Gwiazdozbiór dobrej zmiany, czyli Dwa Teatry
Na pierwszy ogień z publicznością festiwalu Dwa Teatry poszedł Jerzy Zelnik, który ostatnio dzieli się swoimi zwierzeniami dotyczącymi na przykład niewierności małżeńskiej.
Jeśli ubiegłoroczny festiwal Dwa Teatry miał dwie królowe - Krystynę Jandę i Małgorzatę Kożuchowską, to tegoroczny tylko jednego króla - Jerzego Zelnika. Niegdyś filmowego Zygmunta Augusta, dzisiaj już tylko żołnierza „dobrej zmiany”, także tej w polskim teatrze. I to jego spotkanie z publicznością było potem najgoręcej komentowane.
Tym razem święto polskiego teatru radiowego i telewizji chwilami przegrywało ze słońcem. Nie było już takiego szturmu, jak wcześniej bywało, na sale kinowe, w których prezentowano spektakle i słuchowiska. Również na spotkaniach z gwiazdami nie walczono o krzesła.
To był festiwal, na którym chyba po raz pierwszy nie było oficjalnego otwarcia dla publiczności. Telewizja Polska tłumaczyła to oszczędnościami. Ale w kuluarach żartowano, że po co otwierać coś, co się i tak za dwa dni zamknie. Spekulowano też, że to przez alergię prezesa Jacka Kurskiego, którego przed rokiem na takim otwarciu z udziałem mieszkańców Sopotu wygwizdano. Prezes nie dojechał także na galę. Wielki nieobecny pojawił się jedynie w... biuletynie festiwalowym, z wypowiedzią, że Dwa Teatry to unikatowe zjawisko i on osobiście jest dumny, że Telewizja Polska jest organizatorem. Gala finałowa owszem, była, ale dla zaproszonych gości. Można więc było na niej obejrzeć sobie nowy zaciąg władzy, tyle że tej lokalnej. Fotoreporterzy wydawali się przy tym nieco zagubieni, nie bardzo jeszcze wiedząc, kogo fotografować na ściance.
Ale i tak to, co ma szansę zostać w pamięci po tej gali, poza nagrodami oczywiście, to wierszyk, który napisała na tę okoliczność Joanna Szczepkowska - nagrodzona za rolę w „Gołej babie”. Kiedyś ogłosiła upadek komunizmu w Polsce, a teraz w PiS-owskiej telewizji, lekko zdenerwowana, recytowała: „Żadne nagrody nie naprawią szkody, jakie nam rząd funduje, co państwo psuje”. Część widowni, głównie artyści, nagrodzili wierszyk „Gołej baby” brawami.
Był to festiwal także oszczędny w gwiazdy. I tu doszła dobra zmiana. Na festiwalu pojawił się pierwszy aktorski sort, na przykład Beata Fido, nazwana przez tabloidy aktorką smoleńską (od głównej roli w filmie „Smoleńsk”). Przechadzała się nie tylko po sopockim Multikinie w towarzystwie Jana Marii Tomaszewskiego, prywatnie kuzyna Jarosława Kaczyńskiego, o którym media piszą, że jest szarą eminencją w TVP.
Zelnik na pierwszy ogień
Zawsze na tym festiwalu sporo emocji budzą spotkania z gwiazdami. Tym razem na pierwszy ogień z publicznością poszedł Jerzy Zelnik, który ostatnio dzieli się swoimi zwierzeniami dotyczącymi na przykład jego niewierności małżeńskiej.
Kilka osób zaglądających do sali Państwowej Galerii Sztuki, w której odbywały się te spotkania, kiedy usłyszało, kto ma za chwilę się pojawić, machało ręką, mówiąc: - Nie, dziękuję. I wychodziło. Ktoś na sugestię, że to przecież „Faraon”, odparł: - Jaki „Faraon”, raczej fanfaron. Kilka kobiet wyszło już w trakcie samego spotkania.
Aktor, mimo że to był festiwal teatru, chętnie harcował na polu społeczno-politycznych tematów.
Już na początku zapowiedział:
- W teatrze jako aktor już się nie widzę. A potem stwierdził, że gdyby nawet dostał rolę, która wieńczy karierę, jak król Lear, to też by mu się nie chciało tego grać.
Przekonywał o swojej miłości do Polski:
- Zawsze bardzo zakochany byłem w Polsce i to mnie skłaniało również do działalności społeczno-politycznej. To mi nie mija.
Z oburzeniem mówił, że Wojewódzki i spółka próbowali go wcisnąć w kanon nienawistnika, twierdząc, że on kolegów, którzy nie głosowali na Dudę, wyklucza.
