Gdyby nie plan „Zachód”, kampania wrześniowa mogła trwać i do zimy
Z tak złym i opartym na tak nierealnych założeniach planem obrony, jaki miała Polska w 1939 roku to i tak cud, że udało nam się walczyć aż do początków października. Tym smutniejszy jest więc fakt, że pozostawiający wiele do życzenia potencjał Wojska Polskiego i tak wystarczał do nawet kilkumiesięcznej obrony przed Niemcami.
Kampanię Wrześniową wygraliśmy już w sierpniu. Tak przynajmniej wynikało z ostatnich wydań przedwojennej polskiej prasy. „Katastrofalna pozycja wyjściowa Niemiec w razie wywołania pożogi wojennej”. „Żywności jest w bród, wystarczy dla wszystkich”. „Z bronią u nogi czeka Anglia na odpowiedź Hitlera”. „Sowiety ociągają się z ratyfikowaniem paktu o nieagresji z Niemcami” - to wszystko nagłówki z sierpniowych wydań polskich gazet. W tej sytuacji atak Hitlera na Polskę.
Nic więc dziwnego, że wrześniu 1939, przynajmniej na łamach polskiej prasy, Niemcy ponosili klęskę za klęską. Niezwykle często donoszono o polskich nalotach na Berlin, pojawiały się też teksty o skutecznych bombardowaniach Gdańska czy Frankfurtu nad Odrą. Gazetowa wojna powietrzna szła nam naprawdę znakomicie. Zdaniem „Echa” z Łodzi, do 4 września zdążyliśmy już zestrzelić 64 niemieckie bombowce, a Niemcom zaczynało brakować paliwa lotniczego. 19 września „Express Poranny” ogłaszał, że zestrzelono już 300 maszyn. Rzecz jasna od samego początku ze zbrojną pomocą, na łamach gazet oczywiście, pospieszył nam Zachód. „Losy wojny przesądzone ostatecznie po wystąpieniu Anglii i Francji” - donosił „Kurjer Czerwony” 4 września. Ta sama gazeta informowała też o rychłym przystąpieniu do wojny… Stanów Zjednoczonych. „Ofensywa niemiecka na Polskę załamana” - to zaś „Express Poranny” z 13 września.
Wojenna propaganda z ostatnich dni sierpnia i całego września 1939 roku nie miała niestety nic wspólnego z rzeczywistością. A jednak do dziś bardzo mocno chcemy wierzyć, że mogliśmy przynajmniej częściowo odwrócić bieg historii. Czy mamy jakiekolwiek podstawy do takich poszukiwań?
Otóż tak. W 1939 roku nie mogliśmy oczywiście wygrać wojny z Niemcami. Ale skuteczna i długotrwała obrona przynajmniej części terytorium Polski pozostaje wyobrażalna. Żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, w jakim zakresie to było możliwe, musimy najpierw rozprawić się pewnym podstawowym mitem na temat wojennej i międzywojennej historii.
Ten mit, powtarzany przez dekady, zarówno przez komunistyczną propagandę, jak i nawet przez część historyków, brzmi mniej więcej tak: „Gdybyśmy zdecydowanie lepiej inwestowali w rozwój lotnictwa i broni pancernej, rozwinęli przemysł zbrojeniowy, produkowali nowoczesną broń w podobnym tempie, jak III Rzesza, to wtedy walczylibyśmy z Niemcami jak równi z równymi”.
Otóż ta teza jest prawdziwa tylko na poziomie czystej logiki, podobnie jak logicznie prawdziwa, choć historycznie idiotyczna byłaby teza, że wygralibyśmy wojnę, gdybyśmy tylko posiadali we wrześniu 1939 roku broń atomową.
