Godka, czepce, Nikiszowiec i studia śląskie
Śląsk to nie tylko hasiok, krupniok i klopsztanga. O tym, jak przemycić śląskie tradycje w dzisiejszym świecie, mówią współczesne Ślązaczki, Renata i Józefa Waliczek, absolwentki pierwszego i... ostatniego rocznika silesiologii.
Jeśli Katowice, to najpierw Nikiszowiec. Jak ciasto, to tylko domowej roboty. Jak godka, to ino po naszymu. Jak mała czarna, to niech ma haftowane piękne chusty zamiast rękawów. Bo zamiłowanie do pewnych wartości wynosi się z rodzinnego ogniska. Są jak fundamenty, na których buduje się dom. Dla Józefy i Renaty Waliczek, sióstr z Góry - malowniczej wsi pod Pszczyną, takim fundamentem jest przywiązanie do tradycji. Nic dziwnego, że kiedy dwa lata temu Uniwersytet Śląski dał im okazję zgłębiać wiedzę o swoim miejscu na ziemi, nie zastanawiały się długo. Tylko spojrzały na siebie, uśmiechnęły się i złożyły dokumenty na uczelnię.
Dziś są jednymi z zaledwie kilkunastu absolwentów studiów śląskich (inaczej silesiologii, przez media nazywanych też silesianistyką), elitarnych uzupełniających studiów magisterskich. Elitarnych do tego stopnia, że w kolejnych latach już ich nie będzie. Uczelnia nabór zawiesiła. Nie było chętnych. - Być może kierunek był słabo promowany albo zniechęcił ludzi brak perspektyw zawodowych po jego ukończeniu - zastanawia się pani Renata.
To moje miejsce na ziemi
Wśród studentów silesiologii, trochę jak na Śląsku, panował tygiel różnorodności - śmieje się pani Józefa. Ktoś na co dzień pracował w bibliotece, ktoś inny w handlu, była też kosmetyczka, nauczycielka języka polskiego, historyk. Siostry Waliczek zdecydowały się na studia zaoczne, wszak obie też są aktywne zawodowo.
Pani Renata jest położną, pani Józefa - nauczycielką przedmiotów zawodowych w pszczyńskim technikum. Prawie każdy słuchacz studiów śląskich pochodził także z innej miejscowości - od Cieszyna, przez Rybnik, po... Sosnowiec.
- Wymienialiśmy się doświadczeniami. Kilkoro kolegów posługiwało się gwarą - my z siostrą odmianą pszczyńską, ktoś rybnicką, ktoś jeszcze opolską, ale mimo wszystko dogadywaliśmy się znakomicie - wspomina pani Józefa. To po zajęciach. A na wykładach studenci zgłębiali m.in. tajniki kultury materialnej i duchowej Górnego Śląska, jego historię, etnolekt, interpretowali utwory śląskich artystów.
- Chyba wszyscy z dużą dozą świadomości wybierali studia, choć być może każdy oczekiwał od nich czegoś innego - podejrzewa pani Renia. - Byliśmy pierwszymi studentami kierunku, więc nie wiedzieliśmy do końca, czego możemy się spodziewać - uniwersytet uczył się nas i my z zajęć na zajęcia uczyliśmy się studiów - dopowiada pani Józefa.
To właśnie pani Józefa wyszła z propozycją złożenia dokumentów na nowy kierunek. Choć to jej starsza siostra, Renia, jest bardziej zafascynowana tematyką śląską. Śląsk to - jak mówi - jej miejsce na ziemi, a samą siebie nazywa współczesną Ślązaczką. Kolekcjonuje śląskie stroje, pisze gwarą monologi i reportaże, w 2009 r. została laureatką nagrody specjalnej konkursu „Po naszymu, czyli po śląsku”. Nawet miejsce naszego spotkania było nieprzypadkowe. Pani Renata zaprosiła nas do swojego mieszkania w Nikiszowcu.
