Nazywany był diabłem i po prawdzie zasłużył sobie na ów przydomek swoimi niecnymi czynami. Gwałtownikiem bowiem Stanisław Stadnicki był okrutnym. Gwałcił, palił, mordował, za nic miał prawa innych i twierdził, że lepiej nie żyć, niż szlachcicem nie być.
Stanisław Stadnicki zwany diabłem łańcuckim był synem Barbary Zborowskiej, siostry Samuela Zborowskiego, szlachcica, który złożył głowę pod topór z rozkazu Jana Zamoyskiego. Rzecz w Rzeczypospolitej szlacheckiej niebywała - szlachcic wydał na kaźń innego szlachcica, ba, rozkazał go torturować, by dzięki wyrwanym z gardła zeznaniom obciążyć jego braci i „uszyć” spisek, który tłumaczyłby takie działania. Zborowski milczał jak grób, ale jego śmierć o świcie 26 maja 1584 roku wielce wzburzyła brać szlachecką w całej Małopolsce. Krzyczano o tyranii możnych, o odbieraniu narodowi szlacheckiemu jego praw. Stanisław Studnicki nie mógł nie znać historii życia i śmierci swojego wuja i prawdę mówiąc, skończył podobnie - chroniony przez króla, został zabity na polecenie Łukasza Opalińskiego. Cóż, panowie szlachta za nic mieli prawa i kodeksy, uznając, szlachectwo pozawala im nie tylko na posiadanie prywatnych wojsk, ale też i na prowadzenie prywatnych wojen.
Diabeł przychodzi na świat
Dokładna data narodzin Stanisława Stadnickiego nie jest znana, choć najpewniej ochrzczony został 28 czerwca 1551 roku - najpewniej, bo w księgach parafialnych nie wpisano imienia chłopca. Chrzest odbył się w Dubiecku, w kościele zamienionym na zbór luterański, a dokonał go pastor Wojciech z Iłży. Co ciekawe, przyszły Diabeł chrzczony był dwa razy - sakrament powtórzono w obrządku kalwińskim, kiedy ojciec chłopca przeszedł na kalwinizm.
Kształcony w Dubiecku, wysłany został dla nabycia ogłady i języków do Heidelbergu, wrócił po 1566 roku. I w ciągu pięciu lat dał się poznać jako człowiek gwałtowny, gotowy do wielu zbrodni i szablą wyrąbujący to, co jego. Kiedy wszedł w konflikt z niejaką Zofią ze Sprowy Kostczyną, najechał należące do niej włości, wraz z oddziałem zbrojnych napadł na Przeworsk, a sługę, którego mu zamknęli w lochu, odbił. To właśnie takie najazdy na sąsiadów, krwawe spory z nimi, sprawiły, że nadano mu przydomek Diabeł z Łańcuta.
Temperament Stadnickiego nie przeszkadzał Stefanowi Batoremu - walczył jako rotmistrz przeciwko zbuntowanemu Gdańskowi (w sile 50 koni) i w wyprawie na Moskwę. I być może byłby to początek udanej kariery, ale Stadnicki się… obraził. Dostał co prawda w nagrodę od króla starostwo w Inflantach, ale już pieniądze, jakie Batory wypłacił mu z królewskiego skarbca, szlachcić uznał za obraźliwie małe. I ze stronnika króla, został stronnikiem jego śmiertelnego wroga - cesarza Rudolfa II Habsburga.
Jako ten postaw sukna
Każdy chyba zna słowa, które książę Bogusław Radziwiłł wypowiada do Andrzeja Kmicica, tłumacząc mu, jakie plany ma jego rodzina: „Rzeczpospolita jako ten postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem wojewodą powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy”. Mniejsza o to, że ową wykładnię wymyślił Henryk Sienkiewicz, a Andrzej Kmicic był postacią fikcyjną. Kluczowy jest sens tego, co w „Potopie” mówi Radziwiłł i co chyba najlepiej pokazuje, czym w istocie była Rzeczpospolita szlachecka.
