Gorolskie Święto w Jabłonkowie: Korowodem! Ho! Ho! Ho! - pisze Jarosław jot-Drużycki
To już 70. jubileuszowa edycja „Gorolskigo Święta” w Jabłonkowie. Oto fragment niezwykłej książki o niezwykłej polskiej imprezie na Zaolziu, autorstwa Jarosława jot-Drużyckiego.
Idą środkiem ulicy. Mężczyźni, kobiety, dzieci i już dawno niepamiętające, co to wstyd i skrępowanie, młode dziołchy, które zalotnie rozdają po drodze uśmiechy, a czasem i całusy. I prezentują dumnie swoje stroje, pysznią się w nich jak pawie. Białe kabotki z nieodłącznymi czerwonymi wstążeczkami i zapaski z modrzyńca, uszyte na zamówienie, pielęgnowane i wymuskane. „Suną po bruku stopy obute w kierpce, szeleszczą nogawice, migocą w słońcu ozdobne guziki brucleków”, opisywał jeden z pierwszych takich pochodów dziennikarz „Głosu Ludu” i obraz ten przystaje do chwili obecnej, chyba że dzień pochmurny, więc knefle nie mają się w czym odbijać.
Lecz tak naprawdę tradycyjnego odzienia na samym początku było jeszcze dość skąpo, choć już podczas pierwszej edycji „Święta” organizatorzy apelowali w prasie, „aby było jak najwięcej strojów ludowych”. Jednakże ludzie gańbili się w nich paradować. Bo gorolski strój był synonimem biedy i zacofania, a każdy miał za honor, by „nosić się po pańsku”, po miastowemu. I ta moda na powrót do korzeni pojawiła się dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych i już w następnych dekadach rządzi całą gębą. W tej chwili gańbą jest pojawić się „po cywilu”.
Podczas pierwszej edycji „Święta” nie dość, że proszono o zamanifestowanie góralskości w stroju, to zwracano się z apelem, by licznie przyjeżdżano wozami i furmankami, na których mogłyby siedzieć i grać kapele. „Uczestnicy na wozach mogą zostawić konie w stajni Czytelni. Rowery, motocykle i auta nie biorą udziału w pochodzie, tylko wozy i banderia konna. Furmanki grupują się na głównej drodze, koło ratusza w stronę sanatorium, znów banderia konna na targowisku za ratuszem. Uprasza się, aby jadący na koniach nie urządzali harców na ulicy i nie jeździli pomiędzy publiką. Każdy konny jedzie na własną odpowiedzialność”. I zdąża banderia konna w stronę Szygły, do miejsca pierwszego „Święta”, a z wozów dobiegają skoczne melodie.
Jednak we wspomnianym 1948 roku uwagę wszystkich zwracał wóz, na którym nie było kapeli. Zaprzężony w parę koni. Powoził nim ubrany w garnitur i białą koszulę mężczyzna, ale bez krawata. Siedział jakby pod ścianą szczytową krytej strzechą chałupy z bali, a na niej był wielki napis – „Nowsi” i cyferka 1. W środku była przedstawiona izba, a w niej stary góral łatał kyrpce, pasterz mełł na żarnach, a gaździnka przędła na kołowrotku i huśtała dziecko w łoktuszy. Pomysłodawcą tego pierwszego wozu alegorycznego w historii „Gorola” był Władysław Niedoba, który niebawem jako Jura spod Grónia miał się stać ikoną „Święta” i bez którego nie wyobrażano sobie kolejnych jego odsłon. Ale nim to nastąpiło, jego podziwiany przez wszystkich wóz toczył się z wolna drogą.
Pomysł szybko został podchwycony i już w następnych latach wozy alegoryczne stały się wizytówką gorolskigo pochodu, a wręcz największą jego atrakcją. Przygotowywały je poszczególne gminy (a od dawna już miejscowe koła PZKO). Są to na ogół przerobione drabiniaste wozy albo platformy, na których przedstawia się przede wszystkim sceny z różnych dziedzin życia miejscowych górali, odwołujące się do tradycyjnych (czytaj: przedindustrialnych) zajęć, dorocznej lub rodzinnej obrzędowości czy symbolicznie – a wręcz bawiąc się stereotypami – przedstawiające daną miejscowość lub dowcipnie komentujące rzeczywistość, co zwykle wywołuje salwy śmiechu, a przynajmniej drgnienie ust.
Z roku na rok liczba wozów wzrastała. Zawsze ozdobione jedliną, buczyną, z kolorowymi wstążkami. Raz szli chłopcy i ciągnęli mały wózek drabiniasty do brzegów wypełniony żerdkami z przytwierdzoną na przodzie tabliczką: „Buczki z pańskigo, gorole z Jasiynio”. Innym razem boco-nowianie usadzili na wozie swe dziołchy i baby z jakimś jurnym chłopem. Pośrodku ustawili komin, na nim gniazdo z bocianem, a wielki napis z boku nawoływał: „Gorole do roboty!”.
