Gniłowody nie obroniły się przed rezunami. Tam mordowano
2 grudnia 1944 banderowcy zamordowali ojca, a matkę pobili. Zmarła trzy tygodnie później, w Wigilię. Romana i Tadeusz zostali sami.
Jest przy kościele w Zielonej Górze Łężycy swoiste mauzoleum. I granitowe płyty upamiętniające pomordowanych w Gniłowodach, powiat podhajecki, województwo tarnopolskie. „2 grudnia 1944: Olszewski Michał, lat 42. 24 grudnia 1944: Olszewska Katarzyna, lat 42”...
U Olszewskich biedy nie było
Gniłowody. Ładna wieś na Kresach. Około 100 numerów. - Z tej strony domy i z tej, a przez środek szła łąka. Tu droga do góry na Mondzelówkę, w lewo na Wiśniowczyk, w prawo na Podhajce. I jeszcze jeden rząd domów - opowiada Romana Michałowska i wodząc palcami po obrusie, „rysuje” pionowe, równoległe linie.
Jej przodkowie „od zawsze” mieszkali na Kresach, w Gniłowodach. Dziadkowie Michał i Maria Olszewscy mieli pięcioro dzieci: Paranię, Magdę, Marię, Michała (rocznik 1902, ojciec pani Romany) i Mikołaja. Dziadkowie Damian i Maria Patrowie wychowywali siedmioro potomstwa: Marię, Katarzynę (rocznik 1902, matka pani Romany), Tacjanę, Ksenię, Helenę, Władysława i Iwana.
Cerkiew, kościół w trakcie budowy, czteroklasowa szkoła, dwa sklepy, z których jeden należał do Żyda, sala na potańcówki, młyn... - Koło łąki wąski płynął strumyczek, który szedł na ten młyn. Koło młyna duży most, za tym mostem my byli pobudowani, strumyk okrążał nasze gospodarstwo - opisuje pani Romana.
Tato starą stodołę powalił i pobudował nową, z desek, pod blachą. Ogromną!
Przez zadaszoną bramę, od strony drogi na Mondzelówkę, wchodziło się do okazałego obejścia. Tu mieszkali Michał i Katarzyna Olszewscy z dwojgiem pociech: Romaną (rocznik 1929) i Tadeuszem (1935). Dom był pod słomą. Trzy pokoje, przedpokój, kuchnia z jadalnią i piecem, na którym można było spać, komórka, gdzie przechowywali żywność. - Stała tam beczka. Na spód kładło się ser, później masło, ser, masło, ser... I tam chodzili, skrobali, smarowali chleb - wspomina pani Romana. - Tato starą stodołę powalił i pobudował nową, z desek, pod blachą. Ogromną! Była też stajnia, szopa, magazyn na zboże. I ogromny ogród, ze dwa hektary, jak to teraz mówią. I już posadzone nowe szczepy w sadzie: jabłonie, śliwy, wiśnie, porzeczki czarne.
Dwie maciory i knur, dwa konie i źrebaki, dwie krowy i ze cztery cielaki. I mnóstwo drobiu: kaczki, kury, gęsi... - A na podwórku stał kierat. Kieratu nikt w Gniłowodach nie miał, tylko my - podkreśla moja rozmówczyni i dotyka sporej blizny nad prawym okiem. To pamiątka po kieracie właśnie, który rozkręciła kuzynka, a mała Romana została uderzona prosto w głowę. Pamięta, że do rany przykładano jej chleb z pajęczyną - takim samym sposobem w „Potopie” stary Kiemlicz leczył Kmicica.
U Olszewskich biedy nie było. - Na śniadanie chleb, masło, jajka smażone, kawa, mleko, kiełbasa. Kto co chciał, bo było wszystko. Tato zawsze jadł kiełbasę, bo to chłop do roboty. Na obiad kartofle, kawałek mięsa, pierogi, placki ziemniaczane, kapusta. I zupy: barszcz, grochowa, pomidorowa. A w niedzielę zawsze rosół, kaczka nadziewana - wylicza pani Romana.
Michał Olszewski do pomocy w gospodarstwie miał parobka. Chętnie pracowała też córka. - Ja miała osiem lat, to ja już krowę doiła. Dziesięć lat, to ja gnała paść konie i krowy. Rano ja chodziła do szkoły, a po południu paść - nie ukrywa pani Romana. To był już rok 1939.
Wykopali doły, położyli deski, przyprowadzili Żydów, strzelali (...)
Tata wzięli na dwór i tam go mordowali
- Pod koniec sierpnia tato poszedł na wojnę, bronił Lwowa. Wrócił chyba po trzech czy czterech tygodniach. Jak Ruskie nadjechali, tata jeszcze nie było - relacjonuje pani Romana. W Gniłowodach panował względny spokój.
W czerwcu 1941 Niemcy zaatakowali ZSRR. Z Ukraińców robili swoich policjantów. Niedługo później okolicą wstrząsnęła zbiorowa egzekucja w Podhajcach. - To było chyba na cmentarzu. Wykopali doły, położyli deski, przyprowadzili Żydów, strzelali i te Żydy wpadały do tych dołów. Domy po Żydach w Podhajcach zostały puste - kiwa głową pani Romana. - Wtedy już banderowcy zaczęli chodzić, rabować...