Po śmierci ostatniego z Jagiellonów, Zygmunta Augusta, królestwo stanęło w obliczu braku dziedzica. W kraju zapanowały nastroje iście katastroficzne. Unia Lubelska skonfliktowała magnatów z Korony i z Wielkiego Księstwa Litewskiego. Litwini żądali rewizji umowy i powrotu województw kijowskiego i podlaskiego oraz Podlasia i Wołynia do Księstwa. Silne były spory między ruchem egzekucyjnym a magnaterią oraz katolikami i protestantami. Narastał też antagonizm między Wielkopolską a Małopolską. Wydawało się, że państwo po prostu się rozpadnie, czy też raczej zostanie rozszarpane jako to Sienkiewiczowskie sukno. Kiedy po kraju zaczęły się rozchodzić wieści o tym, że króla dni są policzone, wielkopolscy senatorowie katoliccy uchwalili, że władzę podczas interregnum sprawować powinien najwyższy rangą senator - prymas Polski, czyli arcybiskup gnieźnieński Jakub Uchański. Ale w Rzeczypospolitej Obojga Narodów nie mieszkali tylko katolicy i głos mieli nie tylko panowie z Wielkopolski. Wokół wojewody i starosty krakowskiego oraz marszałka wielkiego koronnego i kalwina Jana Firleja powstał drugi ośrodek decyzyjny - tu z kolei uważano, że to Firlej powinien stanąć na czele państwa po śmierci króla. Jakby było mało, decyzję senatorów z Wielkopolski odrzuciła szlachta z tej dzielnicy, którą poparły Kujawy, a stronnictwa Firleja nie poparł wojewoda sandomierski, protestant Piotr Zborowski. Coraz wyraźniejsze były też różnice dotyczące tego, jak wybrać nowego króla - czy to zrobić powszechny zjazd całej szlachty Rzeczypospolitej, czy też raczej tej szlachty reprezentanci. Aż przyszedł dzień, w którym Zygmunt August oddał ducha. I trzeba było się skupić na stworzeniu prawa elekcyjnego - szlachcie, a dokładniej najmożniejszym spośród niej, zależało na tym, by nowo wybrany władca nie miał swobody tworzenia nowych zapisów kodeksowych. W interesie i szlachty szaraczkowej, i magnaterii było uniemożliwienie królowi sprawowania funkcji nadrzędnej względem prawa. Europa zmierzała już w kierunku monarchii absolutnych, ale Rzeczpospolita, dumna z demokracji szlacheckiej, rękoma tych, którzy z tej demokracji korzystali pełnymi garściami, wolno zmierzała w stronę nieuchronnej katastrofy, jaka nadejdzie w drugiej połowie XVIII wieku.
Szlachcic na zagrodzie…
…równy wojewodzie - naród szlachecki miał poczucie nie tylko własnej wartości, ale też mocy sprawczej. A że tę moc można było kupić przywilejami - o które zadbali magnaci, czy też po prostu pieniędzmi - kiedy kupowano głosy na sejmikach? Cóż, jak widać tradycja, w której racja i prawo traktowano instrumentalnie, a ostateczny głos należał do tego, kto miał siłę i zdołał skupić wokół siebie większe poparcie, wcale nie sięga XVIII wieku, ale tak naprawdę zaczęła się wraz z wolną elekcją.
Stadnicki w jakimś sensie był dzieckiem swoich czasów. Kiedy obraził się na króla, uciekł się pod skrzydła hetmana Zamoyskiego i poparł Habsburgów, których Batory nie tylko, że szczerze nie znosił, ale wręcz traktował jako śmiertelnych wrogów.
„Pan kanclerz z regestrzyka każdemu z osobna od króla dziękował i zasługi osobliwe zalecał. Długo tego było, jedni kontenci dziękowali, drudzy bynajmniej, ledwie czapkę zdjęli, jako Stadnicki, ten jako wściekły się gniewa, za 1000 florenów nie podziękował. Nabył sobie p. kanclerz miłości u jednych, u drugich nienawiści” - tak opisał początku buntu Stadnickiego przeciwko Batoremu.
Krewki szlachcic, któremu 1000 florenów było mało, wyjechał na Węgry, gdzie walczył jako oficer cesarza Rudolfa II, który uznał, że nie będzie płacił Imperium Osmańskiemu trybutu za Węgry i wywołał wojnę. Był rok 1593, cesarz, którego największa pasją była alchemia, szukał św. Graala, kolekcjonował obrazy największych mistrzów i sprowadził na swój dwór w Pradze Jehudę Löwa ben Becalela, by stworzył na dworze praskim Golema, sztucznego człowieka z gliny, by bronił prześladowanych Żydów, wojskowym był marnym, ale początkowo w walkach z Turkami szczęście mu sprzyjało. Szczęście cesarza zaś oznaczało powodzenie polskiego szlachcica.
