Nie sposób zostać prezydentem Polski bez składania nierealnych obietnic i bez dalszego pogłębiania „rowu mariańskiego”, który podzielił społeczeństwo na dwa nienawidzące się obozy.
Czy jest szansa, by od poniedziałku rozpoczął się proces sklejania tej pokiereszowanej wspólnoty? Jeśli przyszły zwycięzca choc trochę myśli o przyszłości naszych dzieci, będzie musiał stanąć przed tym wyzwaniem.
Na dłuższą metę nie sposób bowiem rządzić w imieniu tylko jednej połowy Polski i zarazem kompletnie ignorować istnienie drugiej części społeczeństwa. Taki kraj nie będzie w stanie normalnie się rozwijać, zwłaszcza w dobie ostrego kryzysu gospodarczego, wywołanego pandemią oraz w obliczu drugiej fali zachorowań, która niedługo nadejdzie.
Dziś ciężko sobie wyobrazić taki pozytywny scenariusz, bo polityczni konkurenci stali się po prostu wrogami, których nie tyle należy pokonać, co upokorzyć i zniszczyć. Szkoda, bo pozycja prezydenta w Polsce jest skrojona raczej dla osoby o cechach mediatora, który nie bawi się w obietnice kolejnych transferów socjalnych i nie wchodzi w buty premiera.
Prezydent w Polsce musi raczej stać na straży polityki zagranicznej oraz bezpieczeństwa narodowego. Powinniśmy go widzieć w roli autorytetu kierującego dyskusją na temat roli Polski w Unii lub w NATO, a nie obiecującego kolejne wypłaty dla emerytów, ulgi dla studentów i wsparcie dla matek.
Cokolwiek się stanie w ciągu najbliższych pięciu lat, prezydent będzie za to odpowiedzialny. Albo pociągnie nasz kraj ku wyzwaniom XXI wieku, albo w stronę przypominającą czasy II Rzeczypospolitej. Najbliższe tygodnie pokażą, ile w głowie państwa jest wyobraźni i rozsądku.