Zaprowadzili do mieszkania, przynieśli drabinę, kazali kłaść na niej głowy i siekierami odrębywali
- U nas tak mówili: „Będziemy się zbierać, nie damy się” - zaznacza pani Romana. I kto wie, czy w Gniłowodach nie zawiązałaby się solidna samoobrona, gdyby nie to, że Niemcy niemal całą młodzież wywieźli na przymusowe roboty do III Rzeszy. Ale ludzie i tak próbowali się organizować. Skrzyknęło się kilku śmiałków, z Podhajec przyjeżdżał człowiek z AK, miał ich szkolić. - I wtedy naszli ich banderowcy. Zaprowadzili do mieszkania, przynieśli drabinę, kazali kłaść na niej głowy i siekierami odrębywali - pani Romana w oczach ma łzy. To były pierwsze ofiary rezunów w Gniłowodach. Z tablicy przy kościele w Łężycy dowiadujemy się, że 17 lutego 1944 zamordowanych zostało siedem osób.
Ludzie we wsi żyli w niewyobrażalnym strachu przed kolejnymi napadami. Michał Olszewski słomę w stodole ułożył tak, by w środku powstała niewidoczna z zewnątrz kryjówka. - Ja bardzo bałam się spać w domu i spałam z tatą w tym tunelu - nie ukrywa pani Romana. - Ale tego dnia, 2 grudnia 1944, było dużo uczyć się i ja została w mieszkaniu. A tato poszedł spać. Pies tak szczekał... Za chwilę patrzymy - o matko! - tato wraca. A za nim sześciu w maskach, kominiarkach. Prowadzą go do domu.
- Dawaj broń!
- Nie mam.
- Dawaj, bo będziemy strzelać!
- Nie mam. Jak znajdziecie, to sobie weźcie.
A on wtedy jak trzymał ten karabin to mamę przez krzyż raz, dwa, trzy!
- Stało łóżko, my oboje z Tadziem na tym łóżku siedzieli. I jeden rzucił Tadzia w jedną stronę, mnie w drugą i szukali tej broni - kontynuuje pani Romana. - A tata wzięli na dwór i tam go mordowali. Mama mówi: „Tadziu, idź zobacz, gdzie ten tato”. A jeden w przedpokoju: „Nie płacz, nie płacz, ojciec wróci”. Te mordowali na dworze, te przewracali w domu. Jeden mówi do mamy: „Dawaj szynel!”. Mama: „Macie tata tam”. A on wtedy jak trzymał ten karabin - pani Romana bierze potężny zamach - to mamę przez krzyż raz, dwa, trzy! Chyba jej nerki odbił...
- Ja tak patrzę przez okno, prowadzą konia sąsiada, naszego konia i zaprzęgają do wozu. Tata zabili chyba na podwórzu i wrzucili na ten wóz, przykryli słomą. Wtedy jeden wrócił: „Idziesz spać?! Bo zaraz zastrzelimy was wszystkich!”. Tata zabrali i wywieźli na szańce - oczy pani Romany są czerwone od łez.
Ja będę umierać. Ja śmierć widziała. Ja będę umierać, kiedy kury będą piały
Skąd wie, że „na szańce”? Nazajutrz do Olszewskich przyszła Hania, młoda dziewczyna z sąsiedniej wsi, która często zachodziła i prosiła o coś do jedzenia. - I mówi do mojego stryja: „Kaziu, idź tam, tam twój brat leży, tylko nogę mu widać”. A stryj na to: „Jemu już nic nie pomoże, a ja mam dzieci” - cytuje pani Romana.
Mamie łzy leciały jak grochy
- Mama chora. Jak pobili, położyła się i leży. A my sami. Krowy, świnie... I my sami. Nieraz taka ciotka przychodziła nam pomagać - przyznaje pani Romana. - Mama tak leżała trzy tygodnie: „Ja będę umierać. Ja śmierć widziała. Ja będę umierać, kiedy kury będą piały”. Przyszła ta Hania, mama mówi: „Haniu, nocuj dzisiaj z nami”. Ułożyłyśmy się we trzy, a Tadziu na piecu. Gdzieś tak nad ranem mama budzi mnie:
- Romciu, Romciu, ja będę umierała, idź po sąsiadkę.
- Mamo, gdzie my pójdziemy?
- Pójdziecie do mojej mamy.
A łzy jej leciały jak grochy - pani Romana grzbietem dłoni ociera oczy. - Idę do sąsiadki: „Mańka, wstawaj, mama będzie umierać. Chodź do nas”. Przyszła. My wtedy polecieli po siostrę mamy Tacjanę. Oni jeszcze wódkę pędzili i ona wzięła pół litry tej wódki, żeby mamę smarować. Ale to już nie było kogo... Idziemy z powrotem. Jeszcze mama żyła. Idziemy do Polki po gromnicę. Ja już wracała, była w tej bramie... Mama mówi: „Tadziu, zejdź, ja cię pocałuję”. Ja weszłam, mamie łzy leciały jak grochy, ale mnie już do niej nie dopuścili. Umarła...
I nikt nie poszedł, nikt. I tak umarli w tych łóżeczkach
Katarzyna Olszewska odeszła w Wigilię. Romana i Tadeusz zostali sami. Minęły święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok. 5 stycznia 1945... - Ruscy pędzili banderowca i zabili za wioską. A banderowcy mówili tak: „Za jednego 35 Polaków” - przypomina pani Romana. I jak powiedzieli, tak zrobili... Zamordowali także sąsiadkę Mańkę. - A jej dzieci nie zabili, tylko poranili. I oni się tak rzucali, tak krzyczeli, aż słychać było na wiosce. I nikt nie poszedł, nikt. I tak umarli w tych łóżeczkach - dodaje pani Romana.
Mieszkańcy Gniłowód zaczęli uciekać do Podhajec. Po jakimś czasie ciotka Tacjana zabrała tam też Romanę i Tadeusza. Latem 1945 ruszyli transportem na Zachód.