30 marca 1892 roku w Krakowie urodził się Stefan Banach, jeden z najwybitniejszych matematyków w dziejach ludzkości. Ciekawy człowiek. O tej nietuzinkowej postaci rozmawiamy z pisarzem Marcinem Urbankiem
- Po Euklidesie Stefan Banach jest najbardziej znanym matematykiem na świecie?
- Wśród matematyków jego nazwisko w internecie występuje najczęściej, zaraz po Euklidesie. Nie może to zdumiewać, bo jego wkład w rozwój matematyki jest gigantyczny.
- W jego przypadku porzucenie go przez biologicznych rodziców, wyszło mu korzyść.
- Tak, bo urodził się jako nieślubne dziecko Katarzyny Banach, niepiśmiennej góralki. Służyła ona m.in. w domu pewnego oficera c.k. armii, którego ordynansem był Stefan Greczek, ojciec genialnego matematyka. Z braku pieniędzy, perspektyw, mały Stefan został oddany na wychowanie Franciszce Płowej, właścicielce jednej z krakowskich pralni. Gdyby został przy matce, nie miałby raczej szans na zdobycie wykształcenia, a w konsekwencji na wielką karierę. Przypadek czy „dotknięcie Pana Boga” odgrywały zresztą nieraz wielką rolę w życiu Banacha.
- Jak w lipcu roku 1916?
- To był przełomowy dzień w jego życiu. Hugo Steinhaus, matematyk, starszy o pięć lat od Banacha, idąc Plantami, usłyszał dobiegające z ławki słowa „miara Lebesgue’a”. Twierdzenie Lebesgue’a było wtedy znane tylko garstce matematyków. Podszedł więc do dyskutujących młodych mężczyzn. Jednym z nich był Banach.
Steinhaus, choć zaliczyć go trzeba również do grona matematycznych geniuszy, nie bał się przyznać, że jego największym dokonaniem na polu matematyki jest odkrycie Banacha. Nie tylko zresztą Steinhaus pomagał Banachowi. Również inni wybitni i utytułowani matematycy, tworzący lwowską szkołę matematyczną. Zawiązali oni „spisek”, którego celem było z diamentu, jakim był Banach, gdy przyjechał do Lwowa, zrobić brylant. I udało im się, choć niekiedy musieli uciekać się do forteli, zastawiać na Banacha pułapki.
- Jak z doktoratem?
- Właśnie. Gdy Banach przyjechał do Lwowa, miał za sobą tylko dwa lata studiów; nigdy ich zresztą nie ukończył. Koledzy, głównie Steinhaus, załatwili mu posadę asystenta Antoniego Łomnickiego na Politechnice Lwowskiej. Doktorat był natomiast warunkiem dalszej kariery naukowej. Banach nie lubił jednak przelewać swoich myśli na papier, nie dbał o uzyskanie formalnych tytułów. Robił notatki, ale na luźnych kartkach.
Prof. Stanisław Ruziewicz, matematyk, polecił swojemu asystentowi, by chodził z Banachem do kawiarni, wypytywał i notował jego twierdzenia i dowody. Asystent wykonał polecenie, a efektem tego była opublikowana po francusku praca Banacha, która uchodzi za przełomową w dziejach matematyki, ale miała też wpływ na rozwój fizyki i nauk przyrodniczych. Tak „napisana” praca została uznana za doktorat. Ale trzeba było go jeszcze obronić.
By tego dokonać, koledzy Banacha ponownie użyli fortelu. Którego dnia został poproszony do dziekanatu. Miał jakimś ludziom pomóc w rozwiązaniu problemów matematycznych. Poszedł, odpowiadał na ich pytania. Okazało się, że w ten sposób zdawał egzamin doktorski przed komisją, która przybyła z Warszawy. Było to 22 stycznia 1921 r. Rok później uzyskał habilitację, a po kolejnych trzech miesiącach otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, W tym samym roku został też kierownikiem katedry matematyki. Miał 30 lat. Nie wszedłby jednak na szczyt matematyki, gdyby nie wsparcie kolegów po fachu. Oni potrafili powściągnąć własne ambicje, zapewne zdając sobie sprawę, że w historii matematyki ich nazwisko może być jedynie przypisem do rozdziału „Banach”.
- Sławą okryte było jego życie prywatne.
- Nie dbał o wygląd, ubiór, pieniądze, nigdy nie poddał się profesorskim rygorom. Cały Lwów mówił, że on, profesor, a chodzi w koszuli z krótkimi rękawami, z rozpiętym szeroko kołnierzykiem, bez krawata. Zachowywał się jak krakowski andrus, a nie stateczny profesor. Nieźle zarabiał, lecz stale wpadał w długi. Chodził na mecze piłkarskie (Pogoni Lwów), oglądał filmy kowbojskie, jak wtedy nazywano westerny. Nie miał zadatków na świętego, a już na pewno na świętoszka. Kochał kawiarnie, a zwłaszcza całodobowy bufet na dworcu kolejowym. Pił jak mało kto, a trzymał się po alkoholu jak nikt. Wypalał cztery-pięć paczek papierosów dziennie. Lubił tańczyć. Hałas i muzyka nigdy mu nie przeszkadzały, a na pewno w myśleniu o matematycznych problemach. Nienawidził za to urzędowej celebry.
- Pisał też podręczniki.
- Bo dzięki nim sowicie zarabiał. Znacznie więcej niż jako profesor.
- Jakim był wykładowcą?
- Jak to geniusz: przychodził spóźniony, pędził z wykładem, uważał, że wszyscy powinni go zrozumieć. Ci, którzy nadążali za jego tokiem rozumowania, chwalili jego wykłady. Ci zaś, którzy nie byli w stanie ich zrozumieć, narzekali.
- W czasie okupacji niemieckiej został karmicielem wszy w instytucie prowadzonym przez prof. Rudolfa Weigla.
- Ale wielu jego kolegów matematyków Niemcy zabili.
CV
Mariusz Urbanek, publicysta, pisarz, autor m.in. „Genialni. Lwowska szkoła matematyczna”, „Tuwim. Wylękniony bluźnierca”.