– No syncy, do roboty, aby nas wiyncej było! – krzyknął z wozu gorol, rozwieszając na sznurze mokre pieluchy.
– Jak żeś se narobił dziecek, tak teraz se pier! – równie dowcipnie zaapelował ktoś z tłumu. Bo sranda musi być, jak mawiają na Śląsku Cieszyńskim. A to przecież głównie o to chodzi. Nie idziemy w kondukcie pogrzebowym, lecz w radosnym festynowym pochodzie.
Ale Boconowice – tak kojarzone ze swym patronem bocianem – nie pierwszy to raz zaprezentowały tego inkasenta od figlów szybkich dziewuch i rozognionych chłopców. Którymś razem na wozie pojawia się dwuspadowy dach, ze szczytu którego wychylają się główki dzieci przebranych za bociany z długimi czerwonymi dziobami. Patrzcie do czego prowadzą intymne schadzki. Ale oto już następny, z maszyną do robienia kiełbasy. Z napisu na desce można się doczytać, że:
Po rzepinie tłósnóm świnie,
Gorol z głodu nie zginie
Tu zaś pokazują klepanie kosy. Przed wozem dwaj młodzi górale na bosaka, ale w szumnych czerwonych bruclikach, niosą kawałek deseczki, do której przytwierdzili kartę z dowcipnymi dwuwierszami:
Choć komputeróm moc nie rozumiy,
Za to nasz gazda kosy klepać umiy
oraz
Weź tępóm kose, poprzi na babke
Siedni na gnotek, wyklepej kapke
Tymczasem gorole z Milikowa usiłują przekonać wszystkich, że:
Ostrewki z Mlikowa najlepsze w okolicy,
bo robióne przezym na strugającej stolicy
A innym razem beczka, w której dziewczyna z chłopem ubijają kapustę. On w samej koszuli, ona bardziej przystojnie wystrojona, ale z podwiniętą spódnicą. I znowu tektura z napisem, ale to już nie dwuwiersz, to już zakrawa na poemat:
Przetrzicie sie dobrze oczi
jako sie kapusta tłoczi.
Kapuste prosto z beczki
rade wnuki aj stareczki.
Czi ze zasnoszkóm, czi na surowo
a po gorzołce zajeść je zdrowo.
Ob ni mieć w brzuchi puste
przidźcie do nas na kapuste.
Piyrszorzędnie fakt tłoczóno
bosóm nogóm je drepszóno.
Gdo chce - aby go nie ścisło
na lykarstwo - kapusta kisło
A że w ni witaminów kupe
trza pazór dać na swojóm
A obok wozu kapustą częstują. A na kolejnym piłują drzewo, zaraz dalej plotą miotły. I z tego gwarnego korowodu co i raz z czyjegoś gardła wyrwie się: „Ho! Ho! Ho!”. Owo radosne, rozciągające się „hohokanie”. Odpowiadają na nie stojący na trotuarach. Potem znów ktoś zawoła i ponownie zaraz padnie odpowiedź ze zgromadzonej ciżby. Skąd się wziął ten wesoły okrzyk, przywołujący na myśl nawoływania pasterzy wypasających gdzieś pod groniami owce?
Przyjmijmy, że było to dokładnie tak, jak napisał to niegdyś w poświęconej „Gorolowi” broszurce Jura spod Grónia: „A piyrsi roz to było w roku 1951, kiedy do Nowsio wjechała przepełnióno szpecyjalno persónka a stówki ludzi wyleciało na perón, to wtedy mi się z tej radości wyrwało Ho! Ho! Ho! – i po dzisio tak zostało”. Bo w owym to roku – co warto wspomnieć – po raz pierwszy odświętny korowód zmierzał nie od jabłonkowskiej szkoły, a od dworca kolejowego w Nawsiu. I pierwszy raz był prowadzony przez Jurę siedzącego na koniu.
Obecnie również ubrany w gorolski strój młody mężczyzna prowadzi na siwku ludzi i pokrzykuje „Ho! Ho! Ho!”, ale to już nie to samo co kiedyś, powtarzają starzy bywalcy, którzy pamiętają dawne czasy. I pewnie mają rację, ale nic przecież nie jest wieczne. Zresztą od 1992 już nie czekano na gości, którzy przyjadą pociągiem, by razem iść do Lasku Miejskiego, tylko ruszano spod miejscowej gospody „U Mrózka”, by już w następnym wieku i tysiącleciu ponownie skrócić trasę korowodu (pewnie dlatego, że „Gorol” już młodzieniaszkiem nie jest i gorzej mu się drepta), która wiedzie obecnie raptem od Rynku Mariackiego w Jabłonkowie.
