Gollob, czyli wojownik, który potrafi porwać za sobą tłumy
- Film o mojej karierze? Może powstanie - mówił niedawno Tomasz Gollob. - O tym, jak przeżywałem wszystko od początku, o problemach i ludziach, którzy mi je stwarzali, bym nie został mistrzem. - Chciałbym jeszcze kiedyś mieć takiego zawodnika w kadrze. Bez Tomasza polski żużel na pewno nie będzie taki sam - przekonywał trener reprezentacji Polski Marek Cieślak.
To był pierwszy etap podsumowań - koniec reprezentacyjnej kariery, tuż przed ubiegłorocznym turniejem na Stadionie Narodowym w Warszawie, połączonym z pożegnaniem Tomasza Golloba z kadrą. Spotkaliśmy się w Bydgoszczy, rodzinnym mieście Tomka, które ukształtowało go sportowo, w którym po dwudziestu latach startów odbierał upragnione złoto indywidualnych mistrzostw świata.
To była szczera rozmowa o długiej i trudnej drodze na szczyt. Zawodnika, bez wątpienia, najlepszego w historii polskiego żużla. Wielkiej postaci polskiego sportu, z różnymi odcieniami ludzkiego charakteru.
Ta sportowa historia miała się niedługo zakończyć - gdzieś w głowie musiała przecież pojawiać się myśl o pożegnaniu z żużlem w ogóle. Pożegnaniu odkładanym w czasie („Stary? To pojęcie względne” - mówił), ale nieuchronnym. A dalej? Próba startu w rajdach samochodowych, albo wymarzonym Rajdzie Dakar. A może powrót do bydgoskiej Polonii i przejęcie od ojca sterów w klubie? Happy end.
Ale los zdecydował inaczej. - Jego kariera sportowa zakończyła się w minioną niedzielę, na torze motocrossowym pod Chełmnem - lekarze mówią to już bez ogródek.
Pierwsza miłość
- Tomek miał tyle poważnych wypadków, które różnie mogły się skończyć, ale zawsze wychodził „obronną ręką” z różnych opresji. A najgorszy przytrafił się na motocrossie, który był jego wielką pasją - mówi Władysław Gollob, ojciec zawodnika. Od niedzieli jest przy synu w bydgoskim szpitalu. Tomasz jest po operacji kręgosłupa, miał stłuczone płuca, serce i połamane żebra i najgorsze - uraz rdzenia kręgowego. Rokowania? Złe, ale nadziei na powrót do pełnej sprawności nikt nie odbiera. - Tomek to wojownik - mówią najbliżsi, przyjaciele, lekarze. A znają go doskonale, od lat.
Motocross to była jego pierwsza miłość. - Nie planowaliśmy wtedy, że po nim musi być koniecznie żużel. Od początku cel był tylko jeden: chciałem być najlepszy w tej dziedzinie, w jakiej przyjdzie mi się realizować, być mistrzem Polski, a potem mistrzem świata. To pragnienie towarzyszyło mi od dzieciństwa - opowiadał Tomasz. - Marzyłem o startach w wielkich zawodach halowych w trialu i enduro w USA, w których potem zabłysnął Teddy Błażusiak. Czasy były jednak trudne. Nie sposób było wyjechać do Ameryki, nie wspominając już o potrzebnych do tego wielkich pieniądzach. Ojciec postanowił wtedy, że zajmiemy się żużlem. Pierwsze treningi zaliczyłem w Bydgoszczy w 1987 roku.
I tak to się właśnie zaczęło. Kariera zawodnika, który swoimi trofeami mógłby obdzielić połowę kolegów z toru. Wielki talent, wirtuoz jazdy na żużlowym motocyklu. Tytan pracy i twardy charakter.
Jeden za wszystkich
1989 rok, Gdańsk, eliminacje do mistrzostw świata juniorów. Wspomina Władysław Gollob: - Tomek był mało znanym zawodnikiem, dziennikarze śmiali się z jego wielkich ambicji. A ja powiedziałem wtedy: panowie, nauczcie się dobrze wymawiać nazwisko Gollob, bo to jest przyszły mistrz świata.