Kiedy więc po śmierci Stefana Batorego kandydatem do polskiej korony został arcyksiążę Maksymilian, brat Rudolfa II, Stanisław Stadnicki poparł go nie tylko sercem, ale też czynami - głosując na Habsburga jako poseł z województwa krakowskiego. Był już znany z gwałtownego charakteru. Lata wcześniej, jako młody mężczyzna, bił się w Krakowie z katolickimi studentami, którzy wywołali antyprotestanckie rozruchy w mieście. W 1586 roku, rok przed elekcją, przejął za długi od Anny Sienińskiej Łańcut.
Ale Stadnicki nie tylko palił, czy mordował, ale też i politykował i to na poważnie. Był posłem, a w roku 1606 przyłączył się do rokoszu Zebrzydowskiego, kiedy to szlachta zbuntowała się przeciwko królowi Zygmuntowi III Wazie. Rebelia wybuchła po śmierci Jana Zamoyskiego, który stał na czele stronnictwa wrogiego królowi, ale który jednocześnie sprzeciwiał się zbrojnym wystąpieniom przeciwko władcy.
Buntownicy zarzucali królowi, że sprowadzi do kraju jezuitów i wspiera kontrreformacją, szlachta wszak to nie tylko katolicy. Za groźne uznano plany Wazy do wprowadzenia dziedziczenia tronu - obawiano się, że w ten sposób powstanie monarchia absolutna, która odbierze szlachcie prawa. I rzeczywiście król zamierzał odebrać szlachcie większość przywilejów, posłów sprowadzić do głosu doradczego. Wizja utraty, a na pewno pomniejszenia wpływu na królestwo połączyła katolików, protestantów i kalwinów. Przełomowa okazała się bitwa pod Guzowem, gdzie Stadnicki był jednym z dowódców - 5 lipca 1607 roku wojska królewskie pokonały rokoszan, ale jednocześnie zbuntowana szlachta zmusiła króla do ustępstw. I to do tego stopnia, że Zygmunt III Waza zagwarantował nietykalność rokoszanom.
Historyk Władysław Konopczyński w swojej sztandarowej pracy o liberum veto, napisanej w 1918 roku, stwierdził: „Zamiast reformy, sejm przyniósł fatalne precedensy: kilka manifestów przeciw uchwałom, żadnych konstytucyi, na koniec rokosz. W tym rokoszu wódz Zebrzydowski użył za hasło agitacyjne właśnie starą zasadę jednomyślności, zaatakowaną świeżo przez dwór. Malkontenci różnych wyznań i różnej wartości moralnej skupili się na tej platformie. Dwór jeszcze podczas sejmu stchórzył, dla uratowania podatków uznał urzędownie prawidło powszechnego przyzwolenia. Niewiele to pomogło. Polała się krew. Rokoszanie ulegli, ale ich wspólna idea, idea złotej wolności, wyszła bez szwanku, tryumfująca, nawet uświęcona nowemi ustawami. Dlaczego? Głównie podobno dlatego, że opozycya lepiej wiedziała, o co walczy; regalistom zabrakło wspólnej wiary konstytucyjnej”.
Pałac jak twierdza
Stanisław Stadnicki do rokoszu wszedł, prowadząc kilkanaście własnych chorągwi jazdy, w tym trzy husarskie, piechtę i artylerię. Przejęty Łańcut zamienił w koszary, budząc postrach chłopów, ale i szlachty, która nie przyłączyła się do buntu. W łańcuckim lochu trzymał ponoć setki więźniów, których torturował sam i wydawał na tortury. Kiedy w 1606 roku w czasie rokoszu zajął Lwów, rosła liczba jego przewin. Pamiętano mu, że potrafił odmówić wrogowi szlachectwa - tak było z imć Konstantym Korniakiem, że pustoszył Małopolskę ze swoim żołdactwem, ale kroplą, która przelała czarę i sprowadziła na niego śmierć, był… karzeł. Oto bowiem starosta leżajski Łukasz Opaliński podarował niejakiemu Sojeckiemu, panu na Lachowicach, karła, którego w dobrach starosty znaleźli jego ludzie. Stadnicki, który z Opalińskim był w konflikcie, porwał karła na Łańcut. A starostra leżajski uznał, że to tak, jakby dał mu w pysk.
