We wczesnych latach 90. bywałem częstym gościem akademika szkół artystycznych przy ul. Pomorskiej, gdzie mieszkali przyszli muzycy, aktorzy i plastycy.
Towarzystwo było niezwykle różnorodne, czasem szalone, atmosfera twórcza, w niektórych pokojach impreza goniła imprezę, ale nikomu specjalnie to nie przeszkadzało, może z wyjątkiem części introwertycznych muzyków, którzy jednak cierpieli w milczeniu.
Moje zauroczenie życiem artystycznym studentów minęło, gdy po wakacjach nastał czas tzw. fuksówki - trwającego przez miesiąc wyżywania się studentów starszych lat nad „fuksami”, którzy dopiero co dostali się (po ciężkich egzaminach) do wymarzonej uczelni. Czasem było to zabawne, czasem mniej, ale generalnie miało pokazać studentom, że wkraczają w świat, gdzie trzeba się liczyć z przekraczaniem różnych intymnych granic, zwłaszcza w kontakcie z wielkimi, kontrowersyjnymi reżyserami.
Niestety, część studentów uważała, że mają prawo znęcać się nad młodymi, nieustannie ich upokarzając lub traktując jak służących. Nie mogłem uwierzyć, że w środowisku ludzi wrażliwych jest to akceptowane. Nie przyjmowałem też argumentów, że w ten sposób studentów się wzmacnia, bo oznaczałoby to, że tylko najwięksi twardziele nadają się na aktorów.
Nie rozumiałem również, że na fuksowanie godzą się słynni aktorzy - pedagodzy, jednak szybko mi wyjaśniono, że na niektórych zajęciach atmosfera jest niewiele lepsza. Wszystko to razem przypominało mi prymitywną falę, stosowaną w komunistycznym wojsku.
To smutne, że fala w teatrze skończyła się później niż ta w armii. Cieszy mnie jednak niezmiernie, że teraz to najwięksi kaci żyją w lęku.