- Od 12 lat pracuję w Katowicach i kiedy podjęłam decyzję, że chcę się tu przeprowadzić, nie mogłam wybrać inaczej. Gdzie indziej pewnie nie byłabym prawdziwa - opowiada położna. Już od progu w oczy rzuca się porządek, domowe wypieki na stole (wypieki pani Józefy), okna chyba najczystsze w całym familoku. A już na pewno najpiękniej ustrojone kwiatami. Wszak śląska baba kocha ład i porządek. Zza szklanej witryny wygląda kolekcja lalek w tradycyjnych śląskich strojach, a na ścianach znów Nikiszowiec, tym razem na obrazach Grzegorza Chudego.
- To nasz śląski artysta. Jak się tu przeprowadziłam, postanowiłam, że będę zamawiać u niego obraz raz na miesiąc lub dwa - wspomina pani Renia. I tak w mieszkaniu powstała minigaleria jego prac. - Ten obraz nazywa się „Szychta i klocek”, bo przedstawia górników wracających z kopalni. Tradycja nakazywała każdemu zabrać ze sobą do domu klocek drzewa - opowiada. Na kolejnym widnieją szkolorze z pukeltaszami w drodze do szkoły, na jeszcze innym - kuzynowie Georg i Emil Zillmannowie górują nad katowicką dzielnicą, dumnie spoglądając na swoje dzieło. Nikiszowiec zajmuje w sercu pani Renaty szczególne miejsce. - Uwielbiam go za jego niepowtarzalny klimat. I za to, jakie wrażenie robi na ludziach, kiedy pierwszy raz im go pokazuję - tłumaczy. Zawsze chętnie zaprasza tu znajomych. Zdarza się, że nawet nieznajomym - ciekawym, jak wyglądają wnętrza familoka - pokazuje, jak mieszka.
W jej mieszkaniu śląska tradycja przeplata się z nowoczesnością. Kuchnia jak kuchnia, dopiero gdy przyjrzeć się jej bliżej, na pierwszy plan wysuwa się biały mebel kuchenny, niby współczesny, a stylizowany na byfyj śląski. W szafie obok dżinsów wisi mała czarna... z haftowanymi chustami zamiast rękawów. Do złudzenia przypominającymi te, w których chodziła jej babcia. - Staram się przemycać elementy tradycyjnego stroju śląskiego w codziennym ubiorze - czasem jest to sukienka, innym razem chusta czepcowa - opowiada. Do niedawna miała też całkiem pokaźną kolekcję tradycyjnych strojów śląskich - od modrych ancugów po galowe kiecki i zopaski. Większość przekazała młodzieżowym zespołom ludowym, a sobie zostawiła tylko kilka. - Szkoda trzymać je w domu, jeśli mogą się komuś przydać i być nadal podziwiane - wyjaśnia.
Mojego Śląska nie da się kupić
Świat poszedł naprzód, ale grunt to nie zapomnieć, skąd się pochodzi. - Jestem zwolenniczką, owszem, zachowania fundamentów, które wynieśliśmy z domu, ale też wyjścia ze skansenu. Śląsk to nie jest już tylko hasiok, krupniok i klopsztanga. I to właśnie staram się ludziom pokazać - podkreśla pani Renia. Ale nie będzie zakładać kiecki ani godać na zawołanie, choć z rodziną przeważnie godo, a nie mówi. - Bądźmy szczerzy, ludzie na co dzień już nie chodzą ubrani w śląskie stroje. Ja też zostawiłam je sobie tylko na najbardziej wyjątkowe okazje, jak odpust, Boże Ciało, święta - tłumaczy. Śląskość nie jest na pokaz. - Mojego Śląska nie da się kupić - zaznacza. Co innego przekazywać dziedzictwo młodszym. - Grzechem jest nie uczyć dzieci mówić po śląsku. Jeśli nie będziemy tego robić, za chwilę będą traktować gwarę jak język obcy - obawia się pani Renia.