Hanna Cander, bydgoszczanka, oprowadza po wystawie malarstwa taty, Krzysztofa. W ręcznie malowanym, jedwabnym szalu
- Pamiętam, że pewnego razu tata wyjrzał przez okno, które wychodziło na plac zabaw, gdzie się bawiliśmy. Krzyknął: „Hanka, nie ruszaj się" i chwycił za szkicownik. I tak powstał tryptyk na temat placu zabaw - opowiada Hanna Cander, historyczka sztuki, artystka, córka prof. Krzysztofa Candera, cenionego malarza, oprowadzając po wystawie prac ojca.
Wystawa malarstwa prof. Krzysztofa Candera, po której mam zaszczyt oprowadzać, ma przypominać sylwetkę jednego z najwybitniejszych przedstawicieli sztuki polskiej na Kujawach i Pomorzu w XX i XXI w. Okazją do tego jest piętnasta rocznica odejścia artysty, który związany był z Grudziądzem, Toruniem i przez 28 lat z Bydgoszczą.
Jak to jest oprowadzać po wystawie ojca?
Dla mnie to ciekawe wyzwanie. Minęło 15 latach od śmierci taty, przygotowałam więc tę wystawę z dystansu, pokazuję ją z perspektywy historyka sztuki (zresztą pracę magisterską pisałam na temat warsztatu taty, a materiały do niej zbieram od najmłodszych lat podczas moich wizyt w pracowni taty, w momentach kiedy mu pozowałam, podglądając, jak pracuje). Dzięki temu mogę spojrzeć na jego obrazy analitycznym okiem i opowiedzieć o nich fachowo, mając wiedzę na temat motywów, technik, ewolucji prac ojca. To największa jak dotąd wystawa prac taty, której jestem kuratorką. Ostatnią ważną, jaką współorganizowałam, była ekspozycja w ratuszu w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie tata się urodził. To był 2010 rok. Wystawa w gościnnym Bydgoskim Centrum Sztuki to dla mnie także ważna sentymentalna podróż. Byłam z tatą bardzo blisko, ukierunkował moje zainteresowania już od wczesnego dzieciństwa. Zawsze czułam jego wsparcie. Szybko pochłonęło mnie dzierganie. Zaczęłam od swetrów, wtedy największym wyzwaniem było to, żeby zrobić je tak, by nikt nie poznał, że nie wykonała ich osoba dorosła... Potem wyzwań przybyło.
Tata chwalił moje zestawienia kolorystyczne, perfekcję wykonania (sam był perfekcjonistą!). To były ważne dla mnie słowa uznania. Nie zawsze był jednak poważny i skupiony na pracy: na 11. urodziny podarował mi kosz z włóczką, zdobiony serduszkami, z napisem „Hanka. Najlepsze w kraju zakłady dziewiarskie" (bo przecież takie były). Pamiętam, że na bal w przedszkolu zrobił dla mnie i siostry najpiękniejsze korony, jakie można było sobie wyobrazić. Byłyśmy królowymi tego balu! Ale wróćmy na wystawę. Proszę spojrzeć: tu pokazujemy najwcześniejsze prace Candera, powstałe jeszcze podczas jego studiów w Gdańsku. Tu akurat martwą naturę powiesiłam obok obrazu fabryki, uwagę przykuwa podobne zestawienie kolorystyczne... Stanowią one przykład malarstwa z ambicjami intelektualnymi, już wtedy Cander zdradza zainteresowanie sztuką współczesną, kubizmem, którego w późniejszych latach wpływ odnajdziemy w charakterystycznych kompozycjach zimowych pejzaży...
Tata miał dar do przekazywania pewnej głębi, nawet, gdy pokazuje zupełnie prozaiczny, wydawałoby się, industrialny krajobraz jak na obrazie „Ulica fabryczna w niedzielę". Ksiądz Janusz Pasierb, historyk i znawca sztuk, napisał kiedyś: „Nawet gdy Cander maluje fabrykę, powstaje z tego obraz sakralny". Bardzo mi się to podoba, bo oddaje istotę rzeczy.