Pewnie nie uwierzyli, ale szybko nazwisko zapadło im w pamięć. Bo Gollob od początku w tym towarzystwie rozpychał się łokciami. Może dlatego, że życia uczył się na Londynku - owianej złą sławą dzielnicy w bydgoskim śródmieściu? Miał tam ksywę Diabeł (choć ojciec wołał Baryła - ze względu na kształty syna; co dziwne, bo po latach najbardziej przylgnął do niego pseudonim Chudy). Od początku garnął się do sportu - grał w piłkę, hokeja, sam nauczył się jeździć na rowerze, a na motocykl wsiadał, kiedy jeszcze nie sięgał nogami do ziemi. Spełnieniem dziecięcych marzeń była zielona motorynka, którą z bratem Jackiem dostali od ojca. - Zajechali ją chyba w dwa tygodnie - opowiadał po latach Władysław Gollob.
W sport Tomek wciągnął się szybko i całym sobą. W żużlowym środowisku nie wszystkim pasował. Cały klan - Tomek, Jacek, Władysław - od początku szli jak po swoje, zwykle pod prąd. Niechęci środowiska nie przełamywali umizgami. Nie z każdym umieli (i chcieli) się dogadać, byli nastawieni na konfrontację. Za sobą zawsze stawali murem. I bronili się wynikami.
Może dlatego nie byli lubiani? Zwłaszcza Tomasz, który szybko trafił do grona czołowych zawodników - najpierw w Polsce. Seriami wygrywał turnieje mistrzostw Polski, odbierał tytuły kolegom i burzył ustalony porządek. Kolekcja jego „skalpów” rosła błyskawicznie. Szybko stał się najlepszy. Sportowi podporządkował wszystko - zamiast młodzieńczego luzu była sportowa dyscyplina, zamiast dyskotek treningi, zamiast szkoły - zawody („wykształcenie wyższe żużlowe” - mówili o sobie bracia).
Sportowo obaj dorastali w Polonii - i to ten klub ukształtował ich w świadomości kibiców. To były czasy, gdy Tomasz w parze z Jackiem potrafili przesądzać o wynikach drużyny. W latach 90., czasach świetności bydgosko-toruńskich derbów - Tomasz za miedzą był chyba najbardziej znienawidzonym zawodnikiem. W Bydgoszczy uwielbiany. - Szesnaście lat pięknej historii i stadion przy Sportowej 2, na którym działy się wielkie rzeczy. Kibice żyją nimi do dziś. Gdy mnie spotykają na ulicy, zawsze pytają, kiedy wrócę do Polonii - wspominał niedawno.
Odkąd jego drogi z klubem się rozeszły (w 2003 roku opuszczał Bydgoszcz z wielkim żalem do ówczesnych działaczy), wielu kibiców wyczekiwało jego powrotu. Do klubu po latach wrócili ojciec, brat, jest i bratanek, ale Tomasz realizował się gdzie indziej - w Tarnowie, Gorzowie, Toruniu, Grudziądzu. Wszędzie był liderem. Jeśli nie na torze, to w żużlowym parkingu. Miał autorytet.
Długa i trudna droga na szczyt
Taki sam zdobył na międzynarodowych arenach. Choć i tam o swoją pozycję musiał się boksować - w przenośni i dosłownie.
1995 rok, turniej na Hackney w Londynie. Tomasz Gollob fauluje na torze Craiga Boyce’a, a Australijczyk sam wymierza sprawiedliwość. Mocnym ciosem w twarz powala Polaka na ziemię. Ówczesną pozycję Golloba doskonale oddaje fakt, że na - umówmy się - symboliczną karę dla Australijczyka, zrucili się wtedy wszyscy zawodnicy. Koalicję przeciwko Polakowi zawiązywali zresztą nie raz. Gollob nie pasował do tego hermetycznego środowiska. Anglicy, Szwedzi, Amerykanie, Duńczycy - nie chcieli wpuścić do swojego grona chłopaka ze wschodniej Europy. Uważali go za szaleńca, którego trzeba nauczyć pokory. Gollob miał znacznie gorszy sprzęt, ale młodzieńczą brawurę - nie bał się wjechać tam, gdzie nie odważyłby się nikt inny. - Jako młody chłopak z Polski byłem gotów zaryzykować więcej, jechać o wszystko, choć przyznaję dziś, że nie zawsze wszystko przemyślałem - mówił potem.
Sam kontaktów nie ułatwiał. Odgrodzony barierą językową, stroniący od towarzystwa. W parkingu i na torze kumpli nie szukał, chciał wygrywać.