- Ja bym mrówki nie skrzywdził. Znają mnie tyle lat i wiedzą, że się rzucam na szyję z gratulacjami najbardziej niechętnemu mnie człowiekowi, kiedy widzę, że on wspaniale coś zagrał. Wojewódzkiemu też - jesteśmy na ty od lat - mówiłem [ po spektaklu „Zagraj to jeszcze raz, Sam” - dop. aut.]: - Cudownie zagrałeś w tym Woody Allenie. A przecież nasze poglądy są różne. Ale ja umiem to oddzielić...
Dzieło pisarza, który był świnią, kryminalistą, przestaje być jego własnością, jeżeli to jest wielkie dzieło. Taka jest moja mentalność.
Sam często łapał się na tym, że wypuszcza się poza temat teatru. - Przepraszam, że na teren polityczny wchodzę - zaczynał, a potem już z patosem mówił, że od dwóch lat żyjemy tak, żeby odzyskać ten własny śmietnik. - Żebyśmy nie byli tylko na usługach niemieckich, żebyśmy jednak mieli samodzielność w energetyce i nie byli skazani wyłącznie na Gazprom... Pasjonują mnie te rzeczy. Pasjonują mnie helikoptery. Ktoś powie: - Jesteś aktorem, co cię to obchodzi, ty się na tym znasz? Znam się. Pobieżnie, ale się znam. Czytam cały czas o tym.
Klątwa
O polskim teatrze współczesnym mówił bez znieczulenia, językiem ministra Piotra Glińskiego.
- Widziałem ostatnio „Klątwę”, która jest problemem ogólnopolskim. To skandaliczny spektakl, moim zdaniem. Nie ma nic wspólnego ze sztuką. To wyłącznie manifestacja nienawiści. Jedna scena, pierwsza, kiedy oni dzwonią do Brechta, była nieźle zrobiona i gdyby to poszło w tym kierunku.... nawet gdyby się z tym ideologicznie nie zgadzał. I dalej mówił: - A potem to była manifestacja nienawiści, jakiegoś obrażania ludzi, zdejmowania majtek. Boże mój, ja się interesowałem tym zdejmowaniem majtek, jak miałem 16 lat. I dziwię się, że ludzie mający po 30-40 lat zachwycają się tym, że ktoś majtki zdejmuje. Nie bardzo rozumiem. Chyba chorzy są, skoro się tak cieszą.
Bardzo źle ocenił też Jana Klatę, który - jak się wyraził - szczęśliwie odchodzi ze Starego Teatru, dodając, że to, co on robi ze sztukami, to... zbrodnia wobec ludzi, którzy się natrudzili, żeby to napisać. A reżyser wyciera sobie tym nos - spuentował.
Na koniec też wyraźnie nakreślił zakres swoich ambicji.
- Gdyby był ogromny nacisk, żeby pewien teatr warszawski uratować w moim pojęciu [chodziło o Powszechny, w którym aktor grał przez 20 lat - dop. red.], to może bym się jeszcze zdobył na ten wysiłek.
- Ministrze Gliński, czy ty to słyszysz? - zażartował ktoś z tylnych rzędów.
Granice wolności
O ile Zelnik mówił dużo o granicach wolności, którą trzeba jednak, jego zdaniem, ograniczać, o tyle Olgierd Łukaszewicz, który też się spotkał z publicznością, wolał mówić o pokorze w tym zawodzie.
- Żeby usłyszeć uwagę od reżysera i ją realizować, trzeba dużo pokory. Więc my nieraz musimy pokonywać wstyd, zażenowanie, nieumiejętność, co zresztą deformuje psychikę. Wielu z nas pyta się ciągle: - No i jak było? Dobrze było? A teraz jest dobrze, panie reżyserze? To jest infantylne - przyznał. - Usuwa kompletnie grunt spod nóg. Marek Kondrat się z tego wyzwolił i jest winiarzem. Pokora to jest to - podkreślał.
Na spotkaniu z publicznością mówił też o wchodzeniu w rolę.
- Kiedyś profesor Jerzy Stuhr skomplementował mnie po roli w „Magnacie”, mówiąc o wewnętrznym ucharakteryzowaniu się. To ciekawe, na ile zewnętrzność decyduje, a na ile to, co się wzbudzi w środku - zastanawiał się głośno. - Grając generała Nila, na przykład, trafiłem w takie klawisze, że jego córka, zamieszkała tu zresztą w Gdańsku, powiedziała mi: - A skąd pan wiedział, że taki był mój ojciec? Nie miałem pojęcia... To zaskakuje aktora i cieszy, że nie sfałszował wyobrażenia osób, z którymi bohater był blisko.
Aktor żartował, że długo kojarzył się jako ten, który umiera i się rozbiera na ekranie. - Przyzwyczaiłem się do tego, że żyję z tego, że... umieram - mówił z lekkim śmiechem.
