Gdzie las drżał od śpiewu ptaków
– Podjąłem pracę na kolei w Stołpcach. I to było moim nieszczęściem. Dostałem się w łapy gestapo – wspomina Klemens Hołownia z Cybinki. Przenieśmy się na tereny województwa nowogródzkiego na Kresach...
Pradziadek Wincenty Hołownia brał udział w powstaniu listopadowym – to jest opowieść mojego ojca – zaznacza pan Klemens. – Po upadku powstania emigrował z wojskiem do Francji. Posiadłość jego koło Nieświeża car rozparcelował. Po dekrecie carskim i ułaskawieniu emigrantów pradziadek wrócił. Ale nie mógł już odzyskać swojej posiadłości.
Wincenty Hołownia ożenił się w okolicy Rubieżewicz. Poślubił Mariannę Starzewską. Od teścia dostał w dzierżawę majątek – słabo prosperujący, dlatego wkrótce małżeństwo przeniosło się do Szykuci.
Cezary Hołownia, syn Wincentego, przyszedł na świat w roku 1839. Za żonę pojął Paulinę Gonisiewską. Po śmierci rodziców przenieśli się do Konoplicz, gdzie gospodarzyli. – Tam urodziło się im czworo dzieci: najstarszy Cyprian, Antonina, Aneta i najmłodszy Józef, rocznik 1888, mój ojciec – wylicza pan Klemens.
Płynął strumyk ze źródlaną wodą
Józef Hołownia ukończył podstawową szkołę w Iwieńcu i rozpoczął naukę krawiectwa u jednego z miejscowych mistrzów. W 1919 roku poślubił Adolfinę Jacyno z Kowalowców, która wówczas miała 19 lat. – Osiedlili się w Zujówce, małej miejscowości. Dom wybudowany był nad stawem, a ten staw dostarczał wody na młyn. Jak była wystarczająca ilość wody, mały młyn turkotał, pracując – opisuje pan Klemens. – Zujówka to tuż przy samej Wołmie, w której była szkoła, gmina, posterunek policji, poczta i kościół pod wezwaniem Świętego Rocha.
Ponieważ było blisko do Wołmy i do szkoły, w domu Józefa i Adolfiny zamieszkały dwie nauczycielki: panna Stenia i panna Helena. Wtedy urodził się syn Klemens (rocznik 1924), którego do chrztu trzymała, jako matka chrzestna, panna Helena. – W późniejszym czasie, gdy chodziłem do szkoły, odczuwałem pewne względy od mojej matki chrzestnej – uśmiecha się pan Klemens. – To były czasy wielkiego szmuglu z Polski do Sowietów. Najlepiej ten przemyt opisuje Sergiusz Piasecki w książce „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”.
Pod koniec lat 20. Józef Hołownia sprzedał dom pewnemu Wańkowiczowi – dla pokojówki, z którą ten miał dwóch synów. – A za otrzymaną sumę kupił ziemię i las, z którego pobudował dom w osadzie zwanej uroczysko Łahi – wspomina pan Klemens. – Miejscowość była bardzo przyrodniczo położona. Płynął tam strumyk z czystą, źródlaną wodą, a w niej dużo raków. Za strumykiem był las, w którym na wiosnę rozlegało się wiele dźwięków, wręcz drżał od śpiewu ptaków.
„Uciekajcie, oswobodziciele!”
We wrześniu 1939 roku, po wejściu krasnoarmiejców, nastały ubogie czasy. – Najbardziej dokuczały tak zwane wolne zakupy zboża. Był to oczywiście zakup przymusowy – nie ukrywa pan Klemens. – Były wsie prawosławne, przeważnie za Niemnem, gdzie wkraczającą Armię Czerwoną ludzie witali kwiatami, chlebem, nawet bramy stawiali.
Wśród żołnierzy sowieckich byli tacy, którzy rozumieli, jaką swobodę niosą. Niby w żartach mówili: „Witacie nas uroczyście, ale gdybyśmy odchodzili, obrzucalibyście nas łajnem i wrzaskiem: Uciekajcie, oswobodziciele!”.
– Innym dowcipem było wzywanie rolników sielsowietu w sprawie przymusowej sprzedaży zboża – dodaje pan Klemens. – Jedni tłumaczyli, narzekali, prosili o zrozumienie. Wtedy słyszeli: „Jedziemy do was. U was jest jeszcze co zagrabić”. Inni wzywani i zmuszani do sprzedaży zboża rolnicy tylko się śmiali. Wtedy urzędnicy twierdzili, że do nich nie ma już po co jechać...
