatów udaje się do „Doliny Śmierci”, by próbować odkopać stary biedaszyb. Będzie łatwiej, bo nie trzeba się przebijać przez zmarzniętą skorupę ziemi, a przecież wszyscy wiedzą, że poniżej półtora metra ziemia nie zamarza. Ściany szybu przy takiej temperaturze też się nie zawalą, więc do dzieła. Gdyby szyb pogłębić, to na pewno znajdą pokład czarnego węgla, może będzie go tyle, by wystarczyło do wiosny. Mężczyźni kopią bez wytchnienia, w pewnym momencie zaczyna im towarzyszyć potworny odór, a jeden z nich znajduje kość, za chwilę drugą i strzępy ubrania. Nikt nie ma wątpliwości, że to nie są kości zwierzęce i że trzeba wezwać policję. Mundurowi wzywają na pomoc górników i strażaków z kopalni Hohenloe, ci zaś – pracując w maskach przeciwgazowych – wydobywają kolejne elementy szkieletu. Przeprowadzona następnego dnia w siemianowickiej Lecznicy Brackiej sekcja potwierdzi, że są to zwłoki młodej kobiety, która umarła od licznych ran kłutych tułowia, a stopień rozkładu zwłok wskazuje na to, że leżą tu od ponad pół roku. Siemianowiccy mundurowi nie mają wątpliwości, że to doczesne szczątki Rozalii Smykałówny z Wełnowca, której szukają od początku lipca ubiegłego roku. Po kilku dniach śledztwa aspirant Gawlik postanawia wraz ze swoimi ludźmi złożyć niezapowiedzianą wizytę Rudolfowi Hartmannowi.
Ilustracja 4. Policjanci przy biedaszybie, w którym znaleziono zwłoki zamordowanej
Mordercę śledczy zastają w jego mieszkaniu przy ulicy Kopernika w Katowicach w trakcie konsumpcji obiadu. Nie jest zdziwiony, odnoszą wrażenie, że czekał na nich po tym jak po całej okolicy gruchnęła wieść o tym, że w biedaszybie znaleziono ciało zabitej młodej dziewczyny. Podczas przeszukania mieszkania znaleziono u Hartmanna zdjęcia Smykałówny, jak się później okazało (a potwierdzili to krewni zamordowanej), dziewczyna miała je w torebce w dniu zabójstwa. Kiedy policjanci każą się bandycie ubierać i informują, że jest aresztowany, ten mówi hardo: - No dobrze, pójdę! Ale cóż ja wam będę mógł powiedzieć? Przecież ja nic nie wiem!
Podczas przesłuchań Hartmann idzie w zaparte, tłumacząc że nie ma pojęcia, co się z Różą stało. Po nocy spędzonej w areszcie, postanawia jednak zeznawać. Tłumaczy śledczym, że kiedy szli w nocy przez hałdę, Rozalia potknęła się i wpadła do biedaszybu. On próbował ją ratować, ale było już na to za późno. Widząc, że nie żyje, przysypał ciało ziemią. Zapytany o rany kłute na ciele dziewczyny, mężczyzna uporczywie milczy. 9 marca 1934 roku Hartmann zostaje doprowadzony na miejsce zbrodni, by wziąć udział w wizji lokalnej. Po drodze mówi do prowadzących go: - Moi panowie, ja wiem, że jestem mordercą, bo wy tak twierdzicie. Wiem, że mnie śmierć nie minie. Podejrzany drży na całym ciele, policjanci sami już nie wiedzą, czy z zimna, czy też ze strachu przed tym, z czym przed chwilą się zmierzył (okazanie szczątków Rozalii w kostnicy) i co dopiero przed nim (a więc oględzinami miejsca zbrodni). Na miejscu, na ziemi wydobytej z szybu walają się gęste loki. Policjanci tłumaczą przerażonemu Hartmannowi, że to włosy Rozalii, a zostały w ziemi, bo podczas rozkładu w takich warunkach, włosy oddzielają się od ciała. W tym momencie Hartmann zaczyna trząść się jeszcze bardziej i wybucha płaczem, łkając, że to on zabił dziewczynę i przyznaje się do zbrodni.