Pierwsze wielkie zwycięstwo przyszło w 1995 roku. To był pierwszy, historyczny turniej cyklu Grand Prix - nowej formuły wyłaniania indywidualnego mistrza świata. Potem na karty żużlowej historii trafiał jeszcze wiele razy. Ale na listę indywidualnych mistrzów świata wpisał się dopiero w 2010 roku. I odetchnął. - Przez dwadzieścia lat zadawano mi najczęściej jedno pytanie: kiedy w końcu zostanę mistrzem świata? Presja była ogromna. Od tego pierwszego turnieju we Wrocławiu moim celem było mistrzostwo. Droga była trudna, trwała długo, ale ja byłem cierpliwy - mówił.
Startował w trudnych czasach. Nie dość, że drzwi do światowej elity wywarzał w zasadzie w pojedynkę, to miał za rywali miał wielkich zawodników.
- Gdy przypominam sobie te najbardziej intensywne lata, to były turnieje, w których w co drugim biegu pod taśmą stawało ze mną trzech mistrzów świata. Poziom był bardzo wysoki. Miałem pecha, bo było bardzo trudno, ale i wielkie szczęście, że mogłem startować z takimi osobowościami. Żeby wspomnieć tylko Hansa Nielsena, Tony Rickardssona, Jasona Crumpa, Leigh Adamsa i kilku innych tworzących tą elitę. Dla wielu znakomitych żużlowców nie starczało wtedy miejsc na podium - mówił.
Gdy złoto umykało, nie poddawał się, tylko walczył. - To kwestia charakteru, jest też w tym ręka mojego ojca. To była twarda szkoła, w której trzeba było wykonać ciężką pracę i to dawało efekty. Teraz takich szkół już nie ma - podkreślał.
Kiedy w Bydgoszczy odbierał złoty medal indywidualnych mistrzostw świata, szkliły mu się oczy. Łez się nie wstydził, wzruszały go sukcesy polskich sportowców, zdarzało mu się płakać po porażkach. - Wielokrotnie gdy przegrywałem ważne wyścigi, duże turnieje, po których odjeżdżały tytuły - zdradził. - To były trudne momenty. Sukces ma wielu ojców, ale porażka zwykle jest sierotą. Człowiek zostaje sam ze sobą.
Gdzie jest limit pecha?
1999 rok. Tomasz walczy o tytuł mistrza świata. Jest blisko, przed ostatnim turniejem cyklu w duńskim Vojens ma cztery punkty przewagi nad Rickardssonem. Kilka dni przed decydująca rozgrywką startuje we Wrocławiu. Zawody o Złoty Kask kończą się koszmarnym wypadkiem. Gollob uderza głową w ogrodzenie, wypada za bandę, uderza w betonowy słup i bezwładnie pada na ziemię. Wychodzi z tego ze wstrząśnieniem mózgu, lekarze amputują mu opuszek palca. Mocno poobijany leci do Vojens. Ledwo siedzi na motocyklu, ale walczy. Sił nie wystarcza na obronę przed Szwedem. Na podium Polak, wicemistrz świata, wchodzi z kwaśną miną. Liczyło się tylko złoto.
Rok później szans na włączenie się w walkę o mistrzostwo pozbawił go wypadek samochodowy (nie on był kierowcą) i w efekcie złamany obojczyk. W 2007 roku przeżył wypadek lotniczy. Awionetka pilotowana przez jego ojca, którą Tomasz, jego mechanik Wojciech Malak i kolega z drużyny Rune Holta lecieli na mecz ligowy z ZKŻ_Kronopol Zielona Góra, do Tarnowa, rozbiła się przy podchodzeniu do lądowania. Wszyscy wyszli z tego mocno poturbowani, ale cało. - Myślałem, że to już koniec - mówił o tym wydarzeniu Tomasz.
Całe szczęście, że w 2010 roku tytuł mistrza świata zapewnił sobie w przedostatnim turnieju cyklu, we włoskim Terenzano. W kończących całoroczną serię zawodach w Bydgoszczy nie był w stanie się ścigać. Dzień wcześniej, na treningu motocrossowym... złamał nogę. Z cyklem Grand Prix pożegnał się po wypadku na torze w Sztokholmie, w 2013 roku, kiedy na torze staranował go jeden z rywali. Pęknięte kręgi, paraliż ręki.
Nerwy ze stali
Naturalną konsekwencją była też rezygnacja ze startów w reprezentacji, choć kadrę bez Golloba trudno było sobie wszystkim wyobrazić.