Trzydziesty więzień w celi
Nadszedł czerwiec 1941 roku. – Gdy Niemcy najechali na Sowietów, Armia Czerwona w rozsypce uciekała na wschód – relacjonuje pan Klemens. – Polacy myśleli, że Niemcy dadzą Polsce istnienie, młodzi wstępowali do policji, pomagali Niemcom zaprowadzać porządki. Zorientowawszy się, że inaczej układają się sprawy, zaczęli tworzyć grupy oporu. Bardzo pomagali też Żydom zgrupowanym w getcie.
Tymczasem z resztek żołnierzy Armii Czerwonej, pozostających w lasach, formowała się partyzantka. Powstawała także partyzantka Armii Krajowej, którą miejscowi nazywali legionistami. Ale po rozkazach z Moskwy o jej likwidacji, część została rozbrojona, dowództwo aresztowano, a pozostali utworzyli grupę oporu przeciw partyzantce sowieckiej i Niemcom. – W Iwieńcu doszli do uzgodnienia z Niemcami, że będą zwalczać partyzantkę rosyjską, ale w zamian za broń i zaopatrzenie w prowiant – zauważa pan Klemens.
Pobór do partyzantki radzieckiej był przymusowy. – Pod karabinem – podkreśla pan Klemens. – Wpadali często do nas do domu: „Dlaczego syn nie idzie do partyzantki?!”. Raz się zdarzyło, że matkę moją tak zbili, że zemdlała. Stało wiadro na stołku, partyzant wziął i wylał zawartość matce na głowę. Ja obawiając się dalszej nagonki do partyzantki, wyjechałem do siostry do Stołpiec. Tam też nie było spokojnie. Podjąłem pracę na kolei w Stołpcach. I to było moim nieszczęściem. Dostałem się w łapy gestapo. Osadzono mnie w więzieniu w Baranowiczach, dozorowanym przez Ukraińców. Przyjmujący mnie Ukrainiec powiedział tak: „Młody jesteś... Drzwi do nas są bardzo szerokie, lecz od nas – wąziutkie”. Siedziałem jako trzydziesty więzień w celi. Modliłem się gorąco, by Bóg wspomógł mnie w wydostaniu się stamtąd. I nikt mi dziś nie wmówi, że opieka za gorliwą modlitwę nie jest realna!
To był początek ucieczki
A było tak... – Zbliżał się front. Baranowicze były bombardowane przez Sowietów. Po nalocie wysyłano więźniów do porządkowania ruin. Korytarzowy zrobił zbiórkę i wyznaczył więźniów do pracy. Prosiłem, by wyznaczył mnie. Odmówił. Stanąłem z tyłu szeregów. W tym momencie jeden z więźniów cofnął się i powiedział, że nie pójdzie do pracy. Nie prosząc nikogo, wstąpiłem w jego miejsce. I pytanie: Kto natchnął tego człowieka, bym ja mógł pójść do pracy? – pan Klemens zawiesza głos. – To był początek mojej ucieczki.
Takich „uśmiechów losu” w tej historii będzie więcej... – Odgruzowywaliśmy polowy szpital. I ja odsuwając łóżko, znalazłem butelkę koniaku nadpitego. Ukrainiec pilnujący nas zabrał mi to, powąchał: „Dobry koniak”. I tu znowu: Dlaczego tę butelkę znalazłem ja, choć było nas wielu? – zastanawia się pan Klemens. – Ukrainiec od czasu do czasu pociągał z butelki. Pociągnij więcej – prosiłem go w myślach. I wreszcie poczuł zmęczenie. Siadł na rogu, obserwując nas, gdzie bierzemy gruz i gdzie wysypujemy. Po wysypaniu gruzu z noszy powiedziałem do swego kompana: „Weź te nosze pod pachę, by nie stukały, a ja odejdę tylko na stronę za potrzebą”. I z duszą na ramieniu zacząłem oddalać się od miejsca pracy. Nie różniłem się od cywilów, bo nie mieliśmy jeszcze pasiaków.
– Gdy dotarłem do stacji kolejowej, by jakoś powrócić do Stołpiec, pociągi nie jeździły – kontynuuje pan Klemens. – Wyszedłem na szosę, która biegła z Brześcia na Mińsk. Widząc przed sobą żołnierza, poznałem po czapce i mundurze, że to własowiec. Dogoniłem go i zaproponowałem: „Jesteś w mundurze, samochody mijają nas w kierunku frontu, zatrzymaj”. Odparł: „Jest niedaleko moja jednostka, to ja już dojdę”. Spróbowałem sam. Owszem, samochód się zatrzymał, kierowca spytał dokąd. Powiedziałem, że do Stołpiec. Machnął głową, żeby wsiadać. Gdy po drodze wjeżdżaliśmy do Miru, stuknął Niemiec w okienko i kiwnął głową, bym się nakrył brezentem. W Mirze była kontrola żandarmerii. Chyba Niemiec był człowiekiem – pomyślałem. Wjeżdżając do Stołpiec, zatrzymał samochód: „Wysiadać!”...