W 1933 roku, gdy Hitler przejmował władzę nad Niemcami, przejmował zarazem kraj o największym potencjale przemysłowym w Europie z potężnymi koncernami stalowymi i technologicznymi, z siecią rozwiniętych fabryk. W tym samym czasie w Polsce nawet jeszcze nie klarował się plan budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego - pierwsze budowy zaczęły się w 1936 roku. Polski potencjał przemysłowy można było porównywać najwyżej z poszczególnymi niemieckimi landami, gigantyczne były też różnice potencjałów ludnościowych czy zamożności społeczeństw.
Byliśmy więc zapóźnieni a zarazem wielokrotnie słabsi technologicznie, gospodarczo i przemysłowo? Oczywiście. Tyle tylko, że niestety nie bardzo mogło być inaczej. W najlepszym wypadku mogliśmy podgonić zapóźnienia zaledwie o kilka lat. Nie mieliśmy po prostu czasu, nie starczyło nam też historycznych okien do rozwoju. Polska zakończyła zmagania wojenne z Sowietami dopiero w 1921 roku. Do 1924 roku i reform Grabskiego w kraju szalała hiperinflacja ówczesnej polskiej parawaluty czyli marki polskiej. W 1926 roku miał miejsce zamach stanu dokonany przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Niezależnie od tego, jak oceniamy zamach majowy, już kilka miesięcy później można było mówić o potencjalnie korzystnych warunkach do uruchamiania państwowych planów inwestycyjnych na dużą skalę - i to było pierwsze realne okno historyczne dla polskiej gospodarki i ewentualnych zbrojeń. Ale już w roku 1929 zaczął się Wielki Kryzys - który dotknął zarówno Niemcy, jak i Polskę. Zasadnicza różnica polegała jednak na tym, że o ile Niemcom padła istniejąca pprodukcja przemysłowa, to Polska musiała raczej na dłuższy czas zatrzymać plany jej uruchamiania i rozbudowy. Okno historyczne otworzyło się ponownie w połowie lat 30. I tym razem zostało ono całkiem nienajgorzej wykorzystane - ruszyła budowa COP, powstały prototypy naprawdę nowoczesnych typów uzbrojenia.
Nie oszukujmy się zatem. Były naprawdę bardzo niewielkie szanse, by we wrześniu 1939 roku polska armia mogła stanąć do walki z Niemcami znacząco silniejsza, znacząco lepiej uzbrojona i znacząco nowocześniej zorganizowana. Z całą pewnością natomiast można było znacznie lepiej wykorzystać to, co mieliśmy. Bez jakichkolwiek prób rysowania alternatywnych wersji historii wiemy, że polska armia miała w ręku pewne atuty, które jednak niemal nie zostały spożytkowane.
Najważniejszym z nich było dobre uzbrojenie przeciwpancerne - w tym 1000 świetnych armat przeciwpancernych wz 36 Boforsa, pociski z których były w stanie przebijać pancerze wszystkich typów niemieckich czołgów. Do tego wiosną 1939 roku do jednostek Wojska Polskiego trafiło łącznie ok. 3000 karabinów słynnych przeciwpancernych wz. 1935 (Ur), zasadniczo wzmacniających możliwości zwalczania czołgów przez oddziały piechoty i kawalerii. Długo uważano, że karabiny wz. 35 przeleżały cały Wrzesień w skrzyniach z napisami „sprzęt mierniczy - nie otwierać”, w rzeczywistości nie były wcale używane tak rzadko, jak się przypuszcza - i okazały się bardzo skuteczne. To o tyle ważne, że właśnie te rodzaje uzbrojenia mogły zmniejszyć najpotężniejszą z niemieckich przewag - tę w broni pancernej.
Ale to nie armaty i karabiny przeciwpancerne byłyby najważniejsze przy odwracaniu biegu historii. Jedną z najważniejszych przyczyn i samej wrześniowej klęski, i tego jak szybko ona nastąpiła, był plan strategiczny „Zachód” na którym opierały się działania całej polskiej armii w pierwszych dniach wojny. Plan powstawał w ekspresowym tempie wiosną 1939 roku, marszałek Śmigły-Rydz zatwierdził go ledwie dwa tygodnie. Nie przeprowadzono żadnych większych manewrów ani nawet gier wojennych sprawdzających wykonalność jego założeń.