- Taki zawodnik nie trafia się często, od dwudziestu lat pchał polski żużel do przodu - mówił o nim Marek Cieślak, trener polskiej kadry. Współpracowali wiele lat, wiele razem wywalczyli. Cieślak na Golloba zawsze mógł liczyć, niemal zawsze stawiał na niego w krytycznych momentach. Wiedział, że Tomek, poza nieprzeciętnymi umiejętnościami, ma nerwy ze stali.
2009 rok, finał Drużynowego Pucharu Świata w Lesznie. W sobotę leje prawie cały dzień. Sędzia przesuwa godzinę rozpoczęcia zawodów, w końcu się poddaje i przenosi turniej na kolejny dzień.
W niedzielę pogoda lepsza, ale po 19. wyścigu znów pada. Prowadzący w turnieju Australijczycy naciskają, by zakończyć ściganie i zaliczyć wyniki. Reszta chce walczyć. W końcu - po prawie dwóch godzinach czekania - jadą. Zostało sześć wyścigów. Po trzech kolejnych przewaga Australijczyków nad Polakami to sześć punktów. Cieślak wprowadza „jokera” (zdobyte punkty liczą się podwójnie), a Jarek Hampel zmniejsza straty do trzech oczek, potem doprowadza do remisu.
Ostatni wyścig - pod taśmą Adams, zawodnik miejscowej Unii, który leszczyński tor zna jak własną kieszeń. I Gollob - to nie jest jego dzień. Wie, że motocykle „nie jadą”, więc decyduje się na ryzykowny ruch. Pożycza motocykl od Krzysztofa Kasprzaka, próbuje startu i staje pod taśmą. Adams nie ma żadnych szans.
- Nie chcę mówić, że Gollob był w kadrze najważniejszy, żeby nikogo nie krzywdzić, ale on był bardzo ważny. Nigdy nie stwarzał problemów. To człowiek otwarty, wiele razy radziłem się go jako kapitana drużyny. Nie zawsze się zgadzaliśmy, ale jego wpływ na moje decyzje był duży. Chciałbym jeszcze kiedyś mieć takiego zawodnika w kadrze. Bez Tomasza polski żużel na pewno nie będzie taki sam - przyznał Cieślak.
To nie był odosobniony pogląd. Talent Golloba, niezależnie od osobistych sympatii, doceniali wszyscy.
- Polska jest krajem żużla, ale Tomek wszystkich naszych mistrzów przebił i pod każdym względem jest najlepszym polskim żużlowcem w historii - mówił o nim Zbigniew Boniek, prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej. - Drugiego Golloba pewnie nie będziemy już mieli. To sportowiec z wielkim talentem, ale i charyzmą. Potrafił porywać tłumy, gdy w jedyny dla siebie sposób wygrywał wyścigi.
Z dala od sensacji
Gollob nigdy nie prowadził życia celebryty, nie pchał się na salony, ale jego nazwisko co jakiś czas trafiało na pierwsze strony brukowych gazet. Tak było choćby w trakcie trudnego rozwodu z żoną, rzucającą w mediach poważne oskarżenia czy procesów sądowych związanych z finansowymi nadużyciami byłych działaczy bydgoskiej Polonii. Takie „sensacje” się sprzedawały, ale Gollob nie komentował. Nie odpowiadał na medialne zaczepki.
Nie lubił się też chwalić. Na przykład zaangażowaniem w charytatywne akcje, o pomocy dzieciom z ośrodka opiekuńczego w Bydgoszczy, które wysyłał na wakacje do Szwecji. - Moja mama wychowała się w domu dziecka - kwitował. Ale swoim prywatnym życiu nigdy nie opowiadał za dużo.
Ufa tylko sprawdzonym ludziom. - To wzięło się stąd, że wiele przykrości mnie w życiu spotkało. Zanim komuś zaufam, naprawdę muszę się do niego przekonać. Przez te wszystkie lata w sporcie niewiele kłopotów mnie ominęło. Od początku startów w Grand Prix walczyłem chyba z wszystkimi możliwymi przeciwnościami losu. To mnie zahartowało, ale też nauczyło ostrożności.
2017 rok. Przed szpitalem wojskowym w Bydgoszczy kibice wieszają transparenty ze słowami otuchy dla kontuzjowanego żużlowca, jego zdjęcia. Czekają na dobre wiadomości. Na pytania o najbardziej charakterystyczna cechę zawodnika odpowiadają: - Waleczność. Tomek to wojownik, zawsze walczy do końca.