Wet za wet
Zaczęła się szlachecka wojna podjazdowa. Pierwsze poważne starcie miało miejsce pod Łukowem - w listopadzie 1607 roku. Wygrał je Stadnicki i to nie tylko zbrojnie. Wygrał też honorowo, bo Opaliński nie dość, że ledwo uszedł z życiem, to jeszcze stracił chorągwię. Diabeł z Łańcuta poszedł za ciosem i następnie splądrował zamek w Łące. Opaliński poczekał aż śniegi zejdą i uderzył w odwecie - zajął łańcucki zamek. I puścił go z dymem. Uwolnieni z lochów więźniowie brali odwet na kim popadło, plądrując okoliczne wsie. I choć w Rzeczpospolitą poszło powiedzenie, że „Opaliński diabła pobił, a piekło spalił”, to Stanisław Stadnicki uciekł swojemu wrogowi, chroniąc się na zamku w Rybotyczach u swojego brata Marcina. I wykorzystując swoje dawne kontakty, zaczął ściągać do Małopolski żołnierzy z Węgier. Kiedy już odbudował swoją małą armię, najechał dobra Opalińskiego w odwecie, przez co przyczynił się do mocnego nadwyrężenia budżetu starosty leżajskiego.
Jednocześnie jednak obaj postanowili wykorzystać prawa, jakie im były przynależne - i tutaj początkowo skuteczniejszy okazał się starosta leżajski, który przekonał Zygmunta III Wazę, by nazwisko Stadnickiego wykreślono z listy rokoszan, którym król gwarantował nietykalność. Wtedy jednak Stadnicki zaczął słać listy do kanclerza Wacława Gembickiego, w których prosił o wstawiennictwo do króla i przekonywał, że jest człowiekiem, który nawrócił się na drogę cnoty.
W lutym 1609 roku podczas sejmu w Warszawie Diabeł z Łańcuta publicznie odczytał przeprosiny za swoje grzechy. Uzyskał przebaczenie. Był tylko jeden warunek: miał dojść do porozumienia z Opalińskim. I wtedy charakter wziął górę nad rozumem: choć wyznaczeni byli już rozjemcy, którzy do owej ugody mieli doprowadzić, ustalając jej warunki, Stadnicki zerwał rozmowy i wyjechał z Warszawy. Koniec końców wezwano go przed Trybunał Koronny w Lublinie. Przyjechał z oddziałem i… zaatakował gospodę, w której przebywał Opaliński. Na ulicy miasta tłukli się ludzie Opalińskiego i Stadnickiego, które słabsze, uciekły. Ale o dziwo, pana z Łańcuta nie ukarano - trybunał nakazał tylko wydalenie z miasta.
Koniec Diabła
Nie minęło pół roku, jak Stadnickiemu znów się odwidziało i gotów był jednak pogodzić się z Opalińskim. Porozumienie było o tyle ważne, że miał misję polityczną do spełnienia, znacznie ważniejszą niż mała wojna dwóch wpływowych starostów. Stanisław Stadnicki bowiem był jedną z osób, która prowadziła poufne rozmowy mające doprowadzić do osadzenia na polskim tronie Gabriela Batorego, księcia siedmiogrodzkiego.
I znów słał prośby do króla i prymasa. Błagał o wybaczenie, wnosił o łaskę, zaklinał się, że znów z cnotą pod rękę ku dobru Rzeczpospolitej iść będzie. I wyjechał na Węgry robić politykę, a w tym czasie Opaliński, nie czekając aż wróci z wojskiem, które tam ściągał pod swoją komendę w lipcu 1610 roku pojmał żonę i dzieci Stadnickiego, najeżdżając jego majątek w Wojtuczycach.
Diabeł z Łańcuta zginął miesiąc później pod Tarnawą w okolicach Chyrowa. Z rąk sługi wojewodziny wołyńskiej Anny Ostrogskiej, nazywanego Persa-Tatarzynem, którego za uśmiercenie Stadnickiego nagrodzono zacnie - został panem Macedońskim.
Potomkowie diabła
Ponoć gdy Stanisław Stadnicki wyzionął ducha, Rzeczpospolita jak długa i szeroka poczuła ulgę. Ale po prawdzie, wcale nie oznaczało to, że tacy jak on zniknęli nagle i całą brać szlachecka pełna była szlachetności, postępowała cnotliwie i zgodnie z nakazami prawa. Rokosz zebrzydowski i wojna Stadnickiego z Opalińskim to przedsmak tego, co działo się w XVIII wieku, kiedy rękoma polskiej magnaterii europejskie mocarstwa dokonały rozbioru Rzeczypospolitej Obojga Narodów i Polska zniknęła z mapy świata na 123 lata.