Gotowanie na ekranie, czyli pomagajmy innym
O kulinarnej pasji, marzeniach i planach rozmawiamy ze Sławomirem Sobańskim, doktorantem Uniwersytetu Zielonogórskiego, finalistą programu „MasterChef”
Skąd się wzięła pasja gotowania?
Narodziła się w chwili rozpoczęcia studiów, kiedy zostałem zmuszony do radzenia sobie samemu. Choć z domu przywoziło się słoiki, ale nie zawsze.
Ale była studencka stołówka?
Przed studiami pracowałem jako kelner, widziałem, co się dzieje w różnych restauracjach. Wolałem sam spróbować. Początkowo nie wychodziło tak, jakby się oczekiwało, często coś spaliłem, ale się nie poddawałem. Mieszkałem w akademiku, więc warunki do gotowania były ograniczone. Do dyspozycji mieliśmy dwa palniki, w tym brak piekarnika, więc czasem trzeba było gotować na raty np. zasmażaną kapustę na jednym, która musiała czekać później na ziemniaki i schab. Poza tym studia to obowiązki, nauka, konferencje, egzaminy. Na rozwijanie pasji kulinarnej nie zostawało dużo czasu.
Wystarczyło, by dostać się do programu. Jaką kuchnię pan lubi?
Nigdy nie chciałem eksperymentować z produktami, których nie próbowałem np. z małżami św. Jakuba, ostrygami. Studenta nie stać na takie przysmaki. Do programu poszedłem też po to, by się z tymi produktami zmierzyć.
A inne powody?
Marzyłem, żeby wystąpić w tym programie od pięciu lat. Od momentu pierwszej emisji w TVN. Wcześniej oglądałem amerykańską wersję, w której jurorem był Gordon Ramsay. Wtedy nie myślałem nawet, że kiedyś zostać uczestnikiem tych kulinarnych zmagań...
Nagrody nie kusiły?
Nie 100 tys. zł. Pieniądze zawsze da się jakoś zarobić. Zależy mi na wydaniu książki.
Wcześniej się pan nie zgłosił...
Uważałem, że to jeszcze za wcześnie. Ważniejsza była nauka. Teraz stwierdziłem, że to chyba ostatni moment, by zdecydować się na ten krok.
Co pana najbardziej w programie zaskoczyło?
Życzliwość uczestników. To są naprawdę wspaniali kucharze, z ogromną pokorą, umiejętnościami. Wiele się od nich nauczyłem. Moi znajomi twierdzą, że efekty są widoczne. Nauczyłem się wielu technik gotowania, poznałem wiele nowych smaków i dekoracji talerzy.
Ale stres pewnie też tym występom towarzyszy?
Jak się jest w kuchni MasterChefa, dostaje się nieznany dotąd produkt i określony czas na wykonanie zadania, to musi być stres. Jeśli pójdzie coś nie tak, żegnamy się z programem. Towarzyszą nam wielkie emocje. Te pozytywne, gdy ma się świadomość, że pokonało się 5 tysięcy uczestników i znalazło się w finałowej 14. Gorzej, gdy spośród 28 osób będących w programie odchodzą osoby z którymi się zaprzyjaźniłem, które muszą oddać fartuch, nie jest już tak fajnie, mając świadomość ich imion czy historii życia.
Dania, które są na pierwszym miejscu mimo różnych trendów?
Z klasyków to zraz śląski z kluskami, kaczka faszerowana jabłkami i majerankiem, no i rosół, flaki, golonka.
Jakie są pana słabe strony?
Desery! Nie potrafię piec. Jedyny deser, jaki robię dobrze to mus czekoladowy na carpaccio truskawkowym z miętą.
Największy kulinarny autorytet?
Wspomniany już Gordon Ramsay i Julia Child. A jeśli chodzi o polską kuchnię to Magda Gessler, jest najbardziej merytoryczna.
Największe pana marzenie?
Otworzyć za jakieś 10 lat w Zielonej Górze własną restaurację z włoską kuchnią, ale w duchu kuchni polskiej. My wolimy bardziej wyraziste smaki. Kuchnia włoska jest oszczędna, my lubimy na bogato. Otwarcie restauracji poprzedzi, co najmniej, roczny staż we Włoszech.
Po programie chciałby pan...
Skupić się na doktoracie, ale chcę też, żeby program przyniósł coś dobrego dla innych. Stąd udział mój w akcjach charytatywnych m.in. dla dzieci z porażeniem mózgowym czy na balu, organizowanym przez zielonogórskie Stowarzyszenie Można Inaczej...