Co powiedziałby tata na to, że pokazuje pani także jego najwcześniejsze prace?
Oj, pewnie nie byłby zachwycony, ale wybaczyłby, zrozumiał intencje. Pokazuję te najwcześniejsze, to jedno, ale swoje miejsce mają na wystawie też prace niedokończone. Ta ostatnia - „Martwa natura kuchenna". To obraz, którego nie zdążył dopracować, bo siły kompletnie odebrała mu choroba. A tu, na początku, wisi obraz, który z siostrą nazwałyśmy: Bydgoska zima. Tata wiele, by jeszcze na nim zrobił, ale mimo to chciałam go tu powiesić, by pokazać, że Bydgoszcz także należy do kręgu fascynacji taty. To ważne dla niego miejsce. Tak jak ważna jest w jego twórczości zima, a sposób jej ukazywania zmieniał się na przestrzeni lat, co dobrze widać na wystawie. Na obrazach taty widzimy zimę w mieście, na ulicach, na których często nie ma ludzi, ale to nie znaczy, że są puste. Tata miał dar do przekazywania pewnej głębi, nawet, gdy pokazuje zupełnie prozaiczny, wydawałoby się, industrialny krajobraz jak na obrazie „Ulica fabryczna w niedzielę". Ksiądz Janusz Pasierb, historyk i znawca sztuk, napisał kiedyś: „Nawet gdy Cander maluje fabrykę, powstaje z tego obraz sakralny". Bardzo mi się to podoba, bo oddaje istotę rzeczy.
Pani też zawisła na wystawie taty.
Tak, jest tutaj porter podwójny - tata przedstawił na nim mnie i moją siostrę. Bardzo go lubię. Jesteśmy takie zamyślone... A obok wiszą jeszcze dwa portrety - to ja, a tu obok moja siostra. Dobrze pamiętam pozowanie do tego obrazu. Miałam chyba 5 lat. Tata posadził mnie w pracowni, obstawił krzesłami - nie wiem, może miały wystąpić w roli strażników dziecka? Siadłam więc i czekałam, ale nie mogłam się skupić, bo przez uchylone drzwi widziałam, co robi moja siostra - założyła skrzydła i skakała po schodach. Byłam przekonana, że naprawdę lata. Nie mogłam oderwać od niej oczu, a przy tym, dziecięcym zwyczajem, machałam energicznie nogami, które nie dosięgały do podłogi... Tata się zirytował, poprosił mamę, by zrobiła coś, bym w końcu siedziała spokojnie. No i przekupiono mnie lizakiem, ale ostatecznie lizaki dostało też moje rodzeństwo, co upatrywałam jako jawną niesprawiedliwość. Pozowanie nie mogło trwać długo, ale dla dziecka to była wieczność. Potem już dość niechętnie pozowałam. Pamiętam, że pewnego razu tata wyjrzał przez okno, które wychodziło na plac zabaw, gdzie się bawiliśmy. Krzyknął: „Hanka, nie ruszaj się" i chwycił za szkicownik. I tak powstał tryptyk na temat placu zabaw.
O, z tym obrazem, pt. „Pigularz" (to scena z opery J. Haydna „Aptekarz", obraz namalowany temperą w 1994 roku) też mam zabawne wspomnienie: ojciec malował go długo, w pewnym momencie przyszedł i powiedział, że coś mu nie pasuje, nie wiedział, co. Zerknęłam na pracę i wiedziałam - postaci brakuje koloru, jest zbyt blada. Powiedziałam więc, że potrzebny jej make up, trzeba dać nieco różu na policzki. Tak zrobił i tak zostało. Tata umiał przyznawać innym rację i bardzo liczył się ze zdaniem innych. Mawiał, że mama ma naturalny dar do dobierania kolorów, często prosił ją o radę, najchętniej słuchał tych krytycznych, by móc coś udoskonalić. I choć on czasem uciekał myślami do swojego świata - można było wtedy do niego mówić, opowiadać, indagować, a on dopiero po chwili jakby się budził i pytał: „mówiłaś coś?", mama dawała mu przestrzeń na te rozmyślania, na pracę. Była pielęgniarką. Układała piękne bukiety, które tata notorycznie podkradał z stołu i zabierał do pracowni, by je namalować. A kiedy tata potrzebował ciszy i skupienia, wystarczyło, że mama powiedziała: „dzieci, tata zaczął nowy obraz". Wiedzieliśmy, że drzwi pracowni są wtedy dla nas zamknięte. Ale bardzo często były uchylone, a wtedy buszowaliśmy tam, przyglądaliśmy się ojcu przy pracy.
Mój brat, Michał, niestety już nieżyjący, był wspaniałym malarzem. Genialnym, jak tata, choć malował inną techniką i wybierał inne motywy. Kiedy ja chwytam za pędzel (zdarza mi się, choć nieśmiało...), także bardzo się staram, by nie inspirować się pracami taty, by uwypuklić własne spojrzenie. Indywidualizm jest niezbędny do tworzenia.
A pani maluje na jedwabiu...
Tak, projektuję wzory i odmalowuje je na jedwabnych szalach, ale nie tylko, bo maluję także na sukniach wieczorowych i stroje dla grup artystycznych. A zaczęłam od tworzenia gobelinów dla bydgoskiej Filharmonii Pomorskiej. Moją inspiracją są moda retro, secesja, malarstwo (np. mistrza Renoira) oraz aktualne trendy w modzie. Fascynuję się operą i baletem. Mój tata nasiąkał sztuką w domu rodzinnym, ja podobnie. Jego matka, Helena, była przed II wojną światową szanowaną w Poznaniu modystką. Tradycja krawiectwa jest w rodzinie od początku XX wieku, ponieważ jej siostra prowadziła własną pracownię krawiecką i miała w Ostrowie Wielkopolskim grupę uczniów. Brat Heleny, Stanisław, był artystą malarzem i robił polichromie w kościołach, jej brat Władysław kolekcjonował sztukę, miał w swoich zbiorach, m.in., Chełmońskiego. Ojciec taty, Aleksander Cander, był budowniczym, zaprojektował dzielnicę willową w Ostrowie Wielkopolskim. Mój brat, Michał, niestety już nieżyjący, był wspaniałym malarzem. Genialnym, jak tata, choć malował inną techniką i wybierał inne motywy. Kiedy ja chwytam za pędzel (zdarza mi się, choć nieśmiało...), także bardzo się staram, by nie inspirować się pracami taty, by uwypuklić własne spojrzenie. Indywidualizm jest niezbędny do tworzenia.
Jak z pracami plastycznymi gra muzyka?
Ja słucham bardzo dużo muzyki. Ojciec przekazał mi zamiłowanie do muzyki klasycznej, ale w domu słuchaliśmy i innych twórców, np. zespołu Abba. Kiedy chodził do opery, zawsze miał przy sobie szkicownik. Potem, w pracowni, powstawały obrazy inspirowane scenami z przedstawienia operowego. Wiele jest takich w dorobku taty, wiele z nich pokazuję na wystawie.
Na wystawie jest jeszcze film.
Widziała pani tamto ujęcie? Zdjęcie, na którym jestem z siostrą i tatą, bardzo je lubię. To film Marcina Sautera pt.: „Autoportret – Krzysztof Cander". Pokazano go na zeszłorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Tofifest w Toruniu. To impresja na temat artysty, jego obrazów i rodziny. W postać Ojca – artysty malarza, wcielił się mój śp. brat Michał, który nie tylko był wizualnie doskonałą kopią ojca, ale także pokazał w filmie talent aktorski. Na potrzeby filmu Michał maluje obraz inspirowany wczesną pracą taty pt. „Ulica z konikiem zabawką" (tempera, 1970 r., Górzno). Żeby go zobaczyć musimy cofnąć się do początku wystawy...