W areszcie policyjnym Hartmann raz jeszcze przyznaje się do morderstwa, konsekwentnie podtrzymuje obciążające go zeznania również podczas powtórzonej wizji lokalnej, w obecności prokuratora Kuleja. Dzięki współpracy podejrzanego z władzami śledczymi dochodzenie zostaje więc zamknięte, a morderca przewieziony zostaje do więzienia sądowego, w którym oczekiwał będzie na proces. W śledztwie udaje się odnaleźć dowody, które zostaną przekazane sądowi: zardzewiały sztylet (który bandyta zakopał na hałdzie, uciekając z miejsca zbrodni) oraz bucik i pończochę zamordowanej. 10 marca 1934 roku odbywa się pogrzeb Rozalii Smykałówny, który gromadzi tłumy. Hartmann staje się wrogiem publicznym, gazety piszą o nim jako o zwyrodnialcu na pierwszych stronach, a wściekli ludzie domagają się dla niego najsurowszej kary.
Oszczerstwa pod adresem ofiary
26 czerwca 1934 roku Rudolf Hartmann staje przed obliczem wymiaru sprawiedliwości. Zainteresowanie procesem jest ogromne, sala nie jest w stanie pomieścić wszystkich przybyłych, ludzie tłoczą się więc również na korytarzach sądowych. Oskarża prokurator Kulej, broni mecenas Czodrowski. O 9.00 Hartmann zostaje wprowadzony pod silną eskortą policyjną, z ław dla publiczności padają w jego kierunku złowieszcze okrzyki, słychać buczenie. Oskarżony zachowuje się obojętnie, jakby – jak to ujął dziennikarz „Siedmiu Groszy” – „był oskarżony o drobne przestępstwo”. Podsądny informuje, że urodził się w 1906 roku, ukończył osiem klas szkoły podstawowej, a z zawodu jest ślusarzem. Na pytanie sędziego, czy przyznaje się do winy, Hartmann – zmieniając swoją taktykę ze śledztwa – co prawda przyznaje się, że zabił Rozalię Smykałównę, lecz wyjaśnia dodatkowo, dlaczego to zrobił: - Nie poczuwam się do winy, to tak nie było. Ja ją zabiłem, bo ona chciała mi wypalić oczy kwasem solnym. W dalszej części wypowiedzi nadal atakuje swoją ofiarę, tłumacząc m.in. że chciał ją rzucić, bo dowiedział się, że była karana za kradzież, a w 1932 roku zaraziła go chorobą weneryczną. Wedle niego Smykałówna była kobietą lekkich obyczajów, dwukrotnie usuwała ciążę, wysyłała pogróżki innym kobietom, z którymi się spotykał, a jego samego szantażowała. Kiedy przewodniczący składu sędziowskiego podniesionym głosem upomina Hartmanna, że przecież ofiara nie może się przed tymi kalumniami bronić, oskarżony zdaje się tego nie słyszeć i bezcześci jej pamięć w dalszym ciągu. Sędzia stawia więc sprawę jasno, mówiąc: - Człowieku! Zdajecie sobie sprawę, że grozi wam kara śmierci względnie dożywotniego więzienia, więc brońcie się rzeczowo, a nie opowiadajcie kawałów, w które nikt nie wierzy. Nie przedstawiajcie zmarłej w takim świetle, lecz mówcie prawdę, gdyż w przeciwnym razie będzie to dla was wielką okolicznością obciążającą.