A założenia wzięte były wprost z kosmosu. Wyglądały one tak: Wielka Brytania i Francja z pewnością udzielą Polsce bezpośredniego wsparcia atakując Niemcy od Zachodu. Polska armia stanie do walki już na niemiłosiernie powyciąganych i postrzępionych granicach kraju, zarówno na Zachodzie, jak i u granic z Prusami Wschodnimi. Ale żeby zyskać czas niezbędny do skutecznego przystąpienia Brytyjczyków i Francuzów do wojny, nasze wojska w idealnym porządku i w sposób doskonale zorganizowany będą się stopniowo cofać w kierunku centralnej i wschodniej Polski, opóźniając jednocześnie postępy Niemców. Dzięki temu, gdy już francuskie i brytyjskie dywizje popędzą w głąb Niemiec nasza armia będzie gotowa do uporządkowanego kontrataku i pomaszeruje na Berlin.
Tak, właśnie tak miało być. Nawet dziś trudno uwierzyć, że można było oprzeć obronę Polski na tak naiwnym i całkowicie niewykonalnym planie, niepopartym żadnym sojuszem, lecz tylko udzielonymi w ostatnich miesiącach przed wojną gwarancjami.
Co można było zrobić zamiast budowania planu „Zachód”? Tu nie trzeba odkrywać prochu. Jedną z niewielu możliwych sensownych koncepcji prowadzenia wojny obronnej opisał w analizującej klęskę książce „Komentarze do historii polskich działań obronnych 1939 r” płk Marian Porwit, dowódca Odcinka Zachodniego Obrony Warszawy od 7 września aż do kapitulacji. „Gdyby założono od początku, że walczymy samotnie, należałoby zaplanować optymalne w tych warunkach starcie, w którym nie chodziłoby o wygranie czasu, a o wielką bitwę, widoczną dla współczesnych, siłą rzeczy wchodzącą w pamięć potomnych. W starciu tym powinny wziąć udział wszystkie zapasowe działa i wszelka broń, powinna być wystrzelana cała amunicja”.
Wymiar symboliczny to jedno, ale według wyliczeń Porwita, popartych zresztą przez podobne szacunki gen. Tadeusza Kutrzeby, zastosowanie tej strategii pozwoliłoby na utrzymanie obrony w centrum kraju przez siedem tygodni. Albo i więcej.
Na marginesie - Porwit to właśnie ten sam słynny major, który podczas zamachu majowego 1926 roku wykonał rozkaz prezydenta Wojciechowskiego i nie pozwolił marszałkowi Piłsudskiemu przejść przez Most Poniatowskiego. Za „karę” wylądował na bocznym torze w armii, ledwo awansował i nie pełnił żadnych istotnych funkcji. W Kampanii Wrześniowej i obronie Warszawy sprawdził się jako bardzo sprawny dowódca.
Wielka bitwa obronna w oparciu o Wisłę i Narew i San, a tym samym o Modlin i Warszawę a na wschodzie umocnienia Ossowca, z wykorzystaniem potencjału całej polskiej armii. Tak, to nie była wcale taka karkołomna koncepcja. I to mimo kosztów. Znaczna część terytorium kraju zostałaby oczywiście zajęta niemal bez walki w pierwszych dniach wojny - w tym samym czasie morale społeczeństwa mogło z oczywistych przyczyn znacząco spaść. Ale i tak by się to opłacało.
Walna bitwa w centralnej Polsce nie byłaby sposobem na wygranie wojny. Za to niewątpliwie byłyby szanse na utrzymanie długo spójnej i wykrwawiającej Niemców obrony. Tu warto się odwołać do Bitwy nad Bzurą. To największe starcie września, prowadzone w naprawdę niesprzyjających warunkach, w oparciu o niewielką rzekę, na pozycjach niezwykle podatnych na oskrzydlenie, udało się toczyć od 9 do 18 września. Niemcy dysponowali w niej dwukrotną przewagą liczebną i wielokrotną przewagą w czołgach, a to Polacy byli stroną zaczepną - bitwa nad Bzurą była bowiem próbą polskiej kontrofensywy.