I tam zjeżdżają wozy alegoryczne. Pezetkaowcy z Gródka postanowili umieścić na nim wiatrak, do czego zainspirowało ich zrekonstruowanie wiatraka młyńskiego z własnej wsi. Oryginał pochodzi z 1929 roku, a zatem jest dość nowoczesny, metalowy i bardziej przypomina turbinę niż klasyczne drewniane śmigi. Przez lata mełł mąkę, ale później coraz częściej korzystano z tej sklepowej, więc zamarł. Ale po generalnym remoncie gmina ustawiła go na skraju nowo powstałego skwerku przy urzędzie i powoli staje się symbolem Gródka. Stąd pomysł, by go zaprezentować świętogorolskiej publiczności. Sama zaś budowa repliki na wozie trwała całe trzy dni. A kiedy przyszła wreszcie wyczekiwana niedziela, to zaprzężono dwa konie, Lordo i Buntka, i ruszono na „Gorola”.
– A my od miejscowego koła PZKO otrzymaliśmy butelkę mioduli na odwagę, żeby nie bać się śpiewać i helokać przed takimi tłumami, jakie co roku zawitają do Jabłonkowa – przyznaje Marian, inicjator wozu alegorycznego z gródeckim wiatrakiem. Ten zaś dwukrotnie podczas jazdy połamał swe łopatki o gałęzie drzew, co może być przestrogą dla innych, by nie umieszczać na wozach przedmiotów zbyt wysokich. Choć boconowianom się chyba ten komin nie przewrócił, ciekawe…
Tymczasem już są owacje na widok słynnych jabłonkowskich „Gołymbiorzy”. Ci się nie silą na oryginalność, albowiem zawsze wiozą w klatkach lotnych podróżników, którzy kiedyś byli wypuszczani podczas korowodu, już w Nawsiu. Kilkaset wzlatujących w niebo białych gołębi sprawiało wrażenie i wciąż jest przywoływane we wspomnieniach. (…)
I jeszcze „Gimnaści” z Wędryni. Szli w pochodzie w białych mundurkach i po drodze ustawiali żywe piramidy. Ale potem zniknęli. Może nie pasowali do wszechobecnego folkloru? Tymczasem w 1967 roku pojawiły się słowa krytyki. Ale nie wobec gimnastów. Bo oprócz zabaw ze stereotypami, odtwarzaniem dawnych prac czy zwyczajów zagościły w korowodzie elementy, które nie w smak były ortodoksyjnym etnografom i folklorystom: „Wiele trudu musiało kosztować sporządzenie pięknego muchomora (nie ręczę za właściwe określenie gatunku), ale cóż to ma wspólnego z tradycją. Czyżby rósł tylko na Śląsku Cieszyńskim? Trzeba prezentować to, co jest dla regionu typowe, specyficzne. Nie przysłużymy się też folklorowi ani jego stylizacji, jeżeli wóz alegoryczny zaprzągniemy za traktor. Może to ktoś wziąć za manifest postępowości, jednak bardzo źle rozumianej”.
Bardzo łatwo można było odbić piłeczkę, że klepanie kos, młócka czy darcie pierza (zwane gwarowo szkubaczkom) również nie jest zajęciem typowym dla górali Śląska Cieszyńskiego. Natomiast ową „postępowość” manifestowano już wcześniej i to „zgodnie z linią partii”, więc uwag wtedy w mediach z przyczyn zrozumiałych nie było. Co najwyżej wśród uczestników, ale słowa ich dawno już rozpłynęły się w powietrzu. Oto goście „Święta” w 1951 roku byli świadkiem takiej sceny: „Ciężkim, utrudzonym krokiem idzie następnie koń i wlecze stary pług, a kilka metrów za nim jedzie nowoczesny traktor, ciągnący sześciolemieszowy pług”. Stare i nowe. Ale dziennikarz „Głosu Ludu” dokładnie wyjaśnił tę symbolikę: „To obraz wsi i gospodarki wiejskiej w czasach kapitalistycznych a dzisiejszych czasach rządów klasy robotniczej”.
I traktory nadal się pojawiały, jakby za nic mając dygresje autorytetów, choć w rzeczywistości sprawa była bardziej niż prozaiczna – na wsiach nie było już koni, a traktorów było pod dostatkiem, stąd w 1972 roku gródeczanie na dwukołowej naczepie zaprzęgniętej do ciągnika umieścili po bokach umajone zielem i wstążkami drabiny imitujące dawne wozy, a pośrodku stał gigantyczny wprost kocioł. Obok plakat, który jakby odpowiadał na zaczepkę folklorysty sprzed lat:
Spotkanie z autorem książki! Już w tę niedzielę w Jabłonkowie
Fragment książki Jarosława jot-Drużyckiego „Nie tylko GOROLSKI – więcej niż ŚWIĘTO”, która ukazała się przed tygodniem w zaolziańskim wydawnictwie Beskidy. Autor – którego cotygodniowe felietony znane są cieszyńskim Czytelnikom DZ – będzie ją podpisywał w najbliższą niedzielę, 6 sierpnia, przy Kolibie Wydawców w Lasku Miejskim w Jabłonkowie podczas 70., jubileuszowej edycji „Gorolskigo Święta”.