Rada sędziego pozostaje jednak bez echa, oskarżony dalej – jakby nie dostrzegając wściekłych spojrzeń zebranych w sali – atakuje zamordowaną, która ponoć miała chcieć mu wypalić oczy kwasem solnym. Kilkakrotnie miała też wynajmować zbirów, których zadaniem było go dotkliwie pobić. Dlatego też zawsze nosił przy sobie sztylet dla obrony. Hartmann wyjaśnia sądowi, że tragicznego dnia pogodził się ze Smykałówną, wspólnie poszli na spacer w kierunku biedaszybów (na wspomnienie miejsca zbrodni, podsądny zalewa się łzami). Tłumaczy, że w trakcie rozmowy dziewczyna domagała się ożenku, w pewnym momencie miała sięgnąć po butelkę, próbując mu chlusnąć jakąś cieczą w twarz. Ponoć wyrwał butelkę z rąk roztrzęsionej kobiety, parząc sobie przy tym dłoń. Sędzia domaga się, by Hartmann pokazał mu dłoń, po takim poparzeniu musiał się przecież zachować wyraźny ślad na skórze. Oskarżony podchodzi niechętnie do stołu sędziowskiego, pokazuje dłonie, ale najmniejszego śladu po tym groźnym ponoć poparzeniu na skórze nie ma (niektórzy świadkowie potwierdzą jednak później, że widzieli w tamtym czasie u Hartmanna zabandażowaną rękę). Hartmann tłumaczy dalej, że dalszych wydarzeń tej nocy nie pamięta, gdyż obudził się dopiero o piątej rano w swoim łóżku, a widząc zakrwawione ręce, umył się i wrócił na miejsce spotkania z Rozalią, gdzie znalazł ją martwą. Nie chcąc robić wstydu rodzinie, wrzucił ją do głębokiego biedaszybu, a ciało przysypał darnią. Na miejsce zbrodni wrócił po tygodniu i przysypał zwłoki solidną warstwą ziemi. Na zakończenie wyjaśnień tłumaczy, że jest słaby na umyśle, zabójstwo popełnił w afekcie, w śledztwie nie mówił o wszystkich okolicznościach, bo policjanci bili go. A bajeczkę o rzekomym wypadku wymyślił, bo bał się kary.
Ilustracja 5. Proces Rudolfa Hartmanna (oskarżony stoi)
Sędzia domaga się, by Hartmann przedstawił choćby jednego świadka na potwierdzenie oszczerstw rzucanych pod adresem ofiary. Każe też pokazać, który policjant miał go bić. Oskarżony nie jest w stanie temu sprostać, jego kłamstwa zostają zdemaskowane, publiczność kipi wściekłością. Zaangażowani w śledztwo policjanci oceniają Hartmanna jako człowieka wyjątkowo bezczelnego, a przy tym notorycznego kłamcę. Aspirant Gawlik wyjaśnia, że podczas dochodzenia nikt go nie bił, wręcz przeciwnie – częstowano go kawą, papierosami i kiełbasą. Śledczy dodaje, że podczas przeszukania mieszkania oskarżonego, znaleziono w nim całą masę listów miłosnych od różnych kobiet, przypomina też, że na początku morderca przysięgał na wszystkie świętości, że Smykałówny nie zabił, przełom nastąpił dopiero na miejscu zbrodni, gdzie wybuchnął płaczem i przyznał się do zarzucanego mu czynu. Ojciec i macocha zamordowanej zaprzeczają jakoby miała ona usuwać ciążę czy być zarażoną chorobą weneryczną, wystawiają jej jak najlepsze świadectwo, Hartmanna uznając za złego ducha dziewczyny. Augustyna Trójca, przyjaciółka zamordowanej, opowiada że tragicznego dnia Rozalia przeczuwała, że coś może się stać i pożegnała się z nią tak, jakby już nigdy miały się nie zobaczyć. Siostra oraz inna przyjaciółka Smykałówny zeznają zgodnie, że Hartmann bardzo źle się z dziewczyną obchodził, ta zaś wielokrotnie przez niego płakała. Nawet koledzy oraz najbliższa rodzina oskarżonego nie potwierdzają przed sądem, że Rozalia miała się w jakikolwiek sposób odgrażać Rudolfowi. Biegli psychiatrzy oceniają, że podsądny jest zdrowy na umyśle i może odpowiadać za popełnione czyny. Hartmann już wie, że obrana przez niego linia obrony zawiodła, a wyjaśnienia zostały zdezawuowane. Prosi o łagodny wymiar kary, zapewniając przy tym, że chce popełnioną przez siebie zbrodnię „serdecznie odpokutować”.
Po wysłuchaniu mów prokuratora i obrońców, sąd uznaje Hartmanna winnym zarzucanego mu czynu i skazuje go – przy wtórze płaczu rodziny Smykałówny oraz przyjaciół i krewnych zamordowanej – na dwanaście lat więzienia. Co ciekawe, matka Hartmanna – co zauważa dziennikarz „Siedmiu Groszy” – nie roni w trakcie odczytywania wyroku ani jednej łzy. 2 października 1934 roku w Katowicach ma miejsce rozprawa apelacyjna, podczas której Hartmann nie szarga już pamięci zamordowanej. Sąd wykazuje, że okolicznością obciążającą sprawcę jest wyjątkowa brutalność, z jaką popełnił zbrodnię na brzemiennej kobiecie, okolicznościami łagodzącymi są jednak przyznanie się do winy i wcześniejsze nienaganne życie podsądnego. W związku z tym Sąd Apelacyjny obniża zasądzoną w pierwszej instancji karę z dwunastu do dziewięciu lat więzienia, co regionalna prasa ocenia bardzo negatywnie. Kolejne dni przynoszą jednak nowe doniesienia o kolejnych ujętych wszelkiej maści złoczyńcach, o ich procesach i egzekucjach, ludzie powoli zapominają o Hartmannie – zwyrodniałym mordercy. Na grobie Rozalii Smykałówny zawsze są jednak świeże kwiaty i palą się lampki. Ta, która tak bardzo kochała, że aż miłość jej stała się zaborcza, z pewnością nie zasłużyła na taki los.
Bibliografia:
Hartmann – morderca śp. Smykałówny, „Siedem Groszy”, 28 czerwca 1934 r.
Portmonetkę z różańcem śp. Smykałówny znaleziono w biedaszybie oddalonym o 500 metró od miejsca zbrodni, „Siedem Groszy”, 1 listopada 1934 r.
Sąd Apelacyjny w Katowicach zmniejszył karę mordercy śp. Smykałówny do 9 lat więzienia, „Siedem Groszy”, 3 października 1934 r.
Smykałówna ofiarą zwyrodniałego uwodziciela. Ponura spowiedź mordercy z Wełnowca, „Siedem Groszy”, 10 marca 1934 r.
Tajemnica trupa znalezionego w „biedaszybie”. Czy Rozalia Smykałówna padła ofiarą zbrodni?, „Siedem Groszy”, 8 marca 1934 r.
Tragiczne morderstwo w biedaszybie. Morderca Smykałówny Hartmann przed sądem, „Gazeta Robotnicza”, 28 czerwca 1934 r.
Zabójca Smykałówny w więzieniu w Katowicach. Pogrzeb ofiary bestialskiego mordercy, „Siedem Groszy”, 11 marca 1934 r.
W artykule wykorzystano jako ilustracje fotografie z gazet: 1) „Siedem Groszy” z 8 marca 1934 r.; 2) „Siedem Groszy” z 10 marca 1934 r.; 3) „Siedem Groszy” z 10 marca 1934 r.; 4) „Siedem Groszy” z 28 czerwca 1934 r.; 5) „Siedem Groszy” z 28 czerwca 1934 r. Wszystkie egzemplarze pochodzą ze zbiorów Biblioteki Śląskiej w Katowicach.
Dr hab. Krzysztof Gajdka
Historyk literatury i medioznawca, od ponad dziesięciu lat wykłada historię prasy w katowickich, krakowskich i rzeszowskich uczelniach wyższych. Wydał Dziennikarstwo polskie na Śląsku. Zarys historyczny Jana Kudery, w najbliższych planach jest opracowanie krytyczne pt. Antologia tekstów z „Poradnika Gospodarczego” Karola Miarki (lata 1871-1872, 1879-1880). oraz książka pt. Miesięcznik „Fala” w okresie okupacji hitlerowskiej w Polsce. W cyklu Zbrodnie i sensacje sprzed lat autor przegląda z należytą uwagą pitavale na łamach dawnej śląskiej prasy, odnajdując zapomniane już dziś historie, które kiedyś elektryzowały region i były na ustach wszystkich, a dziennikarze tak ówczesnych bulwarówek, jak i „poważnych” gazet i czasopism, poświęcali im nierzadko całe kolumny. W znacznej mierze są to głośne zbrodnie oraz towarzyszące im śledztwa i – będące ich następstwem – procesy sądowe, wyroki i egzekucje.