O ile dłużej mogłyby się bronić skoncentrowane siły całej polskiej armii na dobrze obsadzonych ograniczonych odcinkach? Bez kłopotów z utrzymaniem linii zaopatrzenia, bez problemów z łącznością, z osłoniętymi flankami, bez zagrożenia odcięciem i zniszczeniem w kotle. Żołnierzy niemieckich było wtedy 1,850 mln, Polaków ok. 950 tysięcy. To potężna dysproporcja, ale wciąż odległa od tej pięciokrotnej - bo według teoretyków wojskowości tylko taka lub większa po stronie atakującej umocnione pozycje dawała na polach walki II wojny światowej względnie pełną gwarancję zwycięstwa. Tak mieliśmy szanse na naprawdę skuteczną i długotrwałą obronę przed Niemcami - porównywalną nawet z tą fińską podczas Wojny Zimowej z Sowietami i w gruncie rzeczy opartą na zbliżonych założeniach.
Oczywiście żeby prowadzić wielką bitwę na liniach naturalnych przeszkód w centralnej Polsce trzeba by było porzucić kosmiczną myśl o dyslokacji wojsk pod granicą i ich stopniowym cofaniu. Zamiast tego należałoby skoncentrować armie najwyżej o jeden odwrót przed linią wielkich rzek. Pomogłoby też ufortyfikowanie kluczowych miejsc na liniach Narwii, Wisły i Sanu, przedpoli Warszawy i twierdz. To zaś byłoby do przeprowadzenia nawet w samym 1939 roku - kiedy to w końcu ruszyły niezbyt mocno spinające się w całość, za to intensywne prace fortyfikacyjne w różnych oderwanych od siebie rejonach kraju. Część tych fortyfikacji sprawdziła się podczas bitwy pod Mławą, część okazała się przydatna w walkach wokół Częstochowy, część nigdy nikomu do niczego się nie przydała, bo albo nie została obsadzona albo Niemcy skrzętnie poomijali niedokończone, a i tak jakoś groźne bunkry.
Zamiast tego wszystkiego można było zbudować właśnie jeden spójny system umocnionej obrony w centralnej Polsce. Użyć do jego utrzymania całego potencjału polskiej armii. Doskonale rozmieścić broń przeciwpancerną. Przygotować plan ewakuowania i utrzymania cywili. Ba, może nawet udałoby się utrzymać połączenia kolejowe z Rumunią.
Zaraz zaraz - mógłby ktoś powiedzieć. A czy ktoś tu nie zapomniał o 17 września i Stalinie? Otóż nie. Oczywiście, że to sowiecki nóż w plecy wbity w Polskę 17 września przypieczętował naszą klęskę. Łatwo jednak zapominamy o tym, że przez pierwsze dwa tygodnie wojny Stalin zwlekał z ostateczną decyzją o realizacji tajnych układów z Niemcami. Podjął ją dopiero 13 września (wtedy wydał rozkazy), zaraz po konferencji Francji i Wielkiej Brytanii, na której zapadła decyzja o wstrzymaniu działań zbrojnych przeciw Niemcom. Stalin w 1939 roku robił wszystko, by nie wejść w otwartą wojnę. Wydał rozkaz Armii Czerwonej dopiero wtedy, gdy miał pewność, że na wyznaczonej linii jego żołnierze spotkają Niemców, a nie przygotowanych do obrony Polaków. Wiedział dobrze, że musi zająć znaczną część Polski w taki sposób, by w oczach Zachodu uchodziło to za bezkrwawą aneksję jakichś zapomnianych Dzikich Pól, w momencie w którym Polska de facto przegrała już wojnę z Niemcami. Uniknął roli agresora, ta właściwie w całości przypadła Niemcom, ba, nawet nie został odebrany jako jednoznaczny sojusznik Hitlera. Myśląc zaś o tym pamiętajmy, że Stalinowi nie chodziło o wizerunek poczciwego wujka, a raczej o to, by nigdzie na Zachodzie nie umocniła się myśl o tym, że Związek Sowiecki może być w dłuższej perspektywie zagrożeniem porównywalnym z III Rzeszą. I niestety - to wszystko się Stalinowi udało.
Nijak jednak by się nie udało, gdyby w połowie września Polacy na doskonale umocnionych pozycjach, w oparciu o wielkie rzeki, stolicę i twierdze nadal bronili się przed Niemcami - bez strat liczonych w całych armiach, bez utraty skromnego, ale mogącego nadal zadawać bolesne ciosy lotnictwa, z nadal broniącym się Wybrzeżem.
W takich okolicznościach istniałoby znaczne prawdopodobieństwo, że Stalin po prostu nie zdecyduje się na realizację tajnych protokołów z paktu Ribbentrop-Mołotów, ewentualnie odłoży ją do czasu korzystnych dla Niemców rozstrzygnięć, ewentualnie przeprowadzi w bardzo ograniczonej skali, zajmując np. jedynie tereny przygraniczne. Na linii Berlin-Moskwa rozgrzałyby się linie, Niemcy słali by ponaglenia i noty. Może osobiście interweniowałby Hitler. I kto wie, może Stalin nagle usłyszałby w tym wszystkim tony, które w pełni uświadomiłyby mu to, co go czeka w czerwcu 1941 roku z rąk niemieckiego „sojusznika”.
Trudno też ocenić, czy wielotygodniowa skuteczna obrona w centralnej Polsce nie zmieniłaby nastawienia Wielkiej Brytanii i Francji co do przystępowania do wojny. Tu niestety wiele wskazuje na to, że nasi zachodni „gwaranci” wahali się mniej niż Stalin - i że samo udzielenie Polsce gwarancji było elementem gry na czas wynikającej z panicznego lęku przed niemieckim atakiem na Zachód.
Wyobraźmy sobie jednak, że w końcu września, zamiast wkraczać do Warszawy, niemieckie wojska wykrwawiają się na przedpolach stolicy i Modlina i przy próbach utworzenia przepraw przez wielkie rzeki pod lufami dobrze wstrzelanej polskiej artylerii. Wyobraźmy sobie, że sytuacja wygląda podobnie Wyobraźmy sobie, że Polska zdołałaby utrzymać linie komunikacyjne z Rumunią i dostarczać armii uzupełnienia amunicji, być może także żywności, trwale angażując prawie cały niemiecki potencjał wojenny. W takich okolicznościach sytuacja na zachodniej granicy Niemiec stawałaby się wręcz pokusą dla Francji i Wielkiej Brytanii (któż nie chciałby pokupować Zagłębii Ruhry i Saary) a ewentualna aliancka ofensywa z linii Maginota na Niemcy wcale nie byłaby już takim bardzo ryzykownym ruchem.
Długotrwała, desperacka obrona w 1939 roku mogłaby nie zaowocować ani realnym przystąpieniem do wojny Wielkiej Brytanii i Francji, ani odstąpieniem Stalina od zamiarów anektowania wschodniej części Polski. Tak, taka strategia mogłaby się ostatecznie zakończyć pełną polską klęską, taką samą jak ta, która stała się naszym udziałem we wrześniu. Nie zmienia to jednak faktu, że broniąc się o miesiące dłużej zwiększalibyśmy realnie nasze szanse i na pomoc z Zachodu i na ostudzenie zapędów Stalina. Historyczne koło fortuny kręciłoby się dłużej. A stawki zwycięstwa i przegranej i tak była taka sama - był nią nasz państwowy byt, okrucieństwa okupacji, wymordowanie milionów Polaków, gigantyczne straty materialne. Dlatego na walce prowadzonej przez miesiące i tak nie mogliśmy stracić.