I potem dodał, że teraz gra w ciekawym projekcie Janusza Kondratiuka. - Cieszę się, że ktoś mi jeszcze dał rolę w filmie. Rzecz jest o umieraniu Andrzeja Kondratiuka, jego brata, też reżysera, który miał udar. Bracia przed chorobą konkurowali ze sobą, ale kiedy Andrzej zachorował, Janusz wziął go do siebie. I spisywał rozmowy, jakie ze sobą prowadzili. I co wyszło? Komediodramat. Janusza gra kolega Więckiewicz, Igę Cembrzyńską Aleksandra Konieczna. A ja gram czasami w... łóżku. Jest to kompletnie inne wcielenie człowieka, w niemocy, w chorobie. Myślę, że ten element humoru, jaki się w tym filmie pojawia, jest mądrością tej całej sytuacji. Niestety, aktorki musiały mi zmieniać pieluszki. Żadnych więc granic temu bezwładnemu ciału na planie nie stawiam.
Pytany o sprawy publiczne, odparł, że jeżeli zabiera głos w sprawach publicznych, to tylko dlatego że czuje w sobie szczery, wewnętrzny imperatyw. Jako przykład podał podarcie flagi europejskiej przez dziecko - jak się wyraził - na mównicy sejmowej. - To był dla mnie wstrząs. Ono samo tego nie wymyśliło - mówił.
Było ciężko
Przed spotkaniem z Ewą Dałkowską jedna z festiwalowych bywalczyń powiedziała: - Jak będzie mówiła o Smoleńsku, to wyjdę. I aktorka rzeczywiście opowiadała o „Smoleńsku”, ale na prośbę, jaka padła z sali.
Mówiła więc, że kiedy się dowiedziała, że ma zagrać Marię Kaczyńską, była zaszczycona. Znała ją osobiście. Przygotowywała się do tej roli bardzo. Dużo czytała, dużo wiedziała.
- No i bardzo było ciężko - opowiadała. - Pamiętałam tylko jedno, nie wolno się wzruszyć. Jestem aktorką, muszę to potraktować jak materiał. Wchodzę po schodach do samolotu i wyobraźnia mi podszeptuje, jakie to jest okropne, bo to ich ostatnie wejście po tych schodach, jak trudno było ten samolot zdobyć..., więc idziemy, a ja myślę: nie wolno się wzruszać.
Potem mówiła, że próbowała w filmie przehandlować z reżyserem nerwusem, jak się wyraziła, kilka rzeczy. - A potem obejrzałam film i widzę, że tam tego nie ma. Nie ma tego wszystkiego, co sobie wymarzyłam. Pomyślałam: No to nie porozumieliśmy się z Antosiem Krauze, niestety. Jest następny pokaz, a ja widzę, jak ludzie patrzą na ten film. Nieruchome karki, tacy napięci. I wtedy powiedziałam - przestań myśleć o sobie, babo głupia. To jest film o tym, jak myśmy się dowiadywali tego, co jest, jak do nas docierały wiadomości, co myśleliśmy, dlaczego chodziliśmy na Krakowskie Przedmieście, jak nas okłamywano i co nam zrobiono. To jest film o tym...
Pytano też, jak jej się współpracuje w zespole Krzysztofa Warlikowskiego, w którym niemal wszyscy aktorzy mają inne niż ona polityczne poglądy polityczne. Aktorka opowiedziała o wyjeździe zespołu do Wilna na festiwal i o tym, że potem było spotkanie z młodą publicznością.
- Naprzeciwko nasz zespół. I zaczynają się opowieści o aborcji, o Hitlerze. O tym mówią moi koledzy. Poniedziałek [Jacek - dop. aut.] założył sobie nogę na nogę. Ma mikrofon. A ja patrzę na te młode twarze Wilniuków, którzy muszą słuchać tych idiotyzmów. Wstałam więc, podeszłam do Poniedziałka, chcąc dostać mikrofon, którym on cały czas operuje. Jeszcze nie skończyłem - powiedział mi.
Pomyślałam więc, że ja chyba muszę stąd wyjść. Nie mogę być w tym zespole. Przeżyłam coś koszmarnego. Dlaczego, za jakie grzechy ma się zmuszać ludzi do słuchania tych pierdół. Następnego dnia spotkaliśmy się w Instytucie Polskim i znowu pomyślałam: Ja tylko powiem, że nie wszyscy są tego samego zdania. I że przykro mi, że to się na Litwie zdarzyło. Ale przysiadł się do mnie Krzysztof Warlikowski, mówiąc: - Niedobrze, że wczoraj wyszłaś, powinnaś była zostać. Wobec powyższego ja musiałem powiedzieć, że nie wszyscy mamy podobne zdanie. Tak że w takim jestem teatrze. Prawda? Do pozazdroszczenia. Ludzie nie mogą w to uwierzyć, że nie jesteśmy tak zajadli - podsumowała.
Kolejny festiwal Dwa Teatry za rok.
Nagrody Festiwalu Dwa Teatry w Sopocie
Grand Prix dla spektaklu „Posprzątane” i dla słuchowiska „